Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

HERMIONA 005

Czajnik gwiżdże głośno. Wyłączam gaz. Zalewam dwa kubki herbaty. Wracam do mieszania jajecznicy. Z lubością wdycham jej zapach. Przez uchylone okno niepewnie zaglądają promienie słońca. To będzie dobry dzień. Wiem to.

— Granger? Co tu się dzieje?

Odwracam głowę. W progu stoi profesor. Włosy sterczą mu na wszystkie strony, a od oczami odznaczają się wielkie sińce.

— Dzień dobry — witam się promiennie. — Zrobiłam śniadanie.

Snape nie odpowiada. Tylko kącik jego ust, ukradkiem wędruje w górę. Widzę, że jest zmęczony i niewyspany. Pewnie najchętniej wróciłby teraz do łóżka.

— Słodziłaś? — pyta, podchodząc do kubków z parzącą się herbatą.

— Nie. — Zaglądam do szafki, w poszukiwaniu talerzy.

— Są na górze — mówi. Ruchem głowy wskazuje na szafkę wiszącą nad moim czołem. Mimo zmęczenia, zdaje się mieć o wiele lepszy humor niż wczoraj. — Słodzisz? — Miesza w swojej herbacie.

— Nie. Wolę gorzką. — Wspinam się na palce. Otwieram szafkę. Wyciągam z niej talerze i nakładam na nie jajecznicę.

Idziemy zjeść do salonu. Mówię ciche Smacznego. Snape odpowiada mi skinieniem głowy. Nim zabierze się za jedzenie, zbiera potargane włosy i spina je w kitkę. Nie mogę oderwać wzroku od jego nowej fryzury. Jemy w ciszy. Profesor jest wyraźnie zmęczony, a ja nie wiem, co powiedzieć. Mam wrażenie, że Snape za chwilę zaśnie nad talerzem.

— Powinien się pan położyć — sugeruję cicho. Profesor podnosi na mnie zaczerwienione oczy.

— Nie mam czasu... — mamrocze cicho.

— Może mogę jakoś pomóc?

— Granger... muszę iść do mojej matki. Nie pójdziesz tam za mnie...

— Pójdę — wcinam się twardo. — Profesorze, powinien pan odpocząć. To znaczy... powinien pan odpocząć. — Chyba nigdy nie przestanę się do niego zwracać w ten sposób.

Snape nie odpowiada. Nieco odwraca głowę. Wbija wzrok w rant stołu, jakby się zastanawiał.

— Przecież dam radę... Proszę... Niech da pan sobie pomóc.

— Zgoda — odpowiada dopiero po chwili. — Ale ostrzegam cię Granger, moja matka nie jest miłą staruszką.

— Poradzę sobie — zapewniam z cieniem uśmiechu na ustach.

— Dobrze... — Wstaje od stołu. Odnosi swój talerz do zlewu. Idę w jego ślady, zostawiając w zlewie też swój. — Wyślę mojej matce patronusa. A ty idź się przebrać — mówi, lustrując mnie wzrokiem. Racja. Wizyta u pani Prince w piżamie, to nie najlepszy pomysł.

Gdy przebrana wracam na dół, profesor czeka już w przedpokoju.

— Spinner's End trzynaście — mówi, kiedy zakładam buty. — Najbliższy punkt deportacyjny, jest półtora kilometra dalej, przed urzędem stanu cywilnego w Downe.

Przytakuje, na znak, że zrozumiałam.

— Stąd też musisz kawałek dojść. Możesz się deportować dopiero przy latarni, na końcu ulicy.

— Dobrze... ale przecież wczoraj, aportował nas pan pod samą bramą... — dodaje zmieszana.

— Nie zapominaj, że ja wciąż mam to — mamrocze, odwracając lewe przedramię. Mroczny znak zionie na jego bladej skórze. Spuszczam oczy. Nie wiem co powiedzieć. — Masz dokumenty?

— Tak.

— Dobrze. — Wręcza mi koszyk z pełen jedzenia. — Liczę, że sobie pani poradzi, panno Venable.

— Na pewno. A jaj mam nadzieję, że pan się jeszcze położy. — Posyłam profesorowi delikatny uśmiech i wychodzę. Słońce przyjemnie grzeje mnie w twarz. Jest ciepło. Pcham ciężką furtkę. Wychodzę na ulicę. Rozglądam się w prawo i w lewo. Latarnie rozstawione są co dziesięć metrów. Ręce mi opadają. Przy której mam się teraz deportować?

Zaraz... Na końcu ulicy stoi nieco wyższa, grubsza latarnia. Jest pomalowana w biało – czerwone pasy. Ruszam w jej stronę. Raz kozie śmierć.

Dochodzę do latarni. Biorę głęboki wdech. Trudno. Najwyżej się rozszczepie.

Skupiam się na celu, woli i namyśle. Znikam z głośnym trzaskiem.

W Downe pojawiam się jeszcze z głośniejszym hukiem. Upadam na ziemię. Chce mi się wymiotować. To była moja pierwsza, samodzielna deportacja od prawie dwóch lat.

— Wszystko dobrze? — pyta młody mężczyzna. Wyciąga do mnie ręce i pomaga wstać.

— Tak, dziękuję. — Uśmiecham się delikatnie. — Wie pan może, którędy na Spinner's End?

— Musi pani iść pros...

— Odsuń się od tej czarownicy, parszywy mugolu! — wrzeszczy jakiś śmierciożerca, biegnąc w naszą stronę,

— Ten człowiek nic nie zrobił! — protestuje, składając ręce na piersiach.

— To mugol — mówi z wyrzutem. — Nie widziałem tu pani wcześniej. Dokumenty. — Wyciąga dłoń, czekając na papiery. Podaje mu je powoli.

— Alison Venable? — mamrocze, wnikliwie przyglądając się moim dokumentom. — Co tu robisz?

— Pracuje u Severusa Snape'a — odpowiadam machinalnie. Wyniosła mina śmierciożercy nieco blednie.

— Ach... Bardzo przepraszam, panno Venable — mówi, oddając mi dokumenty. — Mogę jakoś pomóc?

— Dziękuję. Poradzę sobie sama. — Wpycham papiery do kieszeni.

— Oczywiście. Miłego dnia. — Skina mi głową. Obrzucam go ostrym spojrzeniem. Odwracam się na pięcie. Ruszam w stronę domu pani Prince. Szeroki uśmiech wstępuje na moje usta. Pierwszy raz śmierciożerca potraktował mnie z szacunkiem...

Droga na Spinner's End zdaje się ciągnąć w nieskończoność. W końcu trafiam na brudne osiedle małych, szeregowych domków. Z rzeki płynącej między domami, unosi się nieprzyjemny zapach. Rozglądam się dookoła, w poszukiwaniu numeru trzynastego. Jest.

Wchodzę po małych schodkach. Delikatnie pukam do drzwi. Słyszę ciężkie kroki. W wąskiej, mlecznej szybie, widzę czyjś kontur.

— Pani Prince? Nazywam się Alison Venable. Profesor Snape, wcześniej wysłał pani patronusa, z wiadomością o moim przyjściu.

Drzwi uchylają się powoli. Stoi w nich zgarbiona staruszka. Lustruje mnie wzrokiem. Oczy ma równie ciemne i przenikliwe jak syn. Już wiem, że to nie jej zdjęcie stoi w gabinecie profesora.

— Masz przy sobie różdżkę? — pyta, celując we mnie własną.

— Nie...

Łapie mnie za rękę i wciąga do domu. Z hukiem zatrzaskuje drzwi.

— Zanieś to do kuchni — mamrocze, ruszając przed siebie. Nie wiedząc co robić, idę za nią.

Ukradkiem rozglądam się po domu. Wnętrza godne są otworzenia w nich muzeum poprzedniej epoki. Wszędzie pachnie kawą. Pod światło, ukradkiem wkradające się przez zasłonięte okna, widzę serpentyny kurzu, tańczące w powietrzu.

— Napatrzyłaś się już? — Jej głos jest ostry i chrapliwy.

— Przepraszam...

Docieramy do kuchni. Stawiam koszyk na stole.

— Czy mogę coś jeszcze dla pani zrobić? — pytam, starając się zdobyć na uprzejmy ton.

— Tak... — Siada na kuchennym krześle. — Możesz mi powiedzieć, dlaczego Severus cię tutaj przysłał. Nie sądziłam, że mój syn jest aż takim leniem, żeby nie odwiedzić własnej matki. — Kręci głową z dezaprobatą, a ja czuje, jak złość przejmuje kontrolę.

— Profesor Snape jest wykończony po ostatniej nocy — odpowiadam z wyrzutem.

— Nie tym tonem! — prycha. Patrzy na mnie z pogardą i obrzydzeniem. — Właściwie jakieś ty jesteś krwi? Wyglądasz mi na szlamowate, mugolskie dziecko.

— Jestem półkrwi...

Słysząc to, kobieta parska śmiechem.

— Jesteś, czy masz tak napisane w dokumentach? — uśmiecha się drwiąco. — A wracając do mojego syna, czym się tak zmęczył? Bieganiem za tym patałachem Voldemortem i mordowaniem byle kogo? — pyta kpiąco.

— Jak pani śmie?! — Sama nie wiem, dlaczego go bronię. — Gdyby nie profesor Snape to... — Urywam. Nie wiem czy jego matka wie o Zakonie. Czy powinna wiedzieć?

— To?! To co? — Bawi się różdżką. — Pewnie nie miałabyś gdzie mieszkać. Za co żyć i byłabyś martwa.

— Słucham?

— Jesteś szlamą — odpowiada beztrosko. — Nie zaprzeczaj. Widzę po twoich oczach. — Wstaje z krzesła. — A teraz się wynoś i powiedz mojemu synowi, że w przyszłym tygodniu oczekuje go tutaj! Osobiście. 

***

Wesołego Halloween Kochani! 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro