7.
– Jej. Naprawdę nie musiałaś. Oddamy ci te pieniądze – wykrztusił zawstydzony Chris.
– Bez przesady. Jestem wam wdzięczna, że mnie na to namówiliście. Nie traćmy więcej czasu, chodźmy – zapowiedziała entuzjastycznym tonem, zagrzewając ludzkich przyjaciół Drake'a.
Wybór tej atrakcji okazał się być strzałem w dziesiątkę. Selene jeszcze nigdy tak dobrze z nikim się nie bawiła. Przyjaciele Drake'a dosyć szybko zaakceptowali jej obecność. Poza tym chłopaki zachowywali się w jej obecności bardzo swobodnie.
Dom Śmiechu z ogromniastym elfem, którego mechaniczna ręka zapraszała do skorzystania z atrakcji, jak to każdy dom tego typu miał bawić i śmieszyć. Takie miał przeznaczenie i zdaniem Selene oraz bawiących się tam ludzi, spełniał je w stu procentach.
Bez wątpienia zatracenie się w tych wszystkich kątach, labiryntach i pomieszczeniach było rzeczą niesłychanie łatwą. Na wejściu otrzymali zabawne opaski, którą wprowadzający przyczepiał im do nadgarstka. Każda z nich posiadała jakąś wesołą minkę. W takim świecie, mechanicznych elfów, powyginanych, pokrzywionych luster, powykręcanych zjeżdżalni i innych groteskowych śmieszności, nie przewidziano miejsca na smutek, a mimo to jedno z nich wciąż odczuwało sprzeczne uczucia.
Trzymali się bardzo blisko, praktycznie ręka w rękę. Niektóre korytarze wymagały od nich maksymalnego zbliżenia, co mogło wydawać się nieco krępujące. Drake miał to szczęście, iż zamykał pochód, idąc jako ostatni, więc w pewnych momentach napierał swym ciężarem na niższą wzrostem brunetkę, która szła zaraz przed nim. Sam już nie wiedział, czy przyjaciele wcześniej nie umówili się, żeby przypadkiem dziewczyna znajdowała się zawsze blisko jego osoby? Dodatkowo te teksty. Znamy kogoś kto chciałby się z tobą umówić... Albo wiemy komu mógłbyś się przypodobać. Kto poleci na taki bajer. Komu zaimponujesz. Dla kogo staniesz się kimś... i jeszcze inne pierdy. Szczerze żywił marną, ledwo zipiącą nadzieję, by brunetka była tą, o której tak ochoczo rozprawiali, bo chyba o niej cały czas mówili? To ją mieli na myśli? Głęboko skrywane uczucie do niej, więź którą razem wytworzyli kazała mu wierzyć, że tak. Że nie mylił się co do tego.
W jednym momencie ze ściany, w pobliżu niebieskookiej brunetki wyskoczył mały klaun z powykrzywianymi rękoma. Biała, gipsowa twarz szczerzyła zęby w szerokim, bananowatym uśmiechu, a owalne oczy, pokyrte gładką, odbijającą zielone światło farbą, skrzyły się złowieszczym blaskiem. Pacynka w kształcie klauna wydawała jednostajny dźwięk, mający przypominać radosny i serdeczny śmiech, lecz w rzeczywistości zdawało się, że te krótkie, powykręcane we wszystkie strony rąsie, chwycą za włosy, niczego nieświadomego przechodnia i zaczną ciągnąć za nie, aż pozbawią głowę kilku pęków naprawdę zdrowych włosów.
Karina przestraszyła się tej nagłej niespodzianki i odskoczyła do tyłu wpadając na zobojętniałego, wyglądającego nawet na znudzonego Drake'a. Nieustraszonego wojownika, pogromcę małych czaszek z płonąca – czerwienią – fryzurą. Fikuśny łobuz w kropkowanym ubraniu, zachichotał jeszcze kilka razy obracając główkę to w lewo to w prawo obdarzając wszystkich po kolei spojrzeniem martwych, statycznych oczu, po czym znieruchomiał, a skrzypiące sprężyny porwały go do tyłu, niczym pnącza unieruchamiając w ścianie, aż do momentu, gdy nadarzy się doskonała okazja, by wyskoczyć i kogoś przestraszyć. Dokładnie tak jak na cmentarzu. Jakby to był jakiś prastary grobowiec, miejsce spoczynku duszy, która obudzona przez wrzawę i głosy żywych powstaje, by ukazać swą obecność.
Dziewczyna mocno przywarła do brzucha i piersi chłopaka, łapiąc go za rękaw kurtki, zamykając oczy przed nachalnym klaunem.
– Ale ty lecisz na tego Drake'a! – krzyknął Chris, prowokując spojrzenia innych, przechodzących tamtędy osób.
Wszyscy przyglądali się speszonej Karinie i jeszcze bardziej zawstydzonemu Drake'owi. Okazywanie uczuć nigdy nie było jego mocną stroną. Nie nauczył obnosić się z nimi na zewnątrz. Obcym było mu pojęcie emocjonalnej manifestacji, które być może nawet nie istniało w realnym świecie, ale jak inaczej, trafniej można było określić, opisać ten stan?
Karina nieśmiało odkleiła się od bruneta.
– Kari nie bój się, to tylko głupi klaun. Teraz do komnaty luster! Tam to dopiero będzie zabawa! – Coralin machnęła ręką na grupę, zapominając już o tym, co przed chwilą miało miejsce.
Żyła tym, co było tutaj i teraz. Drake podziwiał ludzi za ten zmysł, za tę umiejętność, bo on osobiście nigdy jej nie posiadał. Zawsze myślał o tym, co by było gdyby? O tym, co było kiedyś. O tym jakie mogłoby być jego życie, gdyby postąpił inaczej. Nie potrafił cieszyć się z tego, co miał, bo tak naprawdę zawsze marzył o tym, czego nie miał. Nie łatwo żyć teraźniejszością, jeśli nosi się na plecach swoją przeszłość.
Pomimo kilkunasto, nawet kilkudziesięcio minutowej stylizacji włosów przed lustrem, parę kosmyków z jego grzywki opadło i połaskotało go w czoło. Podrapał delikatnie to miejsce.
– Przepraszam – Karina cicho wydukała i ruszyła przed siebie, mając nadzieję, że młody chłopak idący zaraz za jej plecami, usłyszy ją.
Tym razem również nie zawiodła się na jego niezwykle wyczulonym słuchu.
– Nie szkodzi – powiedział równie cicho.
Wiedziała już, że nie gniewał się na nią, gdyż podejrzewała, że tamto zachowanie zostało spowodowane przez jej osobę, a dokładniej reakcję. Ale dlaczego? Czyżby mogło mu na niej zależeć? Zarumieniła się od wewnątrz i w takim nastroju powitała kolejną z komnat.
Komnatę luster, w której mieściło się mnóstwo nietypowych, nietuzinkowych, a zarazem niecodziennych luster. Raczej żaden normalny człowiek o zdrowych zmysłach nie posiadał czegoś podobnego w swym domu. Chyba, że mieszkało się w wariatkowie – taka ekstrawagancja nikogo by nie zadziwiła.
Przechodzili od jednego lustra do drugiego strojąc głupie miny, a ich ciała wydłużały się, kurczyły, falowały, rozciągały, zwężały. Co najśmieszniejsze szklana powłoka w sposób wielce karykaturalny wyolbrzymiała niektóre części ich ciał.
– Spójrzcie na moje nogi! Teraz mogę chodzić po wybiegach! – Zielonooki brunet przemaszerował dumnym – w jego odczuciu seksownym – chodem, który w rzeczywistości nie sposób porównać do tych widywanych na długich wybiegach mody.
Drake zaczął obawiać się o przyjaciela, czy aby czasem przypadkiem nie połknął wystającej z cheeseburgera drewnianej wykałaczki, albo co gorsza usiadł na niej. Człapał tak, jakby podłużny, drewniany przedmiot wbił mu się pomiędzy pośladki, a on próbował go z siebie w jakiś sposób wydalić, na oczach wszystkich świadków. Drake potrząsnął nieświadomie głową, skrzywił usta i przetarł oczy. Może jednak mylił się, co do zaobserwowanego wcześniej widoku?
– Ale mam bary! Drake posiłujemy się trochę na rękę!? – Zafascynowany, wpatrzony we własne odbicie Chris zakrzyknął, napinając i pusząc się przed wypolerowaną gładką powierzchnią, która przecież nie odzwierciedlała prawdziwych gabarytów, czy aparycji niskiego blondyna. Jego ojciec też nie chwalił się wzrostem koszykarza. Można było powiedzieć, że ta cecha wyglądu była u nich rodzinna.
Chociaż to przeświadczenie u młodego wampira mogło wziąć się stąd, iż sam posiadał niebagatelne, niespotykany codziennie na ulicy wzrost. Z całą pewnością znaleźli by się tacy, którzy zechcieliby krzyczeć na niego wielkolud, określać mianem olbrzyma, wielkiej stopy. Zawsze wydawało mu się, że nie dbał o opinię i zdanie innych ludzi. Oszukiwał się. W rzeczywistości zdania na temat jego osoby – padające z ust obcych – najbardziej go drażniły, wpadały w pamięć, wpędzały pod ścianę, sprawiały, że zawsze pragnął uciec i ukryć się w najdalszym kącie, w najgłębszym rogu, z dala od osądliwych oczy i plujących jadem ust.
Znajomi trochę uspokoili się, patrząc na niego wyczekująco.
– Może jak wyjdziemy na zewnątrz – skomentował krótko.
– Nie. Tam nie będę miał szans! – zwrócił się do chłopaka z lekką nutą pretensjonalności, traktując tę sprawę bardzo poważnie, a przynajmniej takie sprawiał wrażenie.
– I tak ich nie masz przyjacielu – Brunet przeszedł za plecami blondyna i klepnął go, podchodząc do jeszcze innego lustra.
Ciemne ubranie zlewało się z fioletowym światłem wydobywającym się z ledowych żaróweczek, umieszczonych w suficie i na ścianach. Kilka osób za jego plecami wirowało, rozmazywało się w przenikliwym świetle, znacząc podłużne smugi na – z pozoru wydającej się – cienkiej tafli zwodniczego jeziorka. Jeśli do niego wpadniesz, zamoczysz choćby jeden palec, utkwisz w nim na zawsze. W świecie całkowicie odmiennym, innym, niż ten, w którym żyjesz obecnie. Czy czasem nie myślisz o tym, by zacząć żyć inaczej? Jak ktoś inny? – zdawał się szeptać, cień sylwetki wyłaniający się z fioletowego, odrażającego światła.
Czasem chciałbym, ale uwierz mi, gdybym mógłby być kimś innym, byłbym – wyrzekł w myślach, nie spuszczając oczu z minimalistycznej, mizernej główki, wyglądającej jak czarna kropka na białej kartce papier.
Rozdęte, wypchane czarną mazią ciało, krótkie, słabe, dygoczące nogi, nie będące w stanie udźwignąć takiego ciężaru – to cały on. Nie uświadomił sobie tego wcześniej, ale im dłużej przyglądał się tym kształtom – usilniej wierzył, że to, co znajdowało się po drugiej stronie było prawdą, a życie, którym żył to tylko podły cień, gorsze odzwierciedlenie tego innego świata. Tutaj mógł być idealny – z pozoru.
Grzeszył ciałem, grzeszył pięknem, grzeszył posiadaniem, niektórzy uważali, iż grzeszył nawet intelektem. Grzeszył wszystkim, co posiadał, czego dotknął. Grzeszył, bo był grzesznym, ale... tak naprawdę – nie posiadał pięknej twarzy i idealnych włosów, które zawsze układały się tak, jak tego chciał. Zbudowanego, postawnego ciała, którego każdy mężczyzna mógł mu pozazdrościć. Silnych nóg, stabilnie ulokowanych na ziemi, czujących grunt pod stopami. Rzeczy, którymi się otaczał, mądrością, którą wzbudzał. Zachwytem. Imponował im, a kiedyś, gdy był jeszcze tym małym, opuszczonym Żydkiem...., miał małą głowę, nie pasującą do wychudzonego, tyczkowatego ciała. Gęste, ale skołtunione włosy, a później ich brak, odsłaniające okaleczoną bliznami i znamionami dojrzewania głowę. Mały umysł od niewiedzy. Bardzo wąski, nierozszerzony, ślepo wierzący w zdanie innych ludzi. Liczący się z nim. Słabe oczy, ślepe, umierające. Wreszcie rozepchane ciało od głodu i bólu, jaki strawił już w swoim życiu. Krótkie, chwiejne nogi będące paradoksem otoczki siły, jaką wokół siebie wytworzył. Gorzko załkał, ale wewnętrznie. Z wierzchu niczego po sobie nie pokazał.
– Mogę zbudować szałas z włosów! – piszczała Jennifer.
– Długaśne ręce! Uciekaj, bo cię złapię ! – Coralin biegała za Chrisem, jak pies za listonoszem, chwytając go za tył kurtki i puszczając.
– Mam oczy, jak sowa. Teraz mogę obserwować mieszkańców innej dzielnicy – Selene roześmiała się, a Chris i Coralin przystanęli zaraz obok niej.
Jedno po prawej, drugie po lewej stronie dziewczyny.
– Gały wyszły mi na wierzch – Blondyn zaczął dotykać powieki, sprawdzając czy jego oczka nie zamierzają (wy)skoczyć sobie na miasto i polatać za jakimiś panienkami.
– Jak kule od bilarda! – zarżała Coralin zaciągając się i chwilami parskając jak świnka w oborniku. Pasowała do tej roli. Mała, różowa świnka z jasną szczecinką. Jak znalazł.
– Już wiem, jak wyglądałabym po botoksie ust – Karina przejechała palcem po ustach, podziwiając ich wielkość i ułożenie.
Przechylała głowę, uświadamiając sobie, że w tej chwili właśnie ta część jej twarzy zdominowała ją, zasłaniając pół policzków oraz brodę. Rozszerzyła usta, ukazując światu jasnoróżową, śluzowatą wyściółkę jamy ustnej oraz ogromne zębiska, jak u aligatora.
– Mogłabym pożreć was wszystkich! Raz, dwa! – Odwróciła się od lustra, marszcząc oczka pod wpływem uśmiechu, wokół których pojawiły się małe zmarszczki zwane kurzymi łapkami. Pieszczotliwie.
Milczący młodzieniec wyczuwał, że jej uśmiech był szczery, uzewnętrzniał jej prawdziwe ja, pochodził z głębi duszy i serca. Kochał, gdy to robiła, w ten sposób dawała mu wiarę w ludzi, w lepszy świat, w lepszego niego. Bo któż mógł go ocalić? Tylko i wyłącznie ona. Nie siostra, nie brat, nie dziadek, czy Ned. Nawet nie on sam, tylko jej uśmiech i pogodne oczy.
Przyjaciele śmiali się razem z nią, nawet on zdecydował się na delikatny uśmiech. Kręcący się w pobliżu gapie wyginali ciała, układające je w różnych pozycjach, wykonując przy tym nietuzinkowe zdjęcia.
Miło spędzili ten czas, gdy opuścili już ten budynek, każde z nich odczuło coś w rodzaju ukłucia pustki – każde w inny sposób – bo zdawali sobie świetnie sprawę, że to, co ujrzeli pozostawili już za sobą, we własnej pamięci i drugi raz nie wskrzeszą tego do rzeczywistości. Ale nie rozpaczali zbyt długo, przyszła kolej na Yves. Teraz to od niego zależało, gdzie siódemka naszych wspaniałych, niezłomnych – nawet pomimo zimnych podmuchów wiatru – bohaterów wyląduje tego wieczoru.
– Musimy zdążyć przed północą. Proponuję samochodziki. Trochę się pościgamy i rozgrzejemy.
Wkrótce słowa zadowolonego z życia Hiszpana przyoblekły się w codzienność. Śmiało, całą grupką podążyli ku różnokolorowym, małym samochodzikom elektrycznym zasilanym z podłogi i z sufitu. Poruszały się po gładkiej powierzchni na ogrodzonym, owalnym placu.
Yves cały dygotał z wrażenia. To samo Chris. Dziewczyny podeszły do tematu nieco spokojniej i z rozumem, natomiast Drake tylko czekał na sposobność, żeby po raz kolejny zademonstrować niezwykłe umiejętności, którymi mógłby pochwalić się nawet najlepszy, zawodowy kierowca.
Selene rozglądała się, wodząc wzrokiem po tłumie całkiem przypadkowych osób, aczkolwiek wydawało jej się, że wśród tej bezkształtnej masy dostrzegła jedną znajomą twarz, ale przecież mogła się mylić. Nie pierwszy raz rozum płatał jej nieznośne figle.
Wkrótce każde z osobna zasiadło za kierownicą małego samochodziku, szykując się do startu. Ruszyli. Na początku ścigali się bez celu, obijali o siebie i innych, wprowadzając maszyny oraz ciała w drżenie i przyjemne ciarki. Wreszcie pod koniec dziewczyny postanowiły, że pokażą chłopakom, iż wcale nie muszą być od nich gorsze pod względem obchodzenia się z tego typu pojazdami. Zwarły się w jeden bojowy szyk, a że było ich więcej – o jedną osóbkę – ścigały chłopców, aż po całym wyznaczonym poletku. Oczywiście tylko na żarty i żadne z tej grupy nie ucierpiało podczas tej odważnej zabawy.
Drake najdłużej starał się unikać z nimi kontaktu. Obawiał się, że przypadkiem mógłby wyrządzić którejś z przyjaciółek krzywdę, a tego by nie chciał. Był, jaki był. Skomplikowanym bytem, ale cierpienie przyjaciół z jego własnej winy mogło być dla niego jedną z najgorszych kar.
Spędzony na samochodzikach czas minął im nieubłaganie szybko. Zanim opuścili wspomniany wcześniej obiekt już wiedzieli, gdzie udadzą się podczas następnej okazji. Przyszła kolej na wybór atrakcji przez jasnowłosego chłopaka z czapką, na której widniało logo Chelsea. Dobrze, że nie spotkał jeszcze ani jednego kibola lubującego się w innym klubie i jego członkach, bo Drake dałby nawet odciąć sobie rękę, że w tej sytuacji zrobiłoby się naprawdę gorąco.
Zdmuchnął z nosa drobniutki płatek śniegu, przybyły z niebiańskiej krainy. W powietrzu unosiło się coraz więcej maleńkich śnieżynek, co zwiastowało nadejście większej zawieruchy. Dodatkowe podmuchy wiatru rozwiewały i potęgowały opadający śnieżek.
– Cholerna pogoda! Póki jeszcze się nie rozpadało na całego, przejedźmy się na podniebnej karuzeli.
Podniebna karuzela – jak to określił ją niebieskooki Chris – była to jedna z wyższych konstrukcji zamontowanych w tutejszym parku. Użyte przez blondyna określenie, mianowicie ''przejechać'' zostało źle dobrane w odniesieniu do wyglądu oraz przeznaczenia konstrukcji. Samo słowo podniebna, już powinno o czymś świadczyć.
Drake spojrzał w górę na wyrastającego z ziemi kolosa i zdał sobie sprawę, że nawet pomimo tych kiludziesięciu lat, które miał już na karku, w jego życiu nie nadarzyła się jeszcze taka okazja, by mógł poczuć się jak ptak i unieść się w rozświetlonych światłami przestworzach. Życie to nie tylko zabawa, w głównej mierze to smutek i cierpienie, bardzo dobrze znane ciemnowłosemu chłopakowi. Zbyt często z nimi obcował, by łatwym stało się zapomnienie o nich. Lecz w takiej chwili, jak ta podziękował blondynkowi w myślach i bez cienia protestu na twarzy podążył za przyjaciółmi – którzy nawet pomimo tego, że przez cały ten czas próbował trzymać się z tyłu, nie pozwalali mu na to, znajdując się zawsze blisko jego osoby.
Strach nie był jednym z tych uczuć, które łatwo pokonać, ale z obserwacji Drake wynikało, że Karina troszeczkę zepchnęła te negatywne odczucia na bok i bardziej skupiła się na zabawie i oferowanych przez nią doznaniach. Ponownie stanęli przed dylematem, kto powinien z kim usiąść. I tak jak we wcześniejszym przypadku dobrali się dwójkami, a mianowicie – Chris z Coralin, jako pierwsza para (sam Pan przywódca i jego ukochana Pani przywódczyni), Yves i Jennifer, chichoczący i rozdziawiający usta z zachwytu i niemożności doczekania się na poczucie wiatru we włosach (i pewnie much na twarzy. A przepraszam to nie ta pora roku, chociaż nic nigdy nie wiadomo), Drake, Karina oraz jednorożec (którzy już podświadomie się wybrali, instynktownie zbliżając się jedno ku drugiemu) i na samym końcu Selene, czyniąca dobrą minę do całkiem świetnej gry, ukazując piękne, zadbane w tym świetle olśniewająco białe zęby. Nie przeszkadzało jej, że ciągle zostawała tak jakby sama, tym samym odstawała od grupy, ale jednocześnie wiedziała, że nie było to prawdą.
Londyńscy przyjaciele Drake'a ani na sekundę nie dali jej odczuć, że piąte koło u wozu powinno być jej oficjalnym przezwiskiem. Paradoksalnie czuła się dobrze w tłumie ludzi i naprawdę tego wieczoru odnajdywała się w nim. Puściła w niepamięć wcześniejsze przykre wydarzenia i stwierdziła, iż ten mężczyzna nie był jej wart. Należało cieszyć się tym, co było tu i teraz. Zrobiło jej się trochę lżej na sercu, dzięki czemu poczuła się także o niebo lepiej.
– Uwielbiam tę karuzelę. Pamiętam mój pierwszy raz tutaj, jak miałem sześć lat. Mama zabrała mnie i siostrę na tę atrakcję. Było wspaniale – Gdyby jasnowłosy młodzieniec mógł odlecieć na inną planetę, zapewne już by to uczynił.
– I dlatego chodzimy na nią każdego roku, bo Chris ma do niej sentyment – Blondynka pogłaskała go czule po ramieniu. Gest ten wcale nie wyrażał pretensjonalizmu, wręcz przeciwnie – wyczuwało się w nim dobroć, ciepło, ale przede wszystkim takie opiekuńcze, graniczące z matczynym odczucie. Niezaprzeczalnie tę dwójkę łączyło prawdziwe, głębokie, głównie intymne i bliskie uczucie.
Tylko pozazdrości. On – ciemnowłosy, ciemnooki, zawsze ciemny – wysoki młodzieniec o pięknej, jasnej twarzy i wyrazistych rysach, ale mrocznej duszy, marzył, żeby spotkać właśnie kogoś takiego na swojej drodze. Żeby ten ktoś obdarzył go głębokim, jak korzenie w ziemi, uczuciem. By ta osoba nie mogła bez niego żyć. By on nie mógł żyć bez tej osoby, bo tylko wtedy to uczcie mógłby uznać za prawdziwe. Wiedział, że starsza siostra żywiła podobne poglądy.
Ukradkowo przyglądała się zakochanym, przytulającym się parom, ogrzewającym się nawzajem własnym ciepłem. W jej oczach dostrzegł odbicie uronionych wcześniej łez. Powracały, żeby znów nawilżyć suche oczy i spierzchniętą od zimna i śniegu twarz. Jej łagodne rysy wyrażały tęsknotę. Tęsknotę za czymś dla niej nie osiągalnym, lecz po chwili coś zmieniło się w jej wyglądzie i to nie na plus.
Drake odtrącił na chwilę rozmowę, w której biernie uczestniczył, po czym całą swą uwagę przeniósł na siostrę i ciemnoskórą dziewczynę, rówieśniczkę Selene. Wydawało mu się, że skądś ją znał.
– Teraz my! Ale będzie frajda! – krzyknął ktoś z tłumu. Prawdopodobnie Chris.
– Drake, potem ty wybierasz – szturchnął przyjaciela w bok, lecz ten się nie poruszył. Chłopak podążył za jego wzrokiem i dostrzegł dwie dziewczyny na tle zimowego krajobrazu – siostrę bruneta i jakąś nieznajomą, która z nią rozmawiała, a raczej patrzyła z wyrzutem i urazą.
– Znają się? – zagadnął blondynek.
– Tak. Dajmy im chwilę – rzekł i odwrócił się plecami do siostry. Już sobie przypomniał. Studia, klub, przesłuchanie, koleżanka, karetka... pożegnała się z Selene i poprosiła, żeby powiadomiła ją o stanie zdrowia młodej czarodziejki (choć zapewne ona nie znała jej prawdziwego oblicza).
Widmo niedopowiedzeń i wcześniejszych pretensji zawisło nad nimi, jak biały sztandar przegranych na polu bitwy.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro