5.
💎💎💎
Dzisiejszego wieczoru, na głównym komisariacie londyńskiej policji, gdzie swoje biuro posiadał James Brown, wrzało jak w zaczarowanym kotle starej, zgrzybiałej czarownicy.
Niejednokrotnie wyobrażał sobie ten dzień. Jednak nigdy wcześniej nie żywił tak dużych obaw i niepewności względem niego. Od rana jego ciało buntowało się, podejmując kolejne ostrzegawcze próby. Zaczęło się od problemów gastrycznych, a skończyło na nieustannym drżeniu dłoni, dosłownie, jakby ogarniała go nieprzyjemna, trawiąca komórki gorączka. Cała ta chora sytuacja przypominała ten stan.
Pierwszy atak – dokonany na Karinie – zapoczątkował bieg niszczących wydarzeń, był jak stan podgorączkowy. Stopniowo rozrastał się, przyjmując odcienia krwi innych ofiar, wielu – niegdyś żywych – kobiet. Wreszcie gorączka, niesamowity strach i towarzyszące mu bóle, udręka oraz nieufność zapanowały w cały mieście, zarażając kolejne dzielnice, nawet pozostałe miasta w Anglii. Lecz zdawać by się mogło, że wreszcie nadszedł upragniony koniec, powstrzymali tę chorobę. Wkrótce wyeliminują głównego sprawcę tego całego zamieszania – największy patogen na tym świecie.
Bezpośrednio uczestniczył w jego schwytaniu, czując niewysłowioną chęć zemsty, lecz zarazem irracjonalny brak kontroli nad tym, co czynił. Spodziewał się dosłownie wszystkiego, nie tracąc czasu na zbędne oszukiwania się – mężczyzna zapewne chociaż spróbuje podjąć próby, aby wykręcić się od odpowiedzialności. Zdecyduje się na ucieczkę, może nawet walkę – wręcz, lub za pomocą ostrego narzędzia. Palnego, albo białego. Sam, może z pomocą wspólników. Nie przyzna się do winy, zachowując prawo do milczenia, z drugiej strony może jednak odezwie się w nim sumienie – o ile taka osobistość jak on w ogóle je posiadał – i od razu, jak na spowiedzi wyjawi całą prawdę. Niedoczekanie.
Schwytali go, dokładnie w tym miejscu, w którym się go spodziewano. Co jakiś czas, odwiedzał miejską stołówkę. Każdy mógł do niej zajrzeć, usiąść na chwilę, zjeść coś ciepłego, lecz pewna część, która została specjalnie wydzielona, przeznaczono ją dla osób, którym nie poszczęściło się w życiu, które po prostu utraciły dach nad głową, były chore, samotne, z mnóstwem problemów, bo przecież na świecie nie było takich osób, które nie posiadałyby żadnego zmartwienia. On też tam był. Siedział spokojnie przy jednym z szarych i nijakich stolików, którego nawierzchnia pokryta łuszczącym się przezroczystym lakierem, nie wyglądała zachęcająco, raczej jawiła się jako bardzo stara i zużyta. Pewnie w swym cichym, nudnym życiu przyjęła wiele tac klientów, nie uskarżając się na brak manier, czy obycie z ich strony.
Gdy dwóch funkcjonariuszy weszło do ciepłego, mocno oświetlonego pomieszczenia, nawet się nie poruszył. Może nie podejrzewał, co tak naprawdę go czekało. Może nie domyślał się, że przybyli tam dla niego, a raczej po niego, gdyż zamierzali zabrać go ze sobą w podróż, z której nie było już powrotu. Wciąż siedział nieruchomo, z ulokowanymi dłońmi na kolanach, ze splecionymi palcami. Wpatrywał się tępym wzrokiem w pustą przestrzeń. Jakby czegoś szukał, ale czego? Nikt nie mógł tego wiedzieć, tylko sam Bóg, który zapewne już od dawna nie czuwał nad jego losem. Słowa i postawa policjantów okazały się być decydujące, gdyż mięśnie na twarzy zatrzymanego drgnęły i napięły się, doprowadzając do uwydatnienia się grubej blizny, odznaczającej się na zapadniętej twarzy.
Zgodnie z przeczuciami James'a, młody mężczyzna – zapewne nie posiadał więcej niż dwadzieścia pięć lat – postanowił, iż postąpi według jednej z prymitywnych zasad, którymi kierował się ludzki mózg – uciekaj, aby przeżyć. Bez żadnej oznaki, poderwał się na równe nogi, kierując się w stronę wyjścia. Jednakże przybyli policjanci zadbali o dogodne wsparcie – na wypadek, gdyby mężczyzna planował ucieczkę. W gruncie rzeczy w takich przypadkach, ci którzy chcieli zbiec z miejsca zdarzenia, zawsze jej próbowali – i w kilka minut udało im się ująć podejrzanego. Wyprowadzono go z lokalu, skutego i przygarbionego, osłaniając jego twarz przed wzrokiem innych. Nie szamotał się, chociaż od czasu do czasu zbyt gwałtownie postępował na przód, lub w bok. James podejrzewał, iż to przez nerwy.
Ludzie tłoczyli się wszędzie, zwabieni dźwiękiem policyjnych syren i niebiesko czerwonymi światłami. Wielu z nich obserwowało tę scenę z tryumfem, inni ze spokojem, jeszcze inni – nie mogąc utrzymać języka na wodzy – rzucali w stronę mężczyzny nieprzyjemne obelgi. James pomyślał, że nie chciałby się z nim zamienić.
Dowieźli go na komisariat i zamknęli w ciemnym pokoiku na końcu korytarza, który określali mianem „pokoju przesłuchań", otoczonego przez cztery, szare ściany. W jego wnętrzu znajdował się długi, jasnobrązowy stolik i trzy krzesła (dwa umieszczone przy jego końcach. Jedno stało nieruchomo pod ścianą).
Wydawało mu się, że wreszcie będzie mógł poczuć się zadowolonym, bo nie poddał się – chociaż bywało bardzo ciężko – i doprowadził tę sprawę do końca, lecz nie było to takie łatwe, na jakie mogło się wydawać. Mimo wszystko czuł ogarniającą go niechęć, poczucie, że człowiek, którego tutaj sprowadzili nie był tym, którego szukali. Przeklął cicho pod nosem wszystkie negatywne i pesymistyczne myśli, po czym bardziej pewniejszym krokiem, zmierzał w stronę pomieszczenia, w którym przebywał kolejny już kat ludzkości. Pora, aby wreszcie zabawić się w kotka i upolować brudną myszkę. Przez krótką, aczkolwiek wyczuwalną chwilę zdawało mu się, że któryś z mężczyzn, z którymi miał przyjemność, lub nie, współpracować, bacznie mu się przygląda. Szedł z podniesioną głową do góry, dumnie wyprostowany z wypiętą piersią do przodu i gdy znalazł się przed drzwiami, napotkał wzrokiem na ciemnookiego policjanta, który świdrował go spojrzeniem. James czasami (chociaż można by było napisać, że nawet częściej niż czasami) nie znosił tej specyficznej maniery w jego postawie, grymasu zwycięstwa na prawie pięćdziesięcioletniej twarzy. Odczuwał zadowolenie, chociaż w gruncie rzeczy jeszcze nie wszystko zostało wyjaśnione. Sprawa nie dobiegła końca, nie doczekali jej ostatecznego finału. Dopiero od nich zależało, jak ona będzie wyglądać.
James powitał swojego kompana skinieniem głowy, odebrał od niego teczkę z ważnymi dokumentami, poświadczającymi o winie mężczyzny (miały pełnić rolę wsparcia podczas tej ciężkiej tyrady), po czym nacisnął na klamkę i popchnął drzwi do przodu. Pierwsze co zarejestrował, zanim jeszcze wszedł do pomieszczenia i na dobre w nim zagościł, to nieprzyjemny odór, uderzający w jego nozdrza za każdym razem, gdy łapał powietrze. Miał nadzieję, że zdoła przyzwyczaić się do tego rynsztokowego zapachu. Nie czekając na zaproszenie – wiedział, że takowego nie otrzyma – podszedł powoli do stoliczka, nie spuszczając oczu z siedzącego ze spuszczoną głową mężczyzny.
Blada, miejscami popękana i zakrwawiona skóra głowy opowiadała historię niezliczonych nieszczęść, które na nią opadły, jak grom z jasnego nieba. James zaczął zastanawiać się, dlaczegóż tak młody i sprawny chłopak wylądował na ulicy? Problemy z patologiczną rodziną? Narkotykami? Ucieczka przed życiem, któremu nie był w stanie sprostać, chociaż bardzo się starał? Może jednak chodziło o coś znacznie innego. Pozbyto się go, potraktowano jak stary, bezużyteczny przedmiot, który nie przysłuży się już do niczego, więc bez najmniejszego stresu wypadałoby się go pozbyć. W tym momencie nie zamierzał roztrząsać tych kwestii. Przybył tutaj w innym celu i zamierzał go osiągnąć.
Rzucił przyniesione akta na stolik, wywołując rozchodzące się po pomieszczeniu dźwięki, charakteryzujące szeleszczenie papieru. Odsunął jedno z krzeseł umiejscowione naprzeciwko mężczyzny, a następnie usadowił się na nim wygodnie, poprawiając się kilka razy. Podejrzany w ogóle nie patrzył na jego osobę, może to i lepiej, przynajmniej nie mógł dostrzec tej narastającej frustracji i czegoś na kształt paniki, które zagościły w jego umyśle, jak głodne szczury żerujące na dobrych odczuciach, podgryzające pewność siebie i wiarę w stalową niezłomność żelaznego policjanta, którym od zawsze go mianowano. Chociaż bardzo tego pragnął nie przełknął śliny, nie wziął też głębszego wdechu, mając wrażenie, że płuca skurczą się do minimalnych rozmiarów. Szedł w zaparte.
Otworzył bladożółtą teczkę na przypadkowej stronie. Akurat natrafił na zdjęcia zmasakrowanej staruszki. Gdzieś tam, w głębi siebie czuł, że to potworne, wiedział, że zada mu ból, ale chodziło o to, by z tej batalii zwycięsko wyszedł tylko jeden z nich.
Edison stał pod drzwiami, zapewne przykładając ucho do drzwi, może nawet od czasu do czasu zerkał jednym okiem przez dziurkę od klucza, by wyrobić sobie zdanie na temat rozgrywającej się tam sytuacji. Mimo wszystko ufał inspektorowi, przecież nikt nie mógł załatwić tego lepiej niż on sam. Minęło już pięć minut odkąd wszedł do tego pomieszczenia, a mógłby przysiąc, że przesiadywał w nim od wieków – taki rodzaj zboczenia zawodowego i efekt deja vu. Cały czas wpatrywał się w opuszczoną głowę potwora, którego musiał szanować jak człowieka, którym był z pozoru, aby wymusić na nim jakąkolwiek reakcję. Nie doczekał się, przez co skala odczuwanej przez niego złości i poirytowania wzrastała w zastraszająco szybkim tempie.
– Zdajesz sobie sprawę, że ta rozmowa to już tylko formalność? Za kilka chwil wszystko co dotychczas zrobiłeś przestanie mieć już jakiekolwiek znacznie. Ludzie otrząsną się po tej tragedii, a ty trafisz tam, gdzie od samego początku było twoje miejsce. Zastanawiam się jednak jeszcze nad jedną sprawą. Te morderstwa zaplanował ktoś, kto musi szczycić się niebywałą inteligencją. Nie podejrzewam, żeby ktoś taki jak ty mógł sam, bez żadnej pomocy kogoś z zewnątrz wpaść na tak okrutny plan. Wiesz ile zajęło nam poskładanie tych wszystkich pieprzonych elementów i schwytanie ciebie? Hah..!? Siedem pieprzonych miesięcy. Zanim poślę cię do aresztu, a później na rozprawę sądową, powiesz mi wszystko, co zechcę wiedzieć. Kto ci pomagał? Z kim współpracowałeś? – Czuł, że nie zdoła wypowiedzieć już żadnego słowa. Potwornie zaschło mu w gardle. Pożałował, że nie zabrał ze sobą chociaż małej butelki mineralnej wody.
Skulony mężczyzna dygnął gwałtownie, jakby wyrwano go ze stanu snu, w którym się znalazł. Uniósł leniwie głowę, skupiając swoje ciemne tęczówki na jasnoniebieskich oczach starszego funkcjonariusza.
James wywnioskował z przestrachem, że nie czaiło się w nich dosłownie nic. Sam do końca nie był pewien, co powinien w nich ujrzeć, lecz świadomość, iż przepełniała je pustka i swego rodzaju otępienie, nie była pokrzepiająca. Zanim wszedł tutaj, aby rozmówić się z podejrzanym, zlecił kilka badań na potwierdzenie, lub wykluczenie substancji psychotropowych w jego organizmie. Nie ulegało wątpliwość, iż zachowywał się niecodziennie, tak jakoś podejrzanie, jakby nie panował nad własnymi odruchami (James śmiał podejrzewać, iż sprawcą tego zamieszania mogła być choroba – fizyczna, lub co gorsza psychiczna. Należało sprawdzić każdy trop.)
Tymczasem okazało się jednak, iż mężczyzna był całkowicie czysty, dodatkowo rozmawiający z nim śledczy psycholog stwierdził, iż nie cierpiał na żadne zaburzenia psychiczne, poza depresją. Brunet siedział tak przez chwilę, analizując ułożenie plamek i rozchodzących się barwnych promieni okalających powierzchnię tęczówki inspektora, po czym wreszcie zabrał głos, wprawiając James'a w osłupienie.
– Nie dbam o to, czy uwierzycie w to, czy nie. Sam to wszystko zaplanowałem. Nie trzeba być wielkim geniuszem zbrodni, żeby wyprowadzić was w pole. Nędzni, słabi ludzie. Wyrzutki tej planety... – Zacharczał przeciągle, dławiąc się własną śliną.
Gdyby nie okoliczności, w których się znaleźli, James Brown ryknąłby tak potężnym śmiechem, iż nie omieszkał podejrzewać, że byłoby go słychać, aż na drugim końcu posterunku. Powściągnął jednak to groteskowe uczucie, zaciskając palce na zdjęciach.
– Myślisz, że jesteś cwany, tak? Będę musiał rozwiać te twoje płonne przekonania na temat własnej wspaniałości. Jestem pewien, że ktoś ci pomagał. Albo sam się do tego przyznasz, albo wyciągnę to z ciebie, a uwierz mi nie chcesz odczuć mojej siły perswazji na własnej skórze – wypowiadając ostatnie słowa zniżył niebezpiecznie ton, przydając mu nuty dzikości.
Ciemnooki spojrzał na niego bojowniczo, wykrzywiając usta w grymasie kąśliwego, zwierzęcego uśmieszku. Przesłuchiwał wielu złoczyńców, wiele szumowin zapuszkował, lecz nigdy wcześniej tak podłych i perfidnych, jak on. Może jednak się pomylił. Może jednak cały ten okrutny plan był dziełem jego chorego umysłu. Wybujałej, zboczonej fantazji, która dawno, dawno temu wykiełkowała pośród innych – tych mniej perwersyjnych – następnie oplatając je grubym, wszędobylnym pnączem. Zmrużył oczy, śledząc każdy wykonywany przez niego ruch, każdą reakcję. Mężczyzna zdawał się być coraz bardziej podenerwowany. Ukrywał skute kajdankami ręce pod stolikiem, mimo wszystko James miał wrażenie, że zdzierał palcami, łuszczącą się na dłoniach skórę. Patrzył na niego z taką nienawiścią, jakiej jeszcze nigdy nie zaobserwował u żywej istoty.
– Myślicie, że wiecie wszystko, ale tak naprawdę to nie macie pojęcia o tym, co dzieje się z takimi jak ja. Musimy walczyć, żeby przetrwać – Zazgrzytał pożółkłymi zębami, wywołując dreszcz na ciele inspektora. – Nasze życia nie mają żadnego znacznie, póki nie uczestniczymy w czymś większym od nas samych. Wydaje wam się, że możecie nami pomiatać, bo ukrywamy się w cieniu, bo nie możemy z niego wyjść i zatopić się w tym, co uznajecie za miejską rozrywkę. Potrzebujecie potworów, czegoś na co będziecie mogli zrzucić całą winę, obarczyć za wszystko, co złe was spotyka. Czy oskarżylibyście kogoś z waszego pieprzonego kręgu? Oczywiście, że nie! Pierwszy na myśl przychodzi włóczęga, który nie ma już nic do stracenia, więc chociaż przez chwilę próbuje poczuć się tak, jakby właśnie coś posiadał, coś co odbiera innym. W życiu tak się nie ubawiłem. Nie miałem takiej frajdy. Za każdym razem krzyczały, wzywały pomocy i za każdym razem odpowiadałem im tylko ja. Chciały ujrzeć potwora i zobaczyły go...
Traumatyczne przeżycia z dzieciństwa, być może z wczesnych czasów nastoletnich z udziałem kobiet odznaczyły się na jego psychice silnym piętnem, które popchnęło go do popełnienia tych wszystkich zbrodni, przynajmniej taką tezę wysnuł James Brown, słuchając chwilami zniekształconych przez wadę wymowy, słów mężczyzny.
– Krzyk tej staruszki też chciałeś usłyszeć? – Przesunął zdjęcie po stoliku, kierując je w stronę dziwnie pobudzonego chłopaka. To było dziwne. James niejednokrotnie zwrócił na to uwagę.
Raz stawał się otępiony, wątły, taki słaby i bez sił, by następnie wybuchnąć i stać się wulkanem energii. Teraz przeistoczył się w to drugie. Siedział na krześle rozparty, z szeroko rozstawionymi nogami, poruszając jedną z nich w nieznanym rytmie. Gdy jego oczy napotkały na zdjęcie, znów zasępił się, jakby człowiecze odczucia i odruchy powracały do jego ciała, zastępując te zwierzęce. Stan ten jednak nie potrwał długo – może były to tylko takie pozory – gdyż po chwili znowu zamienił się w zimnego i oschłego dupka nie przejmującego się losem innych.
– Ostrzegałem ją, żeby się nie wtrącała...
– Kto ci pomagał? Z kim współpracowałeś? – Zadał te pytania jeszcze raz, tym razem wyraźniej intonując każde słowo, mając irracjonalną nadzieję, że mężczyzna udzieli mu odpowiedzi. Ale nie doczekał się.
Ciemnooki rozwarł usta w przerażającym, horrorystycznym uśmiechu.
– Ze śmiercią – zarechotał, a James miał wrażenie, że słyszy tę obślizgłość jak u śniętej ryby w jego głosie (o ile można było coś takiego wychwycić).
– Kim jest diabeł? To jego pseudonim, nazwa rozpoznawcza w waszych brudnych szeregach? – Nie doczekał się odpowiedzi. Zegar cicho tykał na ścianie.
– Czy nazwisko Townshend jest dla ciebie znajome? – zapytał o to wprost, ponieważ pragnął uzyskać jakąkolwiek odpowiedź, lecz po raz kolejny się zawiódł, gdyż mężczyzna zaczął go ignorować charcząc i spluwając na podłogę.
– Zapytam inaczej. Znasz Drake'a Townshenda? – Wbił surowe spojrzenie w postać niewzruszonego mężczyzny.
Jeszcze bardziej rozparł się na krześle, odchylając się na nim nieco do tyłu. Jakże James marzył, żeby załamało się pod jego ciężarem i wylądował na twardej ziemi, obijając sobie przy tym kość ogonową, albo tę zarozumiałą głowę. Mężczyzna zaprzestał wykonywanej czynności, prostując plecy i skupiają zamglone spojrzenie na ciemnej wykładzinie.
– Townshendzi są bogaci. Nie znoszę pieprzonych bogaczy. Mają wszystko, a nawet na to nie zasługują.
James zmarszczył brwi. Odniósł takie dziwne wrażenie, że mężczyzna dopasowywał te słowa nie tylko do tej konkretnej rodziny. Raczej zdawać się mogło, iż traktował o całym społeczeństwie, w szczególności o tych, którym wiodło się lepiej. Tacy jak on żywili głęboko zakorzenioną nienawiść i urazę względem systemu, ustanowionego i rządzonego przez bogate i wpływowe osobistości. Czuł, że jego cierpliwość powoli się kończy, sięgając ostatecznej granicy.
– Sam, czy z kimś, nie ulega wątpliwości, iż wkrótce dostąpisz adekwatnej kary, do zbrodni, które popełniłeś. Tymczasem daję ci jeszcze czas na przemyślenie, nie myśl sobie, że będę ci folgował. Zastanów się dobrze. Jeśli kogoś kryjesz, to wiedz, że ta osoba nie zostanie ukarana tak jak ty. Chyba nie chciałbyś tkwić w tym bagnie po uszy i to w pojedynkę. Ostateczna decyzja należy do ciebie. Przyznałeś się do winy, więc nie pozostaje nam już nic innego, jak czekać na rozprawę i wyrok, przed którym już nie zdołasz uciec – Inspektor wstał z krzesła, dosunął je do stolika, zabrał dokumenty (zerkając na zamyślonego mężczyznę), a następnie odwrócił się na pięcie i podszedł do drzwi, odgradzających go od chłodniejszego korytarza.
Powietrze w tej małej klitce stało się gęste i duszne, przyprawione szczyptą stęchlizny. Czuł, że ta filiżanka kawy, którą wmusił w siebie przed tym przesłuchaniem, zaraz przez niego przepłynie, jak woda w wodospadzie Niagara. Zapragnął jednak poczuć smak herbaty i już wiedział, jaka będzie pierwsza rzecz, którą uczyni, zaraz po opuszczeniu tego miejsca.
Lecz zanim jednak zdążył na dobre wyjść i pożegnać się z przesłuchiwanym mężczyzną, ten odezwał się, sprowadzając James'a z powrotem do smutnej rzeczywistości.
– Czułem taką rozkosz. Gdybym miał wybór i mógł stąd wyjść, zrobiłbym to jeszcze raz. Przysięgam, zrobiłbym to jeszcze raz, ale o wiele lepiej. Pozarzynałbym was wszystkich. Przyszedłbym do ciebie policjanciku i zarżnął twoją żonę i córkę jak spasione, brudne świnie! A później tym samym nożem wykastrowałbym ciebie i twojego pieprzonego synalka, który wpycha się tam, gdzie nie ma dla niego miejsca! Klucz i tak należy już do nich! Pandora czeka! Czeka na wasz koniec!
Jasnowłosy inspektor nie zdążył odpowiednio zareagować i gdyby nie Edison oraz dwójka innych policjantów, którzy zwabieni obłąkańczymi wrzaskami, wbiegli do pomieszczenia, powstrzymując rozbrykanego mężczyznę, mogłoby się to skończyć o wiele gorzej dla Jamesa. Dwóch rosłych policjantów skuło dodatkowymi kajdanami, nadgarstki oraz kostki zatrzymanego, a następnie wyprowadzili go z sali.
Facet krzyczał, rzucał się na wszystkie strony, zachowywał jak opętany. Być może rzeczywiście coś nim zawładnęło – jeśli nie szaleństwo, to jakaś zewnętrzna, mroczna siła. W jednej chwili James poczuł, jak wszystkie zmagazynowane w ciele siły opuszczają jego organizm.
Poklepał Nathaniela po ramieniu, dziękując za czujność i interwencje, po czym udał się do biura, zastrzegając, iż chciałby pobyć na chwilę sam. Musiał to sobie wszystko poukładać. Edison pokiwał głową w milczeniu, odprowadzając przyjaciela wzrokiem.
Gdy James znalazł się już za drzwiami własnego biura, rzucił teczkę na stolik – pod wpływem uderzenie wysunęło się z niej kilka dokumentów – następnie usadowił się w fotelu, dając ponieść się fali myśli, która nadciągnęła nie wiadomo skąd i nie chciała odejść, potęgując odczuwane od rana mdłości. Klucz, Pandora, czy to jakiś szyfr? Słowa bez znaczenia? Porównał tę beznadziejną sytuację do mitu o pradawnej Puszcze Pandory. James znał tę grecką historyjkę, wysnutą z palca przez jakiegoś pijanego filozofa. Mniejsza z tą historią, czy aby na pewno mógł ufać własnej intuicji, która cały czas krzyczała i ostrzegła, że to jeszcze nie koniec? Że mężczyzna, z którym przeprowadził rozmowę przyznał się do winy, ale w rzeczywistości jej nie popełnił? Zrobiło to ktoś inny. Dlaczego tak uważał? Co go ku temu skłaniało?
Drake Townshend.
Oczami wyobraźni ujrzał jego twarz, całą posturę i zląkł się tak jak nigdy wcześniej. Po powrocie do domu od razu położył się do łóżka, nie jedząc kolacji, nie rozmawiając z żoną, ani z dziećmi, przeżywając myśli i problemy w towarzystwie własnego umysłu. Wreszcie dopadł go sen – niespokojny, przerywany, co godzinę budził się cały zlany potem, jakby ktoś stał nad jego łóżkiem i wylewał na niego wiadro wody, zanim odzyskał przytomność.
Szeroko otwartymi oczami, wpatrywał się w ciemną próżnię pokoju. Miarowy oddech żony nie uspokoił skołatanych nerwów. Za każdym razem gdy zamykał oczy widział Pandorę – kobietę o jasnych lokach i uwodzicielskiej twarzy, ozdobionej dziewczęcą słodyczą. Spomiędzy jej palców wystawał dużych rozmiarów, złoty, kuszący wyglądem klucz.
Kroczyła dumnie, z wyprostowanymi plecami i głową uniesioną do góry. Biała szata opływała kształtne nogi, muskając brudne oblicze ziemi, po której stąpała.
James nie wiedział dokąd zmierzała, nawet się tego nie domyślał. W milczeniu i bierności towarzyszył jej w tej przechadzce. Gdy wreszcie się zatrzymała – przed mosiężnymi drzwiami – włożyła do nich klucz i otworzyła zamek. W środku stał mężczyzna, odziany w płynną czerń. Trzymał przed sobą małą szkatułeczkę. Kobieta uśmiechnęła się do niego, unosząc delikatnie dłoń, pokazując przyniesiony klucz. Coś zabłysło czerwienią.
Czarna postać wysunęła się z mroku, błyskając porażającą bielą swej skóry i burgundowymi ślepiami, jak u samego diabła.
Diabeł....
Wtedy dopiero mógł dojrzeć jego prawdziwe oblicze, znajomą twarz – twarz kogoś, kogo jego własny syn uważał za najlepszego przyjaciela.
James nie zamknął już oczu, czekając aż słońce pojawi się na błękitnym niebie. Kiedyś tak bardzo lubił ciepłe wieczory i gwiaździste niebo. Od tej pory zaczął je nienawidzić.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro