PROLOG
1.
Czy jeśli utracę wszystkie wspomnienia będę wolny?
Drake Townshend
Cuchnący odór spoconych mężczyzn, brudnych okrętów i martwych ryb unosił się w całych dokach. Smród ciężkiej pracy. Niektórzy traktowali go, jak wykwintne perfurmy. Jak wyznacznik wartości.
Delikatne trzewiki, z małymi obcasami wkroczyły na plac, gdzie królował handel, czasem złowrogie i chytre spojrzenia. Nie lękała się ich. Nawet wtedy, gdy grupka mężczyzn zaczepiła ją, by trochę z nią poflirtować, w najłagodniejszym tego słowa znaczeniu.
Nie patrzyła w ich stronę. Mijała szerokim łukiem, modląc się by dotrzeć do miejsca, które odwiedzała potajemnie. Nikt nie wiedział o jej małym sekrecie. Zrodzonym podczasach ciemnych, bolesnych nocy.
Była typem myślicielki. Nie potrafiła przestać, chociaż czasem powinna. Lecz czuła, że czyni dobrze. Wiedziała, że tego właśnie chciałaby jej matka. Wolności.
Przyspieszyła kroku, omijając kolejną gupkę. Siędzący na pakach mężczyźni, z długimi brodami mierzyli ją porządliwym wzrokiem. Morskie eskapady dawały się we znaki, zwłaszcza, iż nie mogli zabierać ze sobą kobiet. Męskie potrzeby nie mogły być wówczas zaspokojone.
Wołali, jeden z nich nawet zagwizdał, lecz to nie wystarczyło, by zatrzymać zdeterminowaną, pogrążoną we własnych myślach młodą kobietę.
Jej niebieskie oczy rozglądały się, uważnie analizując każdy najmniejszy zakamarek, aż wreszcie napotkały na znajomą twarz. Nieco rozluźniła ramiona, które cały czas unosiła ku górze, sprawiając wrażenie przygarbionej. To miejsce działało na nią stresująco. Ale było coś, a raczej ktoś kogo obawiała się jeszcze bardziej. Z subtelnym uśmiechem na twarzy, ruszyła w kierunku mężczyzny, którego twarz przybrała miłego charakteru.
- Jesteś. Myślałem, że zrezygnowałaś – rzekł spokojnie, jakby nie zdając sobie sprawy z zagrożenia i konsekwencji jakie mogłyby go spotkać, gdyby ktokolwiek dowiedział się o ich rozmowie.
Kobieta zsunęła czarną chustę z głowy, odsłaniając większą powierzchnię twarzy.
- Nigdy. Załatwiłeś dla nas miejsca? – szepnęła, co jakiś czas sprawdzając, czy nikt nie kręci się w w pobliżu. Na całe szczęście byli sami, obok wielkiego statku, który przywoził jakieś paki, z dalekich, dalekich krajów, o których dziewczyna nie marzyła nawet w najodważniejszych snach.
- Tak. Trzy, jak mnie prosiłaś.
- Dziękuję – wyrzuciła zdławionym głosem. Miała wrażenie, że zaraz popłacze się bez opamiętania.
- Jesteś pewna, że tego chcesz? To bardzo daleka podróż. Popłyniecie na inny kontynent.
- To konieczne. Zrozum... jestem im to winna. Nie mogę ich zostawić. Oni... oni cierpią tak jak ja kiedyś cierpiałam. Zresztą... teraz też nie jest najlepiej, dlatego chcę uciec i zabrać ich ze sobą. Nawet na drugi koniec świata.
Wciąż szeptała, lecz na jej twarzy ukazał się grymas determinacji i bólu. Bólu, którego nie dało opisać się zwykłymi słowami.
Mężczyzna spojrzał w jej oczy. W te błękitne, uwodzące barwą tęczówki. Młoda kobieta była bardzo urodziwa, istna bogini, lecz mężczyzna wiedział, iż nie spełniłby jej oczekiwań. Zresztą stojąca przed nim dziewczyna miała już męża, bogatego i wpływowego handlarza, od którego zamierzała uciec. Nie znał wszystkich szczegółów, ale nie drążył. Robił to, o co go poprosiła, bo niegdyś ona była dla niego łaskawa.
Znał jej ojca i wiedział, że to nieprzyjemny człowiek. Pokiwał smętnie głową, a kasztanowe, przydługawe włosy zawinięte w kitkę obijały się o usmoloną szyję.
- Dobrze. Przyjdź tutaj jutro, zanim wzejdzie słońce. To bardzo ważne, żebyś nie przegapiła statku. Zawinie do tego portu. Masz, weź to.
Młody mężczyzna podał kobiecie małe zawiniątko, które po rozpakowaniu okazało się być jakimś czarnym kamyczkiem.
- Pokażesz to kapitanowi, tylko jemu, nikomu innemu. Zwą go Chatier. Nie ma lewej ręki, stracił podczas sztormu. Z wierzchu obcesowy facet, ale w głębi duszy czuły, współczujący mężczyzna. Musisz na niego czekać w innym wypadku on nie poczeka na ciebie. Rozumiesz Selene?
Nieśmiało spojrzał na jej twarz, pomarszczoną przez zgryzotę i powinności zaprzątające jej głowę. W tym stanie nie powinna się denerwować. Nosiła pod sercem dziecko. Potomka należącego do potwora, który okrutnie ją gwałcił i traktował jak przedmiot.
Nienawidziła go. Czasem wyobrażała sobie, jakby to było by serce w rozwijającym się płodzie przestało bić. Nie potrafiła myśleć o nim, jak o dziecku, darze od Boga.
- Będziemy przed świtem. Obiecuję – rzekła nerwowo. Cały czas miała nieprzyjemne wrażenie, że ktoś ją obserwuje.
- Też będę na tym statku, więc w razie gdybście czegoś potrzebowali, będziecie mogli zgłosić się do mnie.
- Nie wiem, jak ci dziękować. Tyle dla mnie zrobiłeś. Chciałabym, żebyś to przyjął. Wiem, że to niewiele, za trójkę, ale proszę...
- Nie. Zachowaj je na podróż. Przydadzą ci się w nowym miejscu. Tam dokąd zmierzacie wybudowano nowe manufaktorie. Po porodzie będziesz mogła pracować z miejscową ludnością, ale na ten czas powinnaś się tego wystrzegać.
Łagodność i potulność emanowały od jego osoby, dając kobiecie nadzieję na lepsze jutro. Wiedziała, że to zmarła matka opiekowała się nią i jej rodzeństwem. Postawiła tego człowieka na drodze Selene by mogła uknuć z nim plan wyzwolenia z więzienia życia, które dotychczas wiodła.
- Nie chcę tego dziecka...
Pogładziła sporych rozmiarów brzuch. Z każdym dniem czuła, jak stawało się silniejsze, jak kopało, ruszało się i choć brzmiało to okrutnie, nie chciała go. Wolałaby, żeby umarło.
- Wiem, że teraz jest ci ciężko. Ale wszystko się zmieni. Zobaczysz, pokochasz je i nie będziesz wyobrażała sobie życia bez niego – złapał ją za jej szczupłe ramiona, lecz szybko je puścił. To był zbyt poufały gest, gdyby ktoś ich zauważył mogliby odczuć wiele nieprzyjemności.
- Pójdę już. Muszę powiadomić siostrę. Czeka na mnie razem z bratem.
- Nie zwlekaj. Powiadom ich jak najszybciej. Oby się udało.
Mężczyzna kiwnął porozumiewawczo głową, na co kobieta przytaknęła.
Z powrotem założyła czarny materiał chusty, okrywając pół twarzy i głowę, po czym odwróciła się od żeglarza, nie mówiąc już nic więcej. On zaś odprowadzał ją wzrokiem, modląc się po cichu, by wszystkie jej plany i pragnienia doczekały szczęśliwego zakończenia. Zasługiwała na to. Na dobro i sacunek, którego tak mało doświadczała w swym życiu. Gdyby tylko go wybrała, mógłby zapewnić jej opiekę.
Po krótkiej chwili drobna, odziana w czarną, długą suknię sylwetka zniknęła z horyzontu. Powrócił do wcześniej wykonywanych zajęć, nie mogąc przestać myśleć o tej sytuacji. Oby im się udało.
******
Mijając wszystkie te ekskluzywne domki i kamienice pomyślała, iż to nie był jej świat, a przynajmniej nie tak wyobrażała sobie miejsce, w którym chciałaby żyć, wychowywać się, założyć rodzinę, zestarzeć się i umrzeć.
Rzeczywistość bywała okrutna, a w jej przypadku doświadczyła największej dozy zła i szaleństwa. Nie mogła zaprzeczyć, nie widziała dla siebie, ani dla nikogo z jej bliskich przyszłości w tym zepsutym mieście. Ogromne, wszędzie widoczne nierówności społeczne. Obrzydliwie bogaci i skrajni nędzarze. Świat nie powinien wyglądać w ten sposób. Młoda kobieta zaliczała się do pierwszej grupy.
Choć jej ojciec posiadał ogromny majątek, ziemię i posiadłości szybko stracił je w wyniku przegranego zakładu. Selene nigdy nie dociekała w tej sprawie, lecz zaczęła się niepokoić, gdy w ojcu zaobserwowała nieludzką zmianę. Nigdy nie był czułym i otwartym człowiekiem, tym bardziej ojcem. Często zastanawiała się, dlaczego jej matka – dobra i zarazem ciepła osoba – obrała kogoś takiego na wybranka do końca życia. Miłość bywała naprawdę ślepa.
Pani De Fines twierdziła, iż jej ukochany mąż był innym człowiekiem. Po tym, jak wpadł w długi i nieciekawe towarzystwo jego charakter, sposób bycia i wyznawane przez niego zasady uległy diametralnej zmianie. Rozpił się. Strach przed ruiną, utratą większej części majątku oraz wpływów maskował agresją, która niestety odbijała się na jego najbliższych.
Żonę i trójkę dzieci traktował jak worki treningowe, w które mógł uderzyć zawsze gdy naszła go taka ochota, czy potrzeba. Robił to bardzo często. Ciągłe wyzwiska, pretensje. Selene czasem miała wrażenie, że jej ojciec zaraz zacznie pluć jadem. Lecz nie to było w tym wszystkim najgorsze.
Ciężko było jej się do tego przyznać. Jej matka długo o niczym nie wiedziała. Ojciec skrupulatnie ukrywał tę tajemnicę. Problem nasilił się, gdy okazało się, że stracili już cały posiadany przez nich majątek. Wykorzystywał ją, na wszelkie możliwe sposoby. Zarówno fizycznie, jak i psychicznie. Zastraszał. Musiała to robić, ianczej na pewno skrzywdziłby jej młodszą o trzy lata siostrę Madelaine – dziewczynę o sprężystych lokach i kochającym sercu, zwłaszcza w odniesieniu do zwierzaków.
Obiecała, że będzie mu posłuszna jeśli nie dotknie siostry. Obietnicy dotrzymała, ale czy on był jej wierny? Młoda kobieta wątpiła w to. Po tym, jak jej matka zmarła, a on sprzedał ją jakiemuś staremu kupcowi, który zaoferował pieniądze za jej rękę, Madeline i Nathan zostali skazani na przebywanie sam na sam z uzurpatorem w ciele ojca.
Selene odwiedzała ich tak często, jak mogła, robiąc zakupy, pomagając siostrze w doprowadzeniu zaniedbanego domostwa do porządku, opiekując się nimi.
Jej brat miał szesnaście lat. Był bardzo zdolnym dzieckiem. Odziedziczył po matce talent. Potrafił pięknie malować i grać na harfie. Nauczyciele, którzy udzielali mu prywatnych lekcji widzieli w nim nowego Leonardo da Vinciego, jego geniusz był porównywalny. Spokój, charyzma, inteligencja wypełniały ciało chłopca, dając siostrom pocieszenie nawet w najcięższych chwilach.
Selene odetchnęł. Miała dwadzieścia jeden lat, a ciężar życia przytłoczył jej barki. Marzyła już tylko o dwóch rzeczach; o ucieczce i o śmierci. Jednym z tych dwóch. Jeśli nie uda im się wyruszyć w rejs, popełni samobójstwo. Dłużej nie udźwignie już tego ciężaru. Nie myślała w tej chwili o rozwijającym się w jej łonie dziecku. Myślała o sobie i bólu, którego ludzka egzystencja nie była w stanie przetrawić.
Minęła porośnięty mchem murek i przekroczyła wrota żelaznej bramy, które były uchylone, jakby rozkładając przed przybywającymi palące zimnem ramiona. Ojca zapewne nie było w domu. Musiała się pospieszyć.
Wbiegła po paru, szerokich stopniach, trochę niezgrabnie ze względu na odstający brzuch, uważając na drobne kamienie, które walały się tu i ówdzie. Nie chciała się potknąć i wywrócić, jeszcze tego by jej brakowało, by złamać nogę, albo rękę w takiej sytuacji. Weszła do środka, szybko zamykając drzwi, jakby obawiając się, iż ojciec wyskoczy zza rogu unicestwiając jej plany.
Powiodła zmęczonym wzrokiem, po tak dobrze znanych sobie pomieszczeniach i stwierdziła z żalem, iż nie czuje wobec tego miejsca żadnego sentymentu, melancholii. Nic. Mogła czuć jedynie pustkę i wyrzuty sumienia, gdyż obwiniała się za śmierć matki.
Po tym, gdy kobieta dowiedziała się, że mężczyzna, który ślubował jej wierność, robił to z ich własną rodzoną córką, pod jednym dachem. Może nawet w tym samym łóżku. Znienawidziła go, zapadła na dziwną chorobę i umarła. Matka nie była na nią zła. Przed odejściem przeprosiła ją za to, że nie potrafiła dostatecznie jej obronić i błagała, by zaopiekowała się rodzeństwem. Taka była jej ostatnia wola, którą Selene traktowała z największym namaszczeniem.
Wokół panowała przenikliwa cisza, co nie wróżyło niczego dobrego. W uszach jej szumiało od podwyższonego ciśnienia. Czyżby siostra zapomniała o umowie? Wyszła gdzieś razem z bratem? Co gorsza z ojcem? Może zmusił ich do tego?
Selene nie chciała o tym myśleć. Przeszukała wszystkie dolne pomieszczenia, lecz nie zastała w nich żywej duszy. Gdzie oni się podziali? Ojciec powinien być teraz na jakimś spotkaniu z jednym kupcem, ale jej rodzeństwo?
Panika zawładnęła jej ciałem. Niekontrolując oddechu, ruszyła w stronę stromych schodów. Adrenalina i strach dodawały jej sił i zwinności, by przemierzyć ten dystans bez żadnego potknięcia. Serce biło w niej jak oszalałe. Czuła, że jej lica płoną w niewidzialnym ogniu.
Na górnym piętrze było tak samo cicho. Jak makiem zasiał. Chciała zawołać siostrę po imieniu, lecz bała się, że jeszcze ktoś ją usłyszy. Zbyt długo żyła w cieniu strachu, ucząc się pewnych zachowań i instynktu.
Podeszła do dużych, drewnianych drzwi prowadzących do wnętrza pokoju jej młodszej siostrzyczki. Delikatnie zapukała. Cisza wciąż zdawała się krzyczeć, donioślej niż nie jeden śpiewak.
Zmarszczyła brwi. Być może Madeline i Nathan zasnęli nie mogąc doczekać się jej powrotu. W czasie porannej wizyty zaobserwowała zmęczenie malujące się na ich drobnych, mizernych twarzach. Ojciec o nich nie dbał. Pewnie nawet nie znał definicji tego słowa.
Pchnęła drzwi do przodu, a te natychmiast ustąpiły. Weszła do środka, mierząc spojrzeniem znajdujące się tam meble oraz przeczesując kąty. Zdziwiła się. Jej siostra kochała porządek, a w tym pomieszczeniu, będacym jej królestwem panował totalny rozgardiasz.
Pościel i pduszki walały się po podłodze. Porcelanowe twarze lalek naznaczone głębokimi rysami, zdawały mrużyć oczy i wykrzywiać usta w szyderczym uśmiechu. Szkło z roztrzaskanych wazoników ścieliło się pod jej stopami, niczym dywany z połyskującego w świetle słońca materiału.
Rozszerzała oczy w poczuciu coraz większej paniki i niezdecydowania. Przygryzła wargę przeczuwając najgorsze. Ojciec jakimś cudem dowiedział się o jej planie i zabrał ze sobą jej rodzeństwo, żeby nigdy nie mogła ich odnaleźć. To było okropne. Zdać sobie sprawę z takiego obrotu wydarzeń.
Wycofała się z pomieszczenia zamykając ostrożnie drzwi. Powędrowała w kierunku pokoju Nathana. Może przebywali u niego. Tym razem bez pukania, śmiało pchnęła drzwi, lecz to co ujrzała zmroziło krew w jej rozgrzanych żyłach. W pierwszych kilku sekundach mózg nie był w stanie zarejestrować i zinterpretować tego co ukazało się jej oczom. Dopiero po pewnym czasie – który przeniósł ją do innej czasoprzestrzeni - wpatrywania się w dwie leżące postacie na podłodze, zaraz obok łóżka, wszystko zrozumiała.
Otrząsnęła się z niemałego szoku i podeszła nieco bliżej, wciąż nie dając wiary w to co zarejestrowały jej oczy. Lecz rzeczywistości nie dało się oszukać. Pragnęła, by to był jedynie koszmar, z którego zaraz się wybudzi i będzie mogła spokojnie żyć dalej.
Chwyciła palcami skórę nad nadgarstkiem. Pomimo piekącego bólu i łez spływających wąskimi stróżkami po policzkach nie wyrwała się z tego piekła. To nie był sen. Koszmar, z którego nie można się ocudzić. Mara senna dręcząca niespokojne dusze. Żaden wybryk, kreacja zmęczonej od trudów życia wyobraźni. Czysta, okrutna w swym jestestwie i brzydocie realizmu prawda.
Upadła na kolana, nie zdając sobie sprawy z tego co czyniła. Skulona, jak bezpański pies, skomląc podpełzła na czworakach zatrzymując się obok nieruchomego ciała martwej siostry.
Jej bladoróżowa sukienka przesiąknięta szkarłatną krwią, przylegała do siniejącego ciała. Szeroko otwarte oczy, w których czaiło się niedowierzanie i emanacja strachu wydawały nieme okrzyki w stronę okrutnego świata.
Selene pochwyciła jej dłoń, sprawdzając puls, ale nie mogła go wyczuć. Przyłożyła dłoń siostry do własnego policzka dając upust powstrzymywanym emocjom.
Zaczęła krzyczeć z rozpaczy. Kołysała się nad ich ciałami, jak płomień na knocie świecy, dręczony przez podmuchy wiatru. Płakała, lecz stan, w którym się znalazła nie można było określić mianem zwykłego smutku czy rozpaczy. Wydawać by się mogło, iż ze zgryzoty i poczucia winy postradała zmysły.
Puściła zakrwawioną dłoń siostry, która opadła bezwładnie na podłogę. Złapała się za głowę, zdzierając z niej chustę. Przykryła nią wielką szramę na szyi dziewczyny. Prześladowało ją niepokojące wrażenie, iż rana obdarowuje ją piekielnym uśmiechem, mówiąc:
Ty będziesz następna, lub to ty jesteś odpowiedzialna za ich śmierć.
Pochyliła głowę, wciąż jęcząc nad beznadziejnym losem. Znów wszyscy ją opuścili. Najpierw matka, teraz Madeline i Nathan – ukochane rodzeństwo, dla którego uczyniłaby dosłownie wszystko, żeby ich uszczęśliwić. Zawsze myślała o nich w pierwszej kolejności. Dlaczego los tak bardzo chciał ją skrzywdzić? Wtedy poczuła niewysłowioną wściekłość.
Przesunęła się bliżej ciała braciszka, którego twarz wyrażała spokój. Wyglądał tak pięknie, uroczo i przede wszystkim młodo. Zdecydowanie nie było mu do twarzy z trumną, tym bardziej ze śmiercią. Nie mogła sobie tego wyobrazić. Nawet nie próbowała.
Złapała za jego nogę, równocześnie drugą dłonią uciskając brzuch. Łzy skapywały z brody mocząc nagie stopy chłopaka. Nie spodziewali się tego. Zaatakował ich nagle. Na pewno odpoczywali. Może robili coś innego. Nie chciała teraz o tym myśleć, choć gdyby rozejrzała się wokół, dostrzegłaby porozwalane kredki i kilka białych płócien, zachlapanych zaschniętą krwią. W tym momencie oddałaby wszystko, by dokonać zamiany. Życie jej nienarodzonego dziecka, za życie rodzeństwa, chociaż pewnie musiałaby wybrać tylko jedno z nich. Śmierć nie była głupia, bywała wyjątkowo podstępna.
Nagle zaprzestała tej czynności. Poczuła dziwny ucisk w brzuchu i kopnięcie. Dziecko wyczuwało jej gwałtowny wybuch emocjonalny, który udzielał się także jemu. Zapewne czuło się zdezorientowane, ogłupione. Choć nie mogła zaprzeczyć, iż nie chciała go, a człowieka który je spłodził utopiłaby w łyżce wody, to jednak nie mogła narażać go na taki stres. Było niewinne. Nie odpowiadało za czyny jej ojca, swojego ojca. Nie miało na nic wpływu. Wtedy dziewczyna zorozumiała, że tylko ono jej pozostało. Musiała żyć, tylko i wyłącznie dla niego. Wiedziała, że zapewne nigdy w pełni nie otrząśnie się po tej tragedii.
Uniosła się z ziemi, chwiejąc się na boki. Zakręciło jej się w głowie. Poczuła się bardzo słabo. Nogi i ręce odmawiały jej posłuszeństwa. Ledwo doczłapała się do uchylonego okna, przez które wlatywało orzeźwiające powietrze. Jednym bokiem otarła się o ścianę, powstrzymując wzbierające mdłości.
Nagle posłyszała jakiś dźwięk. Męskie głosy dochodzące z zewnątrz. Strach ponownie sparaliżował jej kończyny, ale gdy zorientowała się, że słychać je coraz wyraźniej i głośniej, wychyliła się zza ściany, wyglądając przez okno. Zbliżali się. Już prawie docierali do najbliższego schodka. Potwór, którego zwała ojcem, a jego koszula przesiąknięta krwią obrzydzała ją.
Zaraz obok w niedalekiej odległości podąrzał wysoki, barczysty facet o ciemnej karnacji, niegdyś czarnych, teraz przyprószonych siwizną włosach oraz ciemnej brodzie. Obrzucał mściwym spojrzeniem wszystko, co znalazło się na jego drodze. Nozdrza rozszerzały się jak u rozjuszonego byka. Nie chciała już dłużej na to patrzeć.
Odwróciła wzrok, z powrotem chowając się za ścianą. Cóż za nieszczęście! Wkroczyli do domu, zatrzaskując za sobą drzwi. Ich ciężkie buciory obijały się o podłogę wywołując gęsią skórkę na ciele młodej kobiety. Zbliżali się. Zmierzali właśnie do tego pokoju. Najprawdopodobniej w celu zabrania i pogrzebania ciał, na jakimś odludziu, by nikt nigdy nie dowiedział się o tej straszliwej zbrodni. Tak bardzo ich nienawidziła, ale nie mogła z nimi walczyć. Była słaba, była tylko kobietą.
Odepchnęła się od ściany i nie zastanawiając się nad planem, który przyszedł jej do głowy, uchyliła szerzej okno i wgramoliła się na parapet. Weszła na mały daszek osłaniający werandę. Teraz albo nigdy. Musiała skoczyć. Wiedziała, że lada moment wejdą do pokoju. Skoczyła.
Uderzyła w ziemię z całym impetem, chroniąc rękoma obolały brzuch. Była w ósmym miesiącu. Zachciało jej się płakać i krzyczeć jednocześnie, ale strach i wola przetrwania były silniejsze. Pchały ją ku niewyobrażalnym czynom.
Podniosła się z twardego podłoża i kulejąc powlokła się w stronę rosnącego lasu. Zamierzała się tam ukryć, a o świcie stawić w umówionym miejscu. Zrobiła parę kroków i ponownie upadła na ziemię. Ból przeszywał ją z każdej strony. Dziecko niespokojnie poruszyło się, kopiąc i wiercąc, sprawiając jej jeszcze większy ból. Oby nie zaczęła rodzić.
Wtem usłyszała z góry jakiś zniekształcony krzyk. Szybko dotarło do niej, że to koniec. Zauważyli ją. Dopadną i zabiją, tak jak uczynili to z jej rodzeństwem. Nie zważając na piekący, pulsujący ból wstała, następnie zmuszając ciało najpierw do marszu później do biegu. Udało jej się wbiec pomiędzy drzewa, lecz im dalej w las, tym mniej drzew mogła tam ujrzeć. Jakby cały świat obrócił się przeciwko niej, chcąc ją zniszczyć. Zaklęła w duchu, równocześnie modląc się, wzywając Boga, wszystkich świętych i matkę, by ją ocalili.
Biegli za nią. Krzyczeli, wołali, grozili, plugawili jej imię, wyzywali określając nieprzyzwoitymi epitetami. Nie poddawała się. Przyspieszyła, a leżące na ziemi gałęzie drzew targały jej suknię. Kiedyś była bardzo szybka. Gdyby tylko nie była w ciąży, mogłaby im uciec. Ale nosiła je w sobie, dodatkowe obciążenie.
Byli już bardzo blisko. Deptali jej po piętach. Wydawało jej się, że czuje oddech jednego z nich na szyi. Nagle poczuła, jak ktoś łapie ją za spódnicę i ciągnie w dół. Krzyknęła rozpaczliwie, czując się jak dzikie zwierzę pochwycone w pułapkę.
Zwaliła się na leśne podłoże, a wraz z nią mężczyzna, który to zainicjował. Odwrócił ją przodem do siebie, by widzieć jej twarz. Ujrzała mściwe, karcące oblicze tego, który ją kupił.
- Ty sprzedajna ladacznico! Myślałaś, że się nie dowiem!? – ryknął, uderzając ją w twarz, aż jej głowa odskoczyła na bok.
Na moment straciła czucie i słuch w jednym uchu. Jego twarz zdawała się falować, marszczyć i nadymać pod wpływem złości, ale czy stan w którym się znalazł można było określić takim mianem? Na pewno nie była to byle jaka złość.
- Już mi nie uciekniesz szmato! Ty i ten twój kochanek! Zniszczę was! Najpierw ciebie, później jego!
Wrzeszczał, na całe gardło, raniąc przy tym struny głosowe. Potrząsał ciałem kobiety, wpijając grube palce, w jej szczupłe ramiona.
Bezwładna głowa raz zarazem uderzała o ziemię. Poczuła jeszcze większe mdłości i ból brzucha niż przedtem.
- Przestań.... Błagam.... – wyjąkała, dławiąc się własnym oddechem i łzami, które spływały jej do gardła. Nie była w stanie złapać ani odrobiny powietrza. Miała wrażenie, że nałożono jej foliową torebkę na głowę. Nie wątpiła, iż coś podobnego mogło się zaraz wydarzyć.
- Zamknij się! Jesteś nic niewarta! Jak śmiesz się do mnie odzywać!
Znów uderzył ją w twarz, tym razem dwa razy mocniej niż przedtem.
Kobieta splunę krwią. Podczas ciosu przygryzła język. Policzki zaczęły sinieć i puchnąć, a on nie miał dosyć.
- Błagam... dziecko....
Podkurczyła nogi, łapiąc jedną ręką za obrzmiały brzuch. Czuła, że tonie. Czuła wilgoć. Właśnie się zaczęło. Dziecko zapragnęło ujrzeć ten podły i zepsuty świat.
- Nie obchodzisz mnie ty, ani ten twój bękart! Oboje możecie zdechnąć!
Wstał, po czym ostentacyjnie kopnął ją w brzuch, aż sparaliżował ją ciężki, zatrzymujący dech w piersiach ból.
Skuliła się, osłaniając rękoma brzuch, jej dziecko. Łzy strumieniami wypływały z jej oczu, ale oni nie mieli dla niej litości. Pastwili się nad nią. Traktowali jak przedmiot, a ojciec....? Nie uczynił nic. Pomagał mężczyźnie.
Złapał dziewczynę za ręce, podczas gdy tamten okładał ją po brzuchu. Iście piekielnie się przy tym bawili.
Młoda kobieta krzyczała, a ból rozsadzał jej wnętrzności. Ciało kazało jej przeć, ale ona chciała jak najdłużej zachować je w sobie. Była pewna, że je zabiją, że zabiją także ją. Lecz w tym momencie myślała o nim i znów tak bardzo go znienawidziła. Gdyby nie ono, nie byłoby tej przeklętej sytuacji.
Wyła z bólu, a jej jęki sprawiały im rozkosz. Wykrzywiali twarze w rozdzierających serce uśmieszkach, a z ich oczu biła nikczemność i grzeszność.
- Podoba ci się szmato!? Mam nadzieję, że to też ci się spodoba!
Złapał ją tam gdzie nie powinien. Obślizgłą, zimną dłonią przejechał po wewnętrzniej stronie ud.
- Zostaw! Zostaw je!
Nie zdołała już nic więcej wykrzyczeć, gdyż została otumaniona. Rozsadzający ból zelżał. Miała wrażenie, że coś z niej wychodzi, zbędny ciężar, balast. Nie była w stanie, nie myślała.
Oszołomiona głowa, opadła na bok. Zanim zawarła oczy zarejestrowała jakiś ruch. Szybujące czarne ptaki, zwiedzające pański nieboskłon.
🔥🔥🔥🔥🔥🔥🔥🔥🔥🔥🔥🔥🔥🔥
Witam w pierwszej części Prologu mojej drugiej książki. Dajcie proszę znać w komentarzach, czy się wam podobało i jakie macie odczucia wobec tego rozdziału? Także pozdrawiam wszystkich gorąco i do zobaczenia w kolejnym rozdziale 😍😍💞
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro