6.
💎💎💎
Noc – jednym dawała wytchnienie. Dla innych stawała się pretekstem do odbywania dalekich, wymagających podróży. Po najmroczniejszych zakamarkach umysłu.
Ludzie obawiali się wielu spraw. Na ogół takich, które nie były warte ani jednego ziewnięcia, marnotrawienia cennego, upływającego czasu. Jeszcze się tego nie nauczyli. Ale czy kiedykolwiek docenią, to co posiadają? Czy wiedzą ile naprawdę byli warci?
Nadchodziły ciepłe dni. Bezdomne zwierzęta wylegiwały się na asfalcie, rozciągając mięśnie, wygrzewając się w prażącym słońcu. Wiosna, piękna i radosna. Miasto odżywało, ludzie także. Mrok śmiało dotrzymywał im wszystkim kroku. Nie zwalniał na zakrętach. Nie reyzgnował z podłych sztuczek, zwabienia dobrej duszyczki w palące, oplatające sidła. Zdawało się, że szykował się do ostatecznego rozrachunku, jak sportowiec przygotowuje się do zwyciężenia olimpiady, jeśli wierzy we własne siły i możliwość osiągnięcia sukcesu. Nie poprzestawali na tym, co dotychczas osiągnęli, gdyż było to dla nich niczym. Najlepsze pozostawało przed nimi.
Tej smutnej nocy zagnieździli się w opuszczonym domostwie, jak robaki drążące tunele w miękkiej glebie. Nie mógł pomyśleć, że wypełnili go życiem. Wnieśli do niego śmierć i zniszczenie – jak do każdego miejsca, w którym przebywali, choćby na jeden krótki moment.
Dom był w całkiem dobrym stanie, lecz ze względu na wiążącą się z nim historię, nikt nie chciał w nim zamieszkać. Mieszkańcy pobliskiej dzielnicy zwykle zwali go przystankiem diabła, pożeraczem istnień. Niejednokrotnie słyszano dochodzące stamtąd ludzkie jęki – krzyki ofiar dokonujących żywota wewnątrz tych czterech ścian. Może właśnie na podłodze, na której przyszło mu stać. Nie sądził, by ludzkie opowiastki nosiły w sobie ziarno prawdy. Owszem, opowieść związana z domem była prawdziwa – to znaczy wszyscy jego mieszkańcy popełniali tutaj samobójstwa, lecz dlaczego to robili? Ta zagadka nie została rozwikłana do dnia dzisiejszego. Policja porzuciła ten temat, skupiając się na znacznie ważniejszych sprawach. Ludzie zapomnieli, od czasu do czasu mijając dosyć zwyczajne mury (oczywiście za dnia, gdyż w nocy prezentowały się niezwykle upiornie).
W spokoju i milczeniu – jak przystało na jego osobę – przysłuchiwał się mrocznemu panu, który produkował i wydawał na świat płomienne myśli, namiętnie się z nimi obchodząc, jakby właśnie na ich oczach uprawiał akt nierządu z własnym językiem i umysłem.
– A gdy już z nimi skończę, nie pozostawię nawet garstki popiołu, która mogłaby przypominać o ich istnieniu! Czy wyrażam się jasno!? Kto jest najwyższym panem tego i tamtego stworzenia!? – W kółko krzyczał i zadawał te same pytania.
Pozbawieni woli słudzy zawsze udzielali tej samej odpowiedzi, co nudziło ciemnowłosego wampira. Niegdyś bez najmniejszego sprzeciwu gorliwie wierzył w każde wypowiedziane przez niego słowo. Gdyby rozkazał mu przejść drogą wyłożoną rozżarzonymi węglami, uczyniłby to. Jednak w tym momencie poczuł wzbierające znużenie, czekając aż kolejny spektakl dobiegnie końca.
– Jest zbyt pewny siebie! – warknął, uderzając w stojącą lampę i przewracając ją na sofę.
Na całe szczęście mebel zamortyzował upadek i nie wywołał dużego huku.
– Mam dosyć czekania! Ten cholerny gówniarz nie będzie mi rozkazywać! Nie będzie stawiać przede mną warunków! Przede mną, najwyższą ciemnością! Niegodziwością niegodziwości! Panem wszelkiego zła i nieszczęścia! To mnie powinien się bać! Klękać i drżeć ze strachu na samo wspomnienie mego imienia! Dosyć tego! Szkatuła musi być moja! Moja! Moja! – Wpadł w szał niszcząc wszystko, co wpadło mu do rąk.
Kilka stojących w jego pobliżu wampirów odskoczyło i pochowało się po najodleglejszych kontach, zapewne niegdyś ładnie urządzonego salonu.
Jared oraz Isabelle również nieznacznie się wycofali, schodząc z drogi rozwścieczonemu panu, który ciskał znajdującymi się tam przedmiotami na oślep (zdążył już znokautować jednego wampira w głowę, który upadł na ziemię i nie wstawał, choć Gabriel wiedział, że na pewno nie stracił przytomności. Biedak zapewne czekał, aż pan przestanie wylewać swoje żale i powróci do spokojniejszego monologu).
Gabriel nie mógł się powstrzymać, przez co jego usta ozdobił delikatny uśmiech, który zniknął tak szybko jak się pojawił, będąc jakby złudzeniem optycznym.
Ned ujął w dłonie sporych rozmiarów fotel i rzucił nim tak mocno, iż przeleciał przez pół pokoju, zatrzymując się na przeciwległej ścianie. Dopiero teraz wszyscy zrozumieli, że naprawdę nie żartował. Nawet Gabriel, który dotychczas cały czas patrzył na mrocznego pana spuścił wzrok, w geście pokory.
Czarnowłosy wampir dyszał, jak dzikie zwierze po udanym polowaniu. Przerzucał krwistoczerwone tęczówki z jednego na drugiego wampira, napinając mięśnie, uwydatniając blade żyły (nigdy nie przepływała przez nie krew. Zostały wyrzeźbione na obraz i podobieństwo ludzkich żył, lecz nie należały do człowieka, gdyż nigdy naprawdę nim nie był.) Wydychał gorące powietrze przez rozszerzone nozdrza, chłonąc zapach opuszczenia i samotności.
– Głupiec... nie pozwolę się tak traktować. Koniec tej zabawy. Trzeba wreszcie zmobilizować go do działania. Czas ucieka. Im wcześniej szkatuła będzie pod moim wpływem, tym lepiej dla nas
(głównie dla mnie, pomyślał Ned, lecz nie wypowiedział tego na głos. Gabe, jako ten najinteligentniejszy z całej ekipy, wyczytał tę aluzję z jego warg i samych oczu).
Ta niemożliwa do spełnienia bajeczka, musi zakończyć się w tym momencie! Słyszycie!? Isabelle! – Charknął kierując te słowa do kobiety, która stała z rozszerzonymi oczami, patrząc na pana.
Nawet się nie poruszyła, nie kiwnęła głową na znak, że słyszy, bądź rozumie, gdy Ned wywołał jej imię.
– Nie obchodzi mnie jak to zrobisz, ale masz pozbyć się tej niewdzięcznej suki, która omotała mój klucz! Masz ją zniszczyć! Zabić! Poślij jej nędznego ducha do czeluści piekła, żeby już nigdy nie zdołała wrócić i namieszać w moich planach! – Zagrzmiał potężnie. – A jeśli którekolwiek z tych ludzkich słabeuszy wejdzie ci w drogę, zabij wszystkich! To rozkaz! – Uderzył zwiniętą pięścią w oparcie sofy, które załamało się pod wpływem potężniej siły.
Kanapa wydała ostatnie ciche jęki, po czym rozłożyła się na podłodze nie w jednym, lecz w kilku kawałkach. W powietrze wzniósł się gęsty pył – zapach kurzu, starości i zniszczenia. Żadne z nich nie odważyło się nawet odetchnąć.
Ned wciąż krążył po pomieszczeniu, jak granat, który utracił zawleczkę. Lada moment i znów wybuchnie, powodując drżenie mięśni i wytrzeszczanie oczu u jego towarzyszy. Być może wydaje się to komiczne, wampiry na ogół nie odczuwają strachu (oczywiście te z prawdziwego zdarzenia). Niemniej wolę pana należało respektować i to jej obawiały się najbardziej, gdyż wiedziały, że to właśnie od jego najwyższego majestatu zależało ich podłe istnienie. Chociaż nie wszystkie żywiły takie przekonanie.
Gabriel przyglądał się panu, który upuścił już nieco pary i wreszcie zaczął normalnie rozmawiać z Isabelle i Jaredem na temat próby wyeliminowania z gry pewnej ludzkiej brunetki, w której Drake się zadurzył. Obmyślił każdy najmniejszy szczegół. Przecież brunet nie mógł niczego podejrzewać. Co gorsza miało to wyglądać na zwykły wypadek, który mógł przytrafić się każdemu, w każdym miejscu na ziemi, o każdej porze.
Gabriel poczuł zimno – nie takie które owiewało ciało z zewnątrz, ale takie które towarzyszyło uczuciu strachu. Nie bał się o ludzką istotę – nie dbał o jej życie. Nie obawiał się też Neda i tego, co uczyniłby z jego osobą, gdyby dowiedział się, jakież myśli krążyły teraz po jego niespokojnej, zamkniętej głowie, do której nikt – nawet ta żmija Isabelle – nie miał dostępu. Przejęło go dojmujące uczucie przerażenia, bo zdał sobie sprawę, że już nic, ani nikt nad nimi nie czuwa – nie było tam anioła stróża, niebiańskich posłańców. Nie było też piekielnych czortów. Bóg, czy Diabeł – żaden z nich nie byłby w stanie powstrzymać gniewu chłopaka, klucza od którego tyle zależało i będzie zależeć, aż do skończenia tego świata. Jeśli skrzywdzą tę dziewczynę, pierwsi znajdą się na celowniku. Dlaczego Ned zachowywał się tak lekkomyślnie i podejmował takie nierozsądne decyzje?
Czarne macki cienia oplotły jego twarz, wrzynając się pod skórę, zniekształcając jej rysy, ukazując jego prawdziwe oblicze.
Gdzieś w oddali zawył pies. Potem dołączyły do niego następne, wykonując pieśń umarłych, lament opuszczonych, rapsod, nigdy im nie zadedykowany. Powietrze stawało się coraz cieplejsze, takie jakby czerwcowe, nie kwietniowe. W pobliżu domu przebiegł jakiś kot, nie zatrzymując szaleńczego pędu, chudych nóżek. Spomiędzy betonowych pustaków wychodziły czarne, ogromne robale, podążające w stronę przebijającego się przez deski, księżycowego światła, widniejącego na niebie.
Od czasu do czasu pomieszczenie ogarniały mgliste ciemności – srebrzyste oko wszechświata przysłaniała szara powieka, utkana z wielu kropel wody. Wszystko zostało już ustalone. Ned z pozoru wydawał się spokojny, nawet wykrzywiał usta w grymasie uśmiechu. Lecz ci co znali go lepiej wiedzieli, że każde wypowiedziane przez niego słowo, przyoblekał w czyn, a ludzka, zdradliwa twarz skrywała zło, o jakim nawet nie śniło się złotoustej Pandorze.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro