ROZDZIAŁ 9
– Nie możecie mnie teraz zostawić. Nie po tym wszystkim, co dla was zrobiłem – zajęczał żałośnie, jak pies, który przeczuwał, że właściciel znudził się jego obecnością i planował pozbycie się go. Zbliżył się do Isabelle z zamiarem chwycenia jej za ramię, lecz kobieta ubiegła jego gest i szybko odtrąciła dłoń, którą wystawiał w jej kierunku.
– Mój pan zawiódł się na tobie. Otrzymałeś proste zadanie i nie potrafiłeś go wykonać. Nie jesteś godnym, aby przebywać w naszym środowisku. Nie jesteś godnym, aby stać się jednym z nas.
– Wykonywałem każde jego polecenie! Ufałem mu! Powierzyłem siebie! Obiecał, że da mi wieczne życie, że ocali mnie od tego motłochu. Przecież zasługuję na coś więcej. Isabelle... kocham cię. Powinniśmy być razem – rzekł przekonująco, lecz w jego słowach pobrzmiewała jeszcze nutka rozpaczy i cholernego tragizmu. Rozkładał dłonie i energicznie potrząsał nimi w powietrzu. Zachowywał się, jak epileptyk, nie mogąc powstrzymać wzbierającej w ciele i umyśle paniki.
Pędzący przechodnie mijali sylwetki dwóch mężczyzn i jednej kobiety, nie zwracając na nich zbytniej uwagi. Pogrążeni we własnych myślach, rozmowach spieszyli do pobliskiej stacji metra, aby udać się w przeznaczonych im kierunkach. Podczas popołudniowych pór zawsze panował tam ogromny tłok i rozgardiasz. Specjalnie wybrali to miejsce, aby nie mógł za bardzo krzyczeć, obwiniać ich, rzucać się za to, co mu uczynili, gdyż nikt – w takiej sytuacji – nie wziąłby go na poważnie. Zapewne większość uznałaby, iż miał jakieś problemy z psychiką.
Mógł posiadać także nadzieję, że nie zabiją go – a przynajmniej nie teraz, nie w tych okolicznościach. Patrzył błagalnie na czarnowłosą boginię mroku, z którą do niedawna dzielił intymną strefę. Wypatrywał jakiejkolwiek przychylnej reakcji z jej strony, lecz srodze się na niej zawiódł.
Czarnowłosa posłała mu pobłażliwy, a zarazem kpiący uśmieszek. Stojący nieopodal kompan pożerał go wzrokiem. Arthur miał wrażenie, że kontemplował ułożenie naprężonych żył na jego szyi, analizując, szukając dogodnego miejsca do ugryzienia.
Przeszedł go dreszcz, który wzdrygnął jego ciałem. Isabelle zaczęła się śmiać – głośno i przeraźliwie, jak Baba Jaga z tych strasznych, budzących grozę bajek dla dzieci. Przejechała palcem po własnych ustach, uspokajając ich drżenie – wcale nie było jej do śmiechu. Ani jedna zmarszczka, mięsień na jej twarzy nie drgnął, pozostając niewzruszony, statyczny, jak u rasowej, zimnej suki.
– Nie oszukujmy się Arthurze. Nie należysz do naszej ligi i nigdy nam nie dorównasz. Otrzymałeś proste zadanie, wywieźć te wywłokę z dala od klucza. Ale nawet tego nie potrafiłeś zrobić – zadrwiła. – Jak śmiesz błagać o nieśmiertelność? Przypominać o umowie? Nie ma żadnej umowy. Nie wywiązałeś się z obowiązku. Czeka cię kara – zaczęła zbliżać się do mężczyzny, oblizując przy tym wargi.
Ten drugi psychol robił to samo, co kobieta. Arthur instynktownie cofnął się do tyłu.
– A ludzie? – zapytał drżącym głosem, rozglądając się na boki. Nie mógł uspokoić szyi, która pod wpływem stresu i adrenaliny napięła się prowokując głowę do częstego obracania się to w lewo, to w prawo, w przód i w tył.
– Zagrają w teatrzyku – Łysol charknął, ukazując rząd dziwacznie, nienaturalnie długich i zaostrzonych na końcach, zębów.
Ciemnowłosy mężczyzna poczuł, jak zimny prąd przepływa po jego skórze, paraliżując mięśnie i zakończenia nerwowe. Miał wrażenie, że kości nagle stały się o wiele kruchsze, takie miękkie i podatne na złamania, wapienne. Cofnął się jeszcze bardziej do tyłu, nie zważając na to, co mogło znajdować się zaraz za jego plecami. Oczywiście, jak mawiano nieszczęścia chodziły parami. Nie dość, że wpadł na jakiegoś mężczyznę, który nie był z tego faktu zadowolony – odepchnął go od siebie bardzo mocno – to jeszcze upadł na stojący nieopodal jednej z ławek kosz, wywracając go ze sobą. Nie mógł uwierzyć w bestialskie zachowanie tamtego człowieka i własną niezdarność.
Ona za tym stała – kobieta, którą kochał, darzył prawdziwym uczuciem. Teraz patrzyła na niego z góry, uśmiechając się fałszywie. Lada moment wyciągnie zza pleców nóż, którym zarżnie go, jak niewinne niemowlę. Wiedział, że była do tego zdolna, lecz opamiętanie się i zdanie sobie sprawy z wcześniej popełnionych win i błędów wcale nie przynosiły ukojenia.
– Klucz i tak będzie nasz, a my poradzimy sobie bez ciebie. Musisz zniknąć Arthurze. Musisz zejść nam z drogi. Za dużo wiesz, człowieczku – złapała go za rękaw kurtki, sprowadzając do pionu, patrząc głęboko w rozszerzone oczy.
Jego ciało napinało się i drżało pod jej dotykiem. Nie czynił tego z rozkoszy, a z czystego strachu i ten fakt napawał ją przeogromnym optymizmem. Chwilę jej zajęło, zanim przemierzyła wszystkie jego myśli – począwszy od momentu, w którym się poznali, na tym dniu skończywszy – po czym puściła materiał kurtki i pozwoliła mu odejść, zmuszając go do biegu. Mężczyzna nie wiedział do końca co czynił. Nie panował nad własnym ciałem. Umysł pozostawał poza jego zasięgiem. Dosłownie tak, jakby ktoś odłączył mu zasilanie. Jego własne zmysły zostały osłabione i zastąpione odczuciami kogoś innego. Chociaż w niewielkim stopniu potrafił zrozumieć, że działo się z nim coś niedobrego, a coś znacznie gorszego mogło się wydarzyć, to i tak zdawał sobie sprawę, że nie mógł nic zmienić.
Po raz kolejny oczarowała go. Wystarczyło tylko jedno spojrzenie, a on tańczył według jej upodobań, właśnie tak, jak mu zagrała. Nie odwracał się za siebie, mimo wszystko wiedział, że pozostawił ich za sobą, utracił wcześniejsze plany na życie, wszelkie ambicję, a także nadzieję – złudną i niepotrzebną. Wymagał za dużo – od zawsze taki był. Uważał, że zasługiwał na więcej niż inni. Czuł się wyjątkowy, niepowtarzalny, jak pan wszechświata. Jednak zakończy tę historię, jako ktoś zupełnie inny.
Chore ambicje, walka o nieosiągalne korzyści, więzienie złych nawyków i pragnienie posiadania czegoś, czego w rzeczywistości nie powinien posmakować – wszystko to przygniotło go i sprawiło, że zrozumiał, jak słabym i nic nieznaczącym był człowiekiem. Zawiódł nie tylko siebie, ale także tych, którym wiele obiecał. Może właśnie o to chodziło? Żeby nie składać żadnych obietnic, a na pewno nie tych, na które nie wystarcza nam sił, czy umiejętności?
Maszerował z opuszczoną głową, a lekkie podmuchy wiatru rozwiewały nastroszone od wilgoci, nieuczesane czarne włosy. Przechodnie trącali go ramionami, bądź zahaczali o niego rękoma, co jakiś czas rzucając w jego stronę krótkie przepraszam. Niektórzy z nich wiedzeni dziwnym instynktem, przeczuciem zatrzymywali kroku, spoglądali za młodym mężczyzną, lecz nie widząc reakcji z jego strony, ruszali dalej. W końcu każdy był kowalem własnego, zagmatwanego, ciężkiego, jak stal losu. Posuwał się powoli naprzód, z marazmem wybitym na twarzy, jak potępieniec, odbywający piekielny marsz umarłych. Przyciemnione od gniewu i rozpaczy oczy spoglądały w jeden punkt przed siebie. Poruszał się, jak zahipnotyzowany, niczym lunatyk przemierzający senne, wyimaginowane krainy. Opuszczone wzdłuż tułowia ręce poruszały się w niejednostajnym rytmie, niedopasowanym do chodu, czy wiatru, który szarpał za włosy i kurtkę.
Przystanął, by omieść, otoczyć spojrzeniem okolicę – tętniącą charakterystycznym dla Londynu życiem. Właśnie dotarł na Fleet Street, ulicę, gdzie białe budynki sięgały błękitu nieba. Prostokątne, szklane szyby odbijały pierwsze w tym dniu promienie słońca – poranek był niezwykle paskudny. Zanosiło się na deszcz, a tu proszę, taka niespodzianka! W oddali majaczyła potężna kopuła. Zachwycająca swym majestatem, wdzięczna i niezwykła. Kaskada złocistych promieni opadała na połyskujący na jej szycie krzyż – symbol męczeństwa, poświęcenia, a także bezbrzeżnej miłości do rodzaju ludzkiego.
Zagapił się na niego, czując, jak w jego sercu wzrasta złość i odraza – najpierw względem samego siebie, później w stosunku do mijających go osób. Spuścił wzrok, wsłuchując się w dźwięki, tak bardzo charakterystyczne dla wszystkich ulic tego świata. Wziął głęboki oddech, gdyż przez chwilę miał wrażenie, że płuca kurczą się, a na szyi zaciska mu się niewidzialna pętla, blokująca przepływ powietrza. Zatoczył się do przodu, wystawiając ręce przed siebie. Ugiął się na nogach, tracąc kontakt z rzeczywistością.
– Proszę pana. Dobrze się pan czuje? – Jakaś kobieta podeszła do niego, szczerze martwiąc się o stan mężczyzny. Uważnie śledziła jego poczynania, próbując złapać z nim kontakt wzrokowy.
Lecz on – spłoszony i dziki (zupełnie nie panował nad tym co robił) – obszedł powoli kobietę, po czym krocząc blisko krawędzi chodnika, ponownie rozpoczął swą wędrówkę donikąd. Przystawał, potykał się o własne nogi, wpadał na lampy, czy porozstawiane kosze.
W życiu nie było nic gorszego, jak świadomość, że tracimy grunt pod nogami, a także kontrolę nad własnym życiem. Znów przypomniał sobie to wszystko, co mu powiedziano i uświadomił sobie, że nie ma już takiej rzeczy na tym świecie, która zabrałaby od niego ten okropny ból.
Nagle – pędzący ludzie, samochody, mijane przez niego sklepy i kawiarnie, w których panował ruch, wszystko to straciło na jakimkolwiek znaczeniu, czy sensie. Świat spowolnił, kreujące go barwy zszarzały, albo zbladły. On sam wstrzymał oddech, jakby obawiał się, że powietrza zabraknie dla wszystkich. Oszalałe, pędzące w nieskończonym wyścigu serce, zwolniło, uspokajając go. Na raz poczuł się bardzo senny i zmęczony. Oby tylko wrócić, wrócić tam skąd przyszedł. Znaleźć miejsce, znajomy kąt, w którym spocznie. Odgrodzi się od tego, co złe go spotkało, wybaczy sobie wszystkie przewinienia. Zamknie powieki. Zaśnie i wyśpi się, jak nigdy dotąd. Już nikt mu nie przeszkodzi, nikt go nie zbudzi.
Przymknął lekko powieki, spuszczając głowę. Przechylił się w bok, jakby jego ciało szykowało się do upadku, lecz po chwili odzyskał pion. Położył jedną stopę na jezdni, potem drugą i tak jakoś samo poszło z górki. Nie widział, nie słyszał. Nawet nie poczuł, gdy zlepek komórek zderzył się z metalowym atomem.
💎💎💎
Ludzie, jak to ludzie – słabe istoty pozbawione rozumu w kryzysowych sytuacjach. Mistrzowie świata w przekrzykiwaniu się i popłochu, napędzanym przez strach i niezrozumienie sytuacji – zaczęli panikować, rozbiegając się we wszystkie możliwe strony. Jedni kierowali się prosto przed siebie, wzdłuż chodnika. Inni obrali bardziej skomplikowaną trasę, przebiegając przez sam środek drogi, przeskakując wielkimi susami, na znajdujący się po przeciwległej stronie chodnik. Byli też tacy, którzy zachowali resztki zdrowego rozsądku w swych głowach – może był to paraliżujący mięśnie strach? – i zatrzymali się, by obserwować dalszy bieg wydarzeń. Kilka osób zawiadomiło już pogotowie, a wraz ze służbą medyczną przybyli także mundurowi, stróże powszechnie panującego prawa. Odgrodzili żółtymi taśmami, miejsce nieszczęśliwego wypadku, zalecając gapiom zachowanie spokoju, a także grzecznie – na ile było to możliwe – poprosili, aby nie przeszkadzano im w pracy.
Pierwsi do akcji wkroczyli ratownicy, którzy po zanalizowaniu funkcji życiowych mężczyzny, ustąpili miejsca policji. Jeden z ratowników pokręcił smętnie głową, wpatrując się w oblicze, zalanego krwią mężczyzny – młodego mężczyzny, którym ewidentnie było do niedawna. Co mogło skłonić go do takiego występku? Targnięcia się na własne życie, na oczach tylu świadków? W miejscu publicznym, w biały dzień?
Siwowłosy mężczyzna – który osiwiał nie ze względu na pokaźną ilość lat na swym karku, a raczej przez genetyczne uwarunkowania – ledwo opuścił wnętrze ciemnogranatowego, firmowego vana, którym się poruszał. Z trudem łapał oddech, co jakiś czas kładąc dłoń na klatce piersiowej, w okolicach stacjonującego serca. Kręcił głową z niedowierzaniem, gdy wyjaśniał całą sytuację przybyłym funkcjonariuszom. Sam do końca nie zdawał sobie sprawy z tego, co się wydarzyło.
Dzień zapowiadał się niesamowicie. Otrzymał podwyżkę w pracy, jego żona przeszła pomyślnie operację. Czuła się coraz lepiej i lada dzień miała pojawić się w domu. Córka znalazła – lecz co więcej, dostała wymarzoną pracę. Wszystko w jego życiu, zaczęło się układać, aż do tego momentu. Przed nim nie był jeszcze świadomy tego, co posiadał. Tego szczęścia nieobciążonego żadną winą.
Płakał, gdy mówił o czarnowłosym mężczyźnie. Owszem, zauważył go. Kręcił się bardzo blisko jezdni, ale kto mógłby pomyśleć, że nagle rzuci się pod koła rozpędzonego pojazdu. Nie zdążył zahamować, za późno odczytał jego prawdziwe intencje. Uderzył w niego z ogromną mocą, czując, jak ciało nie odbija się od maski, a ląduje prosto pod jej kołami. Prawdopodobnie jednym z nich przejechał po jego głowie, bo nie zostało z niej już prawie nic, tylko krwawa miazga i plama krwi. Zabezpieczono już miejsce. Bezwładne zwłoki owinięto w czarną folię. Zabrano z ulicy, osłaniając przed ciekawskim spojrzeniem nadciągającej chmary ludzi. Przedstawienie skończone.
Przechodzący obok niego Londyńczycy nie kryli przerażenia, współczucia, ale przede wszystkim odrazy. Nie znając tego mężczyzny, zaczęli go oceniać, plotkować na jego temat. Może był taki, a może owaki. Ale na pewno nie był taki, jak my – to znaczy normalny, bo któż o zdrowych zmysłach czyniłby coś podobnego? No właśnie nikt.
Zmysły czarnowłosego mężczyzny – pionka w okrutnych rozgrywkach – nie były zdrowe, nawet w niektórych momentach nie należały do niego. Zawsze zastanawiał się, rozmyślał, czy ta kobieco podobna kreatura czuła cokolwiek? Czy wczuwała się w sytuację swoich ofiar? Żywiła razem z nimi ból i obawy? Zapewne tak, ale czy były to wystarczające argumenty, aby powstrzymać jej piekielny zapał? Nie. Bo jakże można zakazać człowiekowi spożywania posiłków, lub płynów – ona się tym żywiła.
Na raz zachciało mu się wymiotować, co w jego przypadku znaczyło coś niepokojącego. Nigdy wcześniej nie doświadczał podobnych emocji. Gromadzący się w pobliżu mieszkańcy nie wiedzieli o jego obecności. Dobrze się maskował, to należało do jego cenionych – przez podziemny świat - umiejętności. Niewidzialny, niewyczuwalny, nieistniejący. Opisywano go wieloma epitetami, które dosłownie czasem bywały dla niego wybawieniem i błogosławieństwem, ucieczką przed tymi, którym nie chciał powierzać własnego losu.
W milczeniu opuścił okupowane wcześniej miejsce. Przemierzając wąskie, długie uliczki nie rozpamiętywał już tego wydarzenia, bo po cóż zadręczać się czyimś nieszczęściem? Mimo wszystko ten człowiek miał rodzinę, przynależał do tego świata, komuś na nim zależało, być może ktoś na niego czekał, komuś dawał szczęście, był dla kogoś cenniejszy niż wszystkie kosztowności i pieniądze całego świata. Teraz zabrakło jego osoby. Kolejna ludzka, tragedia, przecięta nić życia. Takie wypadki zdarzały się codziennie, a jednak myśl, iż w pewnym stopniu przyczynili się do tego... niech to szlag.
Zacisnął zęby, wodząc gniewnym wzrokiem po okolicy. Cóż on sobie wyobrażał? Pora skończyć z tą farsą. Już czas przestać być kimś, kim tak naprawdę nie był.
💎💎💎
W tym samym czasie, gdy Arthur prowadził nieprzyjemną rozmowę z Isabelle oraz jej obleśnym kompanem, Drake dziarskim krokiem, bez najmniejszego cienia opieszałości zmierzał w kierunku szkoły. Stało się to jego tradycją – odkąd otrzymał ten cudowny prezent urodzinowy od dziadka – że każdą trasę przemierzał pięknym, nowym, czerwonym samochodem, której marka budziła podziw i zachwyt w niejednym przechodniu. Jeszcze nie zdążył odpowiednio odwdzięczyć się rodzinie za ich wspaniałe podarunki, chociaż z drugiej strony, fakt, iż ostatnimi czasy porzucił hulaszcze życie wyrzutka działało na ich korzyść, uspokajało nerwy, a także sprawiało, iż nocne pory poświęcali na regenerujący sen.
Wcześniej wyśmiewał te przyzwyczajenia, lecz ostatnimi czasy– odkąd naprawdę stał się częścią rodziny – podtrzymywał je, zachowując się podobnie, dostosowując się do ich rytmu. Być może było to oznaką słabości, uczłowieczenia się zmysłów – jak to określał Ned – ale wcale mu to nie przeszkadzało. Opinia mrocznego pana już dawno latała mu i zwisała u cyngla. Ned mógł go pocałować nie tylko w nos, ale także gdzieś poniżej. Odstawiał na bok wulgarne słowa i przemyślenia. Uczył się, jak poprawnie się zachowywać, nie sprawiać problemów. Potajemnie liczył, że właśnie takimi manierami zdoła kupić zaufanie, a także przychylność – może nawet miłość – ciemnowłosej koleżanki.
Wykwintnie się rozmarzył, nie zwracając uwagi na to, co działo się wokół niego, lecz w pewnym momencie – gdy jeden z przechodzących obok chłopaków, którego Drake kojarzył tylko z widzenia – otarł się o jego ramię, następnie przepraszając go, równocześnie posyłając mu zgryźliwy uśmieszek i spojrzenie wyśmiewanego pięciolatka, poczuł pewnego rodzaju niepokój, powściągając przy tym nerwy.
Spokojnie Drake, to tylko jakiś kretyn. Nie przejmuj się nim. Pewnie ta laska z pubu, o której tyle gada, nie dała mu się przelecieć.
Zarzucił plecak, po czym ponownie ruszył w kierunku frontowych drzwi. Mijając porozstawiane ławeczki, siedzących i stojących uczniów, zauważył, że każdy z nich trzyma w dłoniach, jakiś papier.
Dziwne. Czyżby zbiorowy sprawdzian? Na głupotę?
Nie przypominał sobie, żeby szkoła miała obchodzić jakieś bzdurne święto, czy uroczystości. Wiedział o tutejszych imprezach, Chris oraz Karina dużo mu o nich opowiedzieli – najbardziej nie mógł nadziwić się jednemu świętu, czy tam zwyczajowi. Uczniowie, którzy zgodzili się wziąć udział w zabawie, otrzymując za jej organizację dodatkowe punkty, przez cały dzień stali przed szkołą, lub na jej terenie i rozdawali ser. Zapytacie pewnie po co ser? A no po to, aby później kulturalnie wszamać go na jakiejś przerwie. Ser dobry dla zdrowia, dla żołądka, niweluje głód i takie tam. Dobrze, że pracownicy tej uczelni tak dbali o swoich uczniów.
Tak, jak myślał – czyli to musiało być jednak jedno z tych głupich świąt – grupka dziewcząt, w tym znienawidzona platynowa blondyna o rybich ustach...
Sabine....
Rozdawały nadciągającym studentom po jednej białej kartce, formatu A4, sztucznie się przy tym uśmiechając.
Jak lalki, chociaż lalka ma mniej przerażający uśmiech.
Sabine od czasu do czasu poprawiała włosy, przerzucając je na plecy, to z powrotem umieszczając je na ramionach, jakby nie mogła się zdecydować, jakie ułożenie najbardziej pasuje do jej suczego wyglądu i stawia ją w korzystnym świetle.
Chyba ulicznych lamp.
Drake nie skomentował ich zachowania. Nie łudził się – ani nawet nie chciał – aby któraś z dziewczyn podeszła do niego i wręczyła tę beznadziejną kartkę. Po co mu to było? Minął grupkę szkolnych cheerleaderek, nie zaszczycając ich spojrzeniem – chociaż wyczuł, że one mu się przypatrują. Co więcej, gdy tylko znalazł się w zasięgu ich szyderczego wzroku zaczęły szeptać i chichotać, jakby był stuletnim, głuchym dziadkiem z Alzheimerem i nie miał żadnego wyobrażenia o życiu.
W sumie jestem prawie stuletnim dziadkiem, uwięzionym w ciele wiecznie napalonego nastolatka.
Westchnął głęboko, pchając do przodu ciężkie, masywne drzwi szkoły. Wreszcie znalazł się w jej wnętrzu, chłonąc znajome zapachy, rozkoszując się ciepłem tego miejsca, które pieściło jego twarz i ciało. Lecz nie było mu dane długo napawać się tym uczuciem, gdyż ponownie zderzył się z tymi dziwnymi, naładowanymi takimi jakimiś – może nie negatywnymi, ale na pewno prześmiewczymi – spojrzeniami.
Mała grupka uczniów –zarówno dziewczyn, jak i chłopaków – przyglądali mu się ciekawskim wzrokiem, po czym ponownie ulokowali swe spojrzenia na kartkach – co najdziwniejsze uczynili to w tym samym czasie, jak jakieś cyborgi – i nie podnosili ich dopóki Drake nie ruszył się z miejsca. Odprowadzali go spojrzeniem, a chłopak zauważył, że inni czynili podobnie. Czuł się, jak słodki lep na muchy, który przyciąga pokaźną ilość owadów, a później nie może się od nich uwolnić.
Fatalne uczucie, zwłaszcza, że nie cenił sobie bycia w centrum uwagi. A tak się stało, że teraz – z jakiegoś pieprzonego powodu – stał się tym cholernym centrum, epicentrum niewytłumaczalnych zdarzeń. Nie pokazywał tego po sobie – choć w środku niepokoił się coraz to wymowniejszymi spojrzeniami, uśmieszkami, czy zachowaniem nastolatków.
Czyżby jego tajemnica wyszła na jaw? Dowiedzieli się prawdy o nim? Ale której prawdy? Które tajemnice zdemaskowali!? Tyle ich było, że gdyby ktoś zapytał go o to, co jest prawdą, a co kłamstwem, nie byłby wstanie jednoznacznie odpowiedzieć, gdyż taka odpowiedź nie istniała. Po części utożsamiał się z prawdę, po części był też kłamcą, bo przecież kłamstwo powtórzone wiele razy staje się prawdą – ale czuł coraz większe zdezorientowanie i ogarniający go strach, wymieszany z furią.
Co to ma znaczyć?! O co im wszystkim chodzi?!
Nerwy nie były najlepszymi doradcami, lecz w takich chwilach, jak ta, najczęściej dopuszczał je do głosu. Postanowił, że jak najszybciej odnajdzie przyjaciół i zapyta ich, czy nie zauważyli, albo może nie słyszeli czegoś podejrzanego. Skierował się w kierunku szatni, w której zostawił swoją ulubioną, czarną kurtkę, a następnie – wiedziony niezawodnym przeczuciem i (nie oszukując się) pewnymi zmysłami – udał się w kierunku szafek, gdzie znajdowało się szerokie, duże okno, wychodzące na szkolne podwórko. Jego znajomi często tam przesiadywali, głównie ze względów panoramicznych – gdyż za przeszkloną szybą rozpościerał się widok na prawie cały przedni dziedziniec szkoły.
Morze ludzi, nie spieszących się, lub wręcz przeciwnie, gnających na złamanie przysłowiowego karku, zalewało tamtejsze alejki i chodniczki prowadzące do głównego wejścia. Niebo pokryte warstwą ciężkich, szarych chmur przydawało pewnego złowieszczego klimatu. Lada chwila, a rozstąpią się, by wydać na świat drobne, wodniste potomstwo. Większość uczniów, jakby odczuwając na własnej skórze tę ciężką aurę, zebrało swoje rzeczy i zaszyło się w murach ciepłej uczelni. Zwisający nad budynkiem cień, przedzierający się przez okiennice i rozpościerający się na korytarzach, nie odebrał Drake'owi dobrego humoru. Spostrzegł już grupkę przyjaciół, machając im z daleka.
Oni także go zobaczyli – w pierwszej kolejności uczynił to Chris, który jako pierwszy uniósł swą rękę do góry i zaczął nią wymachiwać, jak flagą. Czający się za jego plecami wysoki Latynos, którego większa część twarzy wystawała ponad głowę blondynka, wykrzyczał na głos jego imię, prowokując innych do spojrzenia w jego kierunku.
Jakby nie robili tego od samego rana. Co, moja osoba jeszcze im się nie znudziła?Jestem tak cudowny i wspaniały?
Wyminął wścibskie, zaciekawione spojrzenia, prześlizgując się pomiędzy ciałami studentów, po czym, jak na zawołanie, przystanął obok Christophera.
– Drake! No nareszcie! Już myśleliśmy, że się spóźnisz. Wiesz, jak pani Adamson nie znosi spóźnialskich – Po wypowiedzeniu nazwiska starszej nauczycielki chemii – pani profesor od analizy chemicznej –wykrzywił usta, a następnie otworzył je, wypluwając powietrze, insynuując odruch wymiotny.
Drake nie mógł się powstrzymać, dlatego zaszczycił niższego chłopaka, a także pozostałych znajomych, głośnym śmiechem. Wciąż nie mógł pozbyć się tego dziwnego wrażenia, że wszyscy patrzą na niego, obserwują, lecz zepchnął tę świadomość i ostrzegawczy alarm wysyłany mu przez mózg na dalszy plan, skupiając się na towarzystwie kolegów i koleżanek, przede wszystkim błękitnookiej brunetce.
Wydawało mu się – pewnie przez tę cholerną więź i fakt, iż coraz bardziej zbliżał się do jej osoby – że dziewczyna z dnia na dzień stawała się coraz piękniejsza. Dzisiaj postawiła na prostotę. Jej długie, czekoladowe włosy z refleksami miodu, skręcone w lekkie fale, swobodnie opadały na plecy i okrywały ramiona. Owalna twarz pokryta lekką warstwą jakiegoś podkładu, czy tam pudru (Drake nie znał się na kosmetykach, a jedynie słyszał o nich od siostry) promieniała pewnego rodzaju nieskazitelnym blaskiem i witalnością. Brunet wiedział, że powracało do niej dawne życie, które kiedyś próbował – bez sumienia, w sposób bardzo okrutny – odebrać. Ubrana w szarą, długą koszulę w srebrne gwiazdki, dżinsowe rurki i brązowe kozaczki prezentowała się jak miss piękności całego ludzkiego, a nawet wampirzego świata. Nie równała się z żadną inną. W jego świecie, w jego marzeniach.
Gdy tak rozmyślał, słuchając jednocześnie trajkotania Chrisa oraz Yvesa o dzisiejszych zajęciach (przynajmniej tak sądził, gdyż jednym uchem wpuszczał to, co do niego mówili, drugim wypuszczał) zauważył, jak Jen pokazuje palcem na trzymaną przez siebiekartkę (zapewne tę samą, którą otrzymali inni, a on nie), a następnie razem z Coralin wybuchają energicznym, graniczącym z szaleństwem śmiechem. Nie wiedzieć czemu, jakiś drobny, wewnętrzny impuls ukłuł go w skroń, jak mała, podłużna igiełka, przedostając się, aż poza kość ochraniającą galaretowaty mózg.
Wiedziony tym nagłym, niespodziewanym impulsem ruszył z miejsca, przestając słuchać rozgadanego blondyna i wtórującego mu Latynosa, zbliżając się do chichoczących jeszcze dziewcząt.
– Co to za kartki? – zapytał wreszcie, nie mogąc powstrzymać tej złowieszczej nutki irytacji goszczącej w jego głosie. Miał wrażenie, że wszyscy się z niego śmieją, wytykają palcami. Nie znosił tego uczucia, chyba nikt go nie lubił.
💎💎💎💎💎💎💎💎💎💎💎💎💎💎
Obiecany rozdział! Pora nadrobić zaległości. Przede mną jeszcze jedyny! Mam nadzieję, że się Wam spodoba! Do zobaczenia w kolejnym rozdziale! 😘😍
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro