HERMIONA 009
Stoję w kuchni. Czekam aż zagotuję się woda na herbatę. Profesor wyszedł zaraz po śniadaniu. Zaczynam się robić głodna, więc mam nadzieję, że niedługo wróci. Nie wiem dlaczego ale nie chcę jeść bez niego.
Coś syczy w salonie. Zamieram. Odkładam książkę na blat. Sięgam po patelnie i przechodzę do drugiego pomieszczenia. Niepewnie wychylam się z zza rogu. Nikogo nie widzę. Robię krok do przodu. Czuje stróżki potu, płynące po plecach. Drżę.
Wręcz wskazuje do salonu. Patelnia prowadzona przez moje trzęsące się dłonie przecina powietrze z zawrotną prędkością. Pomieszczenie jest puste. Wygląda na to, że nikogo tu nie ma.
W kominku dogasa zielony płomień. Wyciągam z niego wyjca, zaadresowanego do profesora.
Koperta zaczyna pulsować. Niedobrze.
— NATYCHMIAST MASZ SIĘ TUTAJ POJAWIĆ! — piskliwy głos pani Prince, nieprzyjemnie dźwięczy mi w uszach — POD OKNAMI TRWA JAKAŚ BÓJKA! OPANUJ TYCH IDIOTÓW! NATYCHMIAST!
Kartka wyślizguje się z moich dłoni i staje w płomieniach. Nie wiem kiedy profesor wróci, a jego matka ma wyraźne kłopoty. Cholera... Co robić?!
Wybiegam z domu. Nie ma innego wyjścia.
Z rozpędem wpadam na wysoki słup. Czuję silną magię, emanującą z punktu deportacyjnego.
Biorę głęboki wdech. Skupiam się na woli, celu i namyślę, po czym znikam, by pojawić się w Downe.
Znowu nieprzyjemnie przewraca mi się w żołądku. Czuje jak śniadanie wraca mi do gardła. Nie teraz! Z trudem przełykam ślinę. Ukradkiem rozglądam się dookoła. Ani żywej duszy.
Puszczam się biegiem w stronę domu matki profesora.
Ostatnio szłam do niej prawie pół godziny. Ona nie może tyle czekać.
Po piętnastu minutach nieprzerwanego biegu, mam ochotę wypluć płuca. Schylam się i opieram ręce na kolanach. Czuję, jakbym zaraz miała zemdleć. Staram się oddychać głęboko.
Widzę już Spinner's End. Z ulicy majaczącej w oddali dochodzą krzyki i piski. W powietrzu unosi się łuna rzucanych zaklęć.
— Hermiona!?
Odwracam się gwałtownie. Z pomiędzy dwóch domów wybiegł właśnie wysoki, piegowaty, młody chłopak. Dyszy. Ściska w ręku cztery różdżki.
— Ron?! Co ty tu robisz?!
— Myślałem, że nie żyjesz... — Obejmuje mnie w pasie i całuje namiętnie. — Nadal cię kocham. — Szczerzy się szeroko. — Uciekaj stąd. Jak się zobaczymy, wszystko ci wyjaśnię. — Puszcza się biegiem w stronę lasu.
Nadal stoję jak wryta. Nie jestem w stanie uwierzyć w to, co się właśnie stało.
— Tam jest jeszcze jedna! Łapcie ją!
Nim się orientuję. Staje przede mną dwóch śmierciożerców.
— Ja... Nie...
— Oddawaj nasze różdżki, szmato! — Uderza mnie w twarz. Upadam na ziemię.
— Co tu się dzieje?
Tamci dwaj łapią mnie za ręce i podnoszą do góry. Pani Prince stoi naprzeciw, w towarzystwie dwóch kolejnych śmierciożerców.
— Puście ją — mówi Davies. — To Alison Venable. Pracuje u Snape'a.
Mężczyźni posłusznie zabierają ręce.
— Dokumenty — mruczy jeden z nich.
Wsuwam drżące dłonie do kieszeni. Cholera...
— N-nie mam... — Łzy napływają mi do oczu.
— Poręcze za nią — oświadcza Davies, stając przede mną.
— Chyba nie będzie takiej potrzeby — zaczyna najwyższy z mężczyzn, który do tej pory nie powiedział jeszcze ani słowa. Brutalnie łapie mnie za żuchwę. Podnosi moją twarz do góry. Przygląda mi się dokładnie. — Przecież to Hermiona Granger, idioci! Dziwka Malfoy'a... — Spluwa mi w twarz.
— A jednak miałam rację! — skrzeczy pani Prince. — Jesteś szlamą! Wiedziałam to, odkąd cię zobaczyłam! Ona omotała sobie mojego biednego syna wokół palca! Ukarzcie ją za to!
— Niech się pani nie denerwuje, droga pani Elieen — prosi ten ważniak, uprzednio puszczając moją żuchwę. — Ukarzemy ją.
— A co z tymi wandalami, którzy odebrali wam różdżki?! Zbili mi szybę!
— Tym też się zajmiemy. Naprawdę nie ma potrzeby się denerwować. — Uśmiecha się do kobiety przymilnie. — Jones, odprowadzisz to ścierwo do Malfoy'a.
— N-nie... — Tysiące mrożących krew w żyłach scen, przepływa mi przed oczami. To koniec. Wracam do piekła.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro