Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

7.

- Drake! Chciałbym ci kogoś przedstawić!

Odwrócił się powoli, a za nim stał nie kto inny jak chochlikowaty chłopak o blond czuprynie. Drake poczuł taką błogość i miękkość na jego widok, jakby podłoga w tym pokoju była wykonana z waty a on się w niej zatapiał. Przyjemne to było uczucie. 

- Yhymm...?  – język nie był już tak energiczny, jak wcześniej (pfff... on nigdy nie był żwawy, zwłaszcza w takich sytuacjach, ale teraz świetnie odgrywał rolę martwego i trupiego). Chris nie zważając na to roześmiał się promiennie i kiwnął głową na grupkę chłopców, którzy tłoczyli się zaraz obok Coralin, Jeniffer i Kariny. Wśród nich był też Daniel i to nie uszło uwadze młodemu wampirowi. Drake wyprostował się, ale poczuł, że jego głowa i powieki stają się coraz cięższe. Ogarnęło go dziwne znużenie a kolejna fala gorąca rozlała się po ciele.

- Drake, przedstawiam ci moich kumpli. Gramy w jednej drużynie piłki nożnej. Są naprawdę świetni. To jest Levis, Thomas, Nate, Marc, George, Luis, Harry...

Drake patrzył, jak Chris biega i wskazuje na kolejnego ziomka, wymachując dłońmi i obdarzając wszystkich serdecznym uśmiechem. Chyba był już podchmielony, bo coś zmieniło się w jego zachowaniu. Wcześniej wyrażał jakieś spięcie i podenerwowanie. Teraz po tych uczuciach nie pozostało już nic. Odeszły wraz z odrobiną zdrowego rozsądku. Drake nie zapamiętał tych wszystkich imion, bo i po co miał je zapamiętywać. Jutro i tak już nikt nie będzie z nim rozmawiał. Dzisiaj byli jego przyjaciółmi, następnego dnia znów staną się pożywieniem, przeszkodą egzystencjalną, którą trzeba usunąć, by ułuda i gorzka esencja jestestwa nadal mogły swobodnie i bez żadnych ograniczeń w nim żyć. 

- Chris mówił, że przyjechałeś z LA. Nie powinieneś być bardziej opalony? Przecież tam często świeci słońce  – jeden z chłopaków, który niezaprzeczalnie był najwyższy (pomijając wzrost i posturę Drake'a) z całej gromadki, zapytał wścibskim tonem. A może to tak tylko źle zabrzmiało, gdyż brunet miał ochotę zamordować każdego kto pchał się z butami w jego życie? 

Jestem żądnym krwi wampirem, ciemnoto! Nie widać?

Miał ochotę odpowiedzieć, co innego, ale obowiązywała go przecież tajemnica, no nie?

- Nie cierpię słońca. Nie znoszę się opalać, a jeszcze bardziej nienawidzę jak skóra złazi mi płatami. To żadna przyjemność – Drake spojrzał chłopakowi głęboko w oczy, lecz nie dostrzegł w nich złych zamiarów. Gościła tam tylko czysta ciekawość. 

- Stary masz zajebiste tatuaże! Też chciałem sobie takie zrobić, ale ojciec powiedział, że prędzej mnie z domu wyżuci niż się na coś takiego zgodzi. Zazdroszczę. Bolało? – kolejny z chłopaków o siwych oczach, ciemnych, krótko przystrzyżonych włosach i w okularach zagadnął wysokiego bruneta, łapczywym wzrokiem wodząc od jednego tatuażu po kolejny. Drake spiął się, uwidaczniając zarysowane i wypracowane mięśnie. Wszyscy chłopcy poglądali na niego z ciekawością, cielęcym wzrokiem. Nawet dziewczęta podeszły bliżej, żeby przysłuchać się rozmowie toczonej przez chłopaków. Coralin patrzyła na Drake, wykrzywiając usta. Wciąż manifestowała niezadowolenie. Natomiast Karina i Jeniffer przybrały swobodnego wyrazu twarzy. Jedna z dziewcząt definitywnie nadużyła dzisiejszego wieczoru alkoholu, bo jej wzrok był dziwnie zamglony. Drake odchrząknął i założył ręce na piersi pokazując tatuaże, które wcześniej były niedostępne dla oczu znajomych. 

- Nie. Ani trochę  – wypowiedział te słowa z nieskrywaną wyższością i wyrafinowaniem w głosie, jakby chciał im przekazać, że był od nich lepszy. Lecz zgromadzeni tam chłopcy nie odczuli tego, zapewne przez to, iż nieźle szumiało im już w głowach. 

- Masz jeszcze jakieś tatuaże?  – Chris stanął bliżej chłopaka, zbyt długo mu się przypatrując bez mrugnięcia okiem. To zagadnienie ciągle go nurtowało, wypalało dziurę w jego głowie. Myślał o tym za każdym razem, gdy widział ciemnookiego bruneta. Wszyscy skierowali na niego oczy i w napięciu oraz ciszy oczekiwali na jego słowa. Jak na dyktat wygłoszony przez bóstwo. Bez wątpienia, nawet rodziców nie słuchali z takim entuzjazmem i zainteresowaniem. Drake miał wrażenie, że muzyka w pokoju stała się cichsza. Łypnął oczami w kierunku konsoli i stojącego za nią Latynosa, a także nieznajomego chłopaka. Obaj szarpali się i coś wykrzykiwali. Drake miał dziwne wrażenie, że nie skończy się to dobrze.

- Nie chcę być wścibki...  – blondyn wypowiedział te słowa bełkotliwym głosem, a następnie opuścił głowę. Coralin głośno prychnęła i odwróciła się twarzą do Kariny, szepcząc jej coś na ucho. Brunet poczuł piekielną furię. 

- Nie jesteś. Tak mam i to nie w jednym miejscu.

Jego słowa dotarły do uszu dziewcząt, powodując, iż ich głowy znów zwróciły się w jego stronę. Karina lekko się uśmiechnęła, zaczesała za ucho opadający kosmyk i zaczerwieniła się. 

- Wow! A gdzie?? – Chris ponownie się odezwał przekrzykując wszystkich.

- Musisz wszystko wiedzieć? Chodźmy lepiej zatańczyć kochanie – Coralin ofuknęła go niemiłym głosem i złapała go za ramię przymilnie głaszcząc. 

- Zaraz! Teraz rozmawiam z Drake'iem  – strzepnął jej dłoń z ramienia, w ogóle nie zwracając na nią uwagi, jakby była uciążliwym robalem przeszkadzającym mu w spokojnym staniu. Drake poczuł niewysłowioną falę szczęścia na ten widok. 

Ha ha ha... Modliszka – Drake 0 – 1. 

Dagon pogratulował Panu. Również odczuwał niespotykany dotąd rodzaj niechęci do ludzkiej istoty o jasnych, niczym promienie słońca włosach. Relacje ludzi stanowiły dla niego trudną zagadkę, szyfr enigmy, który nie sposób było złamać. Lecz Pan pozwalał mu to wszytko zrozumieć, dając dostęp do własnych, prywatnych myśli i przeżyć. 

- Mam jeden na plecach, dokładnie na kręgosłupie, na łydce, mały tatuaż na żebrach, na rękach no i na palcach jeszcze  – Drake rozłożył palce i pokazał stojącym przed nim chłopakom, po czym szybko schował je do kieszeni i wzruszył ramionami. Wszyscy byli w ogromnym podziwie. Jakby nigdy dotąd nie widzieli tak wytatuowanego człowieka. 

- Sam je robiłeś?  – jeden z chłopaków, który pierwszy wyraził zainteresowanie jego tatuażami zapytał z nutką nadziei w głosie. Drake spojrzał na niego obojętnie. Pewnie liczył na to, że zrobi mu takie same, ale musiał go rozczarować. 

- Nie, miałem dobrych tatuażystów.

Jednego poznałem w szkole specjalnej, do której wysłał mnie mój brat. Drugi, ah ten drugi. Nigdy nie zapomnę tego spotkania. Miał małe studio obok pijalni, do której często zapuszczałem się z moim dawnym kumplem... 

- Aaaaa...  – chłopak rzeczywiście był rozczarowany. Reszta milczała, gdy nagle ktoś niespodziewanie przerwał tę ciszę. 

- To nieestetyczne i niezdrowe mieć tyle tatuaży. Twój brat jest lekarzem. Nie ostrzegł cię o konsekwencjach takiego ingerowania we własne ciało? A twoi rodzice? Pewnie nie byli zadowoleni widząc cię z coraz to nowszymi tatuażami i pewnie nadal nie są  – jedna powieka Coralin drgnęła pod wpływem widocznego skurczu. Nie krępowała się, nie wstydziła. Wyrzekła wszystko, co miała zamiar powiedzieć, nie zważając na reakcję pozostałych i samego adresata jej dociekliwych pytań. Chris przeszył ją ciężkim, pełnym pretensji i wypełnionym smutkiem wzrokiem. Pokręcił przecząco głową. Karina również poczuła się głupio, splotła palce u obu dłoni i czekała na dalszy rozwój wydarzeń. Chłopcy nie orientowali się w temacie, wiec tylko stali i przenosili swe spojrzenia, raz z blondynki na Drake'a i tak w kółko. Ci, którzy trzymali w dłoniach drinki powoli zaczęli je sączyć. Drake zamrugał i wydał z siebie zduszony dźwięk, przypominający ciężkie sapnięcie. Coralin wciąż mierzyła jego sylwetkę napastującym spojrzeniem, krzyczącym wyjdź stąd! Nikt cię tu nie chce! 

- Coralin, daj już spokój  – Chris rzekł cicho, ale Drake wzedł mu w słowo, używając przy tym zdecydowanego i głośnego tonu. 

- Nieudowodniono, by tatuaże miały negatywny wpływ na życie i zdrowie człowieka. Niektórzy ludzie czują się z nimi bardzo dobrze, bo każdy z nich symbolizuje i przypomina o czymś innym. Ja osobiście nie robiłem ich bezmyślnie, bo chciałem kogoś wkurzyć, albo zarazić się jakimś syfem. Zrobiłem je, bo są formą przeżyć i wspomnień, które kiedyś miałem. To jak pamiętnik. Każdy ma własny, moim pamiętnikiem jest ciało (i zeszyt, który chowam pod stertą spodni w komodzie, no i może też moja zryta bania. Ileż nowych przemyśleń dzisiaj) a skoro należy do mnie, to mogę z nim robić co zechcę. Zdanie mojego brata najmniej mnie obchodzi, a rodzice. No cóż jedni ich mają drudzy nie. Ja miałem takie szczęście, że nie musiałem wysłuchiwać ich zrzędzenia  – Drake wypowiadał te słowa podniesionym głosem. Wyzuty z emocji ton chłopaka, nie prezentował sobą nic, co można by było określić mianem smutku, bądź rozpaczy. Wydawał się być pogodzony z tym wszystkim, choć Coralin nie do końca zrozumiała o co chodziło koledze. Otworzyła usta, lecz Chris był pewien, że nie popłynął z nich żadne miłe słowa, dlatego uprzedził ją. 

- Drake nie ma rodziców. Możemy już przestać o tym rozmawiać. Chciałbym się napić, zanim impreza się skończy. Chłopaki? Co wy na to? Pijemy? Drake? – niebieskooki chłopak nie patrząc w stronę swej dziewczyny, podszedł do gromadki zgromadzonych chłopaków i obrzucił ich pytaniami, a na sam koniec odwrócił się w stronę niepewnego bruneta i posłał mu pokrzepiający uśmieszek. Drake pokiwał zgodnie głową, a pozostali chłopcy również wyrazili aprobatę na słowa kolegi, nie śmiejąc się przy tym, jak to mieli w zwyczaju. Coralin patrzyła na twarz Drake'a w osłupieniu. Usta jej drgały, a brwi coraz bardziej zbliżały się do siebie, aż prawie stykały się koniuszkami. Widocznie Chris wcześniej jej o tym nie powiedział. Ukrywał przed nią ten fakt. Ale dlaczego? Drake osobiście miał gdzieś, czy ktoś będzie traktował go, jak sierotę (którą przecież był i to od bardzo dawna), czy dowie się, że nie miał rodziców. Nie lubił, gdy ktoś wypytywał, zbytnio interesował się tym tematem. Było mu lżej, niewypowiedzianie lżej, gdy usłyszał te słowa z ust jasnowłosego młodzieńca. Chris go nie zdradził. Oferował mu swoje milczenie. Obiecał, że się nie wygada i postąpił, jak prawdziwy... przyjaciel. To słowo, powtarzane, wypowiadane w umyśle wciąż brzmiało tak obco. Chłopcy odeszli spory kawałek od dziewcząt i przystanęli przy jednym ze stolików, na którym znajdowało się najwięcej alkoholu. Raj dla prawdziwych pijaków, lub jak to oni zwykli o sobie mawiać: kulturalnych smakoszy wysokoprocentowych trunków. Twarz Coralin stężała, jakby ktoś wylał na nią gorący wosk, a ten po kilku chwilach zaczął zastygać. Opuściła niżej ramiona i spuściła ręce wzdłuż ciała, dając przytłoczyć się beznadziei. 

- Nie wiedziałam... nie pytałabym, gdybym...

- Wiem  – młoda brunetka pogłaskała blondynkę po ramieniu. Wyczuła to w jej zachowaniu. Coralin czuła się bardzo źle ze słowami, które wcześniej wyrzekła. Było jej głupio. Chyba wreszcie zrozumiała. Karina upatrzyła wreszcie swoją szansę. Jeniffer wymachując i wykrzykując niezrozumiałe słowa pobiegła w stronę chłopców, rzucając się jednemu z nich na plecy i oplatając się nogami w jego pasie. Chłopak ledwo trzymał się na nogach, dlatego pod wpływem dodatkowych pięćdziesięciu kilo (na całe szczęście Jen była bardzo szczupłą osobą) zwalił się na ziemie i nie wstawał z niej, wraz z rudowłosą przez kilkanaście sekund. Jakiż to był przekochany i przezabawny widok, gdy pozostała gromadka próbowała jakoś podnieść ich bezwładne ciała z ziemi. Karina wybuchnęła serdecznym śmiechem, pochodzącym prosto z jej serca. Coralin patrzyła na to wszystko w skupieniu. Na niekontaktującą Jeniffer, zniesmaczonego kolegę, pozostałych kumpli Chrisa, którzy śmiali się i pokazywali na nich palcami. Wreszcie źrenice utkwiła w postaci bruneta, którego za wszelką cenę próbowała upokorzyć, choć on nie dał jej powodu, by traktować go tak okrutnie. Uratował jej ukochanego, pomógł najlepszej przyjaciółce. 

- Chyba sami sobie nie poradzą. Chodźmy im pomóc  – Karina wypowiedziała te słowa, jak na nią przystało spokojnym głosem i oderwała się od ramienia koleżanki, idąc w stronę zginającego w pół od śmiechu Chrisa i poruszającego sprzecznie głową bruneta. Na widok brunetki, wyprostował szyję, a w jego oczach Coralin dostrzegła błysk. Błysk nadziei i czystego szczęścia. 

*******

Nie lubował się w zbyt długim przesiadywaniu w mroku i w samotności. Zawsze w takich chwilach nachodziły go wspomnienia. Najgorsze myśli. Stracone marzenia. Złudne nadzieje. Przewijane w kółko, jak za pomocą taśmy. Miał tego dość. Potarł mocno skronie, wywołując nieprzyjemne pieczenie. Dobrze mu tak. Zasłużył. Płakał. Z bezsilności, z trawiącego go poczucia winy, ze świadomości, że wszystko o co tak długo się starał niszczeje w jego oczach, niczym pradawna świątynia naznaczona przez upływający czas. Czas niejednokrotnie go zmieniał. Próbował mu coś udowodnić. Przekazać, że mimo, iż jego ciało pozostawało takie same, umysł i siły witalne słabły, jak podgryzane przez szkodniki korzenie. Zimne łzy skapywały mu po brodzie, naznaczając mokrymi śladami szyję, koszule i drążce od zimna dłonie. Dochodziła jedenasta, a on wciąż nie mógł zapomnieć. Pogodzić się ze słowami, które padły z jego ust w obecności najmłodszego członka rodziny. Westchnął, posyłając kłęby gorącej parę w rozpościerającą się ciemną przestrzeń przed nim. Drewniana podłoga w altance zaskrzypiała za jego plecami. Nie odwracał się. Podejrzewał kogo tam ujrzy i tym razem zmysły go nie zawiodły. 

- Okropnie zmarzniesz. Już późno. Powinieneś się położyć – troskliwe i ciepłe dłonie Jane okryły jego przygarbione ramiona, płachtą grubego, wzorzystego koca. Przytuliła go od tyłu, umieszczając brodę na czubku jego głowy, zatapiając się w znajomym, już od tylu lat, mimo to nieznudzonym zapachu. Michael jeszcze bardziej się skulił i ukrył twarz w dłoniach. Jego ciałem wstrząsały gwałtowne dreszcze. Jane nie widziała jego łez. Nie pozwolił jej, by obserwowała je w milczeniu. Przez tyle lat pełniła funkcję jego powiernicy, nawet tych najokropniejszych zmartwień. Teraz był przed nią zamknięty. Jane usiadła obok na drewnianej ławeczce i czekała, aż jej mąż uroni ostatnią łzę. Nie znosiła, gdy ktoś płakał w jej pobliżu. Zawsze robiło jej się tak miękko na sercu. Ledwo powstrzymywała się, by nie szlochać razem z nim, lecz Michael po chwili zaczął się uspokajać. Odkleił dłonie od swej twarzy i ułożył je swobodnie na kolanach, wpatrując się zaszklonymi oczami w zarys fontanny, majaczący gdzieś w oddali pod stertą białego śniegu. Michael zastanawiał się, dlaczego życie nie mogło być tak lekkie jak ten puszek opadający z nieba? Dlaczego problemy tak szybko nie topniały w jego wciąż strudzonych i zmęczonych od tych wszystkich zmartwień i batalii oczach? Bez wątpienia życie było czymś bardziej skomplikowanym. Pięknym, a zarazem bolesnym. 

- Siedząc tutaj niczego nie naprawisz. Chodź do środka – Jane ponowiła prośbę, nie odrywając oczu od twarzy niebieskookiego wampira. Michael powoli zamknął powieki, by po chwili znów je otworzyć. 

- Chcę zostać sam. Ty możesz iść.

Jane poczuła się odrzucona. Jakby właśnie ktoś spoliczkował ją czymś ciężkim i porowatym. Opuściła głowę ze smutku, patrząc na swe stopy, odziane w ciepłe, świąteczne kapcie. To nie był jeszcze ten czas, aczkolwiek Jane bardzo je lubiła i gdy wiedziała, że zbliżają się święta, wyciągała je ze swej szafy i zakładała, by poczuć, że czas również dla nich upływa. 

- Mówię poważnie. Nie chcę byś mitrężyła swój czas i siedziała tu bezsensownie – skierował na nią twarde i stanowcze spojrzenie, lecz ona się nie poruszyła. Nadal siedziała, wlepiając wzrok we własne stopy. Michael odczuł ulgę. Jego ukochana żona wiedziała, kiedy należało milczeć, a kiedy użyć odpowiednich słów. 

- Zrobliliśmy już wszystko...

Michael zmarszczył brwi. Ułyszał, jak głos siedzącej obok niego kobiety załamuje się, a nutka rozpaczy wyrywa się na pierwszy plan, niczym pies na łańcuchu, chcący pochwycić niechcianego gościa. Zacisnęła pięści i złapała za poły swego długiego płaszcza, ugniatając go w palcach. 

- Daliśmy mu wszystko... dlaczego on nas tak nie... nie... kocha? Ja oddałabym wszystko, żeby chociaż raz pokazał, że zależy mu na nas... – z oczu Jane wypływały coraz to gęstsze i obfitsze stróżki łez. Michael nie powstrzymywał jej. Wyświadczył jej przysługę. Ona uczyniła to wcześniej dla niego. Ponownie zapanowała pomiędzy nimi cisza. Jeno w oddali można było posłyszeć szczekanie rozzłoszczonego psa, strzegącego domu, jak twierdzy. W domostwie nie paliły się już lampy. Słabe, ledwo dostrzegalne światło przedzierało się na zewnątrz z jedynego pomieszczenia, w którym zawsze pozostawała chociaż jedna zapalona świeca . Z biblioteki. Szatyn ujął dłoń swej ukochanej małżonki i pocałował ją z ogromną czcią. Jane otarła swe zapłakane oczy, choć jeszcze nie wszystkie łzy zdążyły wypłynąć spod jej przymkniętych powiek. Mike wiedział, że nie radziła sobie z tą sytuacją. Przygniotła ją odbierając jakąkolwiek chęć do życia i dalszej walki. 

- Jest zbyt dumny, by nam to okazać. Nigdy nie dowiemy się, jaki jest naprawdę, co czuje. Myślałem, że stanowczością i rygorem zdołam go przekonać, jakoś przeciągnąć na naszą stronę. Nie wiem, czy udźwignę to moja droga. Czy zniosę kolejną śmierć, kolejny pogrzeb? Czy będę mógł żyć ze świadomością, że wszystko co się wydarzyło stało się, bo byłem dla niego zbyt surowy?  – Michael zasępił się na tak pesymistyczną wizję swej przyszłości. Te czarne i ponure myśli powoli go wykańczały, z każdym dniem podtruwały. Pokiwał zrezygnowany głową. 

- Nie jestem dobrą istotą Jane. Pozwoliłem, by mój brat odszedł. By związał się z ciemnością, by ona go zabiła, a teraz? Historia znów się powtarza. Stracę kolejnego brata i nie będę potrafił nad tym zapanować. Nic nie zrobię. Będę stał bezczynnie i przyglądał się, jak niszczy sobie życie, a potem, jak on mu je odbiera. To moja kara, mój największy grzech  – niebieskooki wampir mówił coraz wolniej, a jego donośniejszy głos powolutku zamieniał się w szept. Szept niepewnego, wystraszonego i niedoświadczonego jeszcze życiem młodzieńca, który dopiero szuka odpowiedzi na nurtujące go pytania. Jane wysłuchała do końca jego słów. Ścisnęła dłoń męża, która spoczywała w jej i pogładziła ja smukłymi palcami. Spojrzała na jego profil, a jej oczy ponownie się zaszkliły. Mike był taki smutny. 

- Nie mów tak i nie myśl w ten sposób.

- Ale to prawda Jane. Doskonale o tym wiesz  – Mike ofuknął ją pretensjonalnym tonem, lecz ona nie zraziła się.

- Devin zginął, ponieważ sam o tym zadecydował. Wybrał mrok zamiast własnej rodziny. A Drake. No cóż. Jest zbyt ważny, by pozostać obojętnym dla ciemności. Dobrze wiesz, że oni bardzo go potrzebują. Zresztą tak jak my. Bez niego wszyscy jesteśmy niczym.

Jane miała racę i ta świadomość najbardziej przerażała Michaela. Wiedział, że prędzej czy później będą musieli zmierzyć się z przeznaczeniem, każde z osobna, a przyszłość nie malowała się w najjaśniejszych barwach. Wróg przybierał na sile i zdawał się tryumfować w najbliższym czasie. Wygrywał walkę w wyścigu o duszę chłopaka, o jego moc i oferowaną przez niego potęgę. 

- Może gdyby wiedział kim jest, byłoby nam łatwiej z nim rozmawiać. Może powinniśmy mu powiedzieć. Ostrzec go przed tym...

- Nie  – Jane przerwała Michaelowi jego ciche rozważania. On spojrzał na nią zamglonym, nieobecnym wzrokiem, jakby wciąż dryfował po tafli dręczących go myśli, na łódce utkanej z ulotnych nadziei. 

- To nierozsądne mój drogi. Nie jest jeszcze na to gotowy.

- A kiedy będzie? Kiedy oddali się od nas? Tamci mają go uświadomić, czy my? Jesteśmy jego rodziną Jane. Jego opiekunami  – Mike mówił podniesionym tonem. Zacisnął pięści i zęby uwydatniając zarysowaną linię prowadzącą od ucha do zakończenia brody. Prezentował się męsko, a zarazem mizernie. Jak żołnierz zmęczony zbyt długą wojną, daleko od ukochanego domu. Nabrał powietrza w płuca i głośno je wypuścił. Jane przyglądała mu się ze smutkiem w brązowych oczach. 

- Jeszcze bardziej nas znienawidzi. Musimy poczekać, aż Wiktor i Sofia dadzą nam sygnał. Bądźmy cierpliwi i nie róbmy pochopnych kroków  – ciemnowłosa kobieta splotła balde palce, umiejscawiając je na połaci płaszcza. - Wiem przez co przechodzisz. Pragnę tego samego. Chciałabym wreszcie uwolnić się od tego ciężaru. Przestać się obwiniać, ale wiem, że jeśli teraz tajemnica wyjdzie na jaw, doprowadzimy do czegoś znacznie gorszego. Michaelu, mój drogi mężu, nic nie trwa wiecznie. Nasze rozterki i wewnętrze smutki rozpłynął się w świetle jutrzejszego dnia, a my zapomnimy o tym co było dzisiaj. Ból zblednie, a zamiast niego pojawi się ulga i wytchnienie. Wierzę, że doczekamy takich czasów, w których wszyscy dostąpimy szczęścia i zobaczysz, że Drake będzie pośród nas. Zrobimy co będzie trzeba, by do tego doprowadzić ukochany  – Jane pogłaskała ramię niebieskookiego wampira, a na jej usta wkradł się najsłodszy uśmiech, jaki Michael mógł ujrzeć w swym życiu, a widział naprawdę sporo uśmiechów. Jej twarz była najpiękniejsza. Kochał swą żonę i nie wyobrażał sobie bez niej życia. Bez jej słów i obecności. Pokiwał głową. Przesunął się delikatnie na ławce i wziął ją w ramiona, mocno przytulając do siebie i głaszcząc ją po głowie. Wiatr szalał na zewnątrz i wył, przywodząc na myśl płacz zrozpaczonej matki, która straciła swoje jedyne dziecko. Tak właśnie się czuł. Jakby część jego duszy umarła, bądź konała w zimnej, czarnej przestrzeni. Gdzie się podziewał? Sprawca jego smutku i nieszczęścia? Gdzie znajdowała się jego siostra? Czy oboje już ich nie kochali? Cholerne kłamstwa potrafiły wszystko zniszczyć. Dobro przygniecione ich ciężarem, nie mogło żyć. No bo jak można żyć bez wolnej przestrzeni, zaczerpnięcia oddechu. Śnieg przysypywał fontannę. Kawałek, po kawałeczku. Świat tonął w białym puchu, a wraz z nim para pogrążona w okrutnej rzeczywistości, omijająca senne aleje, w których czaiły się piekielne czorty. Blade, dogasające światło świecy rzucało poblask, na łagodne rysy kobiety, która stała przed okiennicą. Jej kryształowy wzrok utkwiony był w niewielkich rozmiarach altance, wewnątrz której bój o przeżycie toczyła nadzieja. Nie tylko tam. Wampirzyca zamrugała, wyostrzając wzrok i przenosząc go na płomień świecy, chybotający się w niespokojnym tańcu. W tym momencie przepełnią ją mrok. Obawiała się, że Jane nie miała racji, że wszystkie jej słowa to płonne przesłanki. Co będzie jeśli wszystkie jej najgorsze wizje urzeczywistnią się? Nie pozostało jej nic, jak tylko czekać i żywić nadzieję, że chłopak, który jest ich ostatnią szansą, odwróci się od zła, zaprzątającego jego umysł. Zbyt często używała słowa nadzieja, zbyt często o niej myślała, ale z każdym kolejnym razem sny stawały się spokojniejsze. Może to był właśnie ten czas? Po nocy, zawsze następuje dzień.



Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro