5.
💎💎💎
Stare, doświadczone oczy widziały niezliczoną gamę nieszczęść, jego różne oblicza i śmierć, czającą się nawet za najbliższym zakrętem. Nie żałowała swego losu, gdyż wszystko, co w życiu ją spotkało posiadało jakiś głębszy sens i drugie dno, które sama dla siebie stworzyła, z własnej winy.
Przemierzała kolejne, ciemne, zimne uliczki. Krok za krokiem, stawiając uważnie stopy. Poniszczone, miejscami podziurawione kozaki – jedyne buty, posiadane w zanadrzu – nie spełniały roli, do której zostały stworzone. Lecz nawet przenikający do kości chłód nie był w stanie powstrzymać pędzących myśli. Obawiała się. Czuła to całą sobą. Pragnęła mu pomóc, lecz w tej chwili nie wiedziała już, czy jej czyn nie przysporzył mu więcej kłopotów.
Westchnęła, wypuszczając kłęby gorącej pary, ulatujące gdzieś ponad jej głowę. Wkroczyła właśnie do bardzo ciemnego tunelu, miejsca, w którym sztuka uliczna odbierała zasłużone piękno tej, którą zwano salonową. Kobieta dobrze znała to miejsce, mimo to wydało jej się ono bardzo nieprzychylne. Przyspieszyła kroku, zmierzając w kierunku majaczącej w oddali lampy, której blady blask walczył z rozlewającą się wokół ciemnością.
W oddali rozniósł się dźwięk obwieszczający nadejście północy – godziny demonów. Ciężkie, metalowe trybiki, ogromnego zegara zagrzmiały, budząc i zmuszając do lotu senne ptactwo. Nie mogła ich dostrzec, gdyż stabilna, kamienna powłoka znajdująca się nad jej głową, skrupulatnie to uniemożliwiała. Słyszała jedynie ruch ich skrzydeł, wibrujące powietrze i złowieszcze krakanie, dobywające się z małych dziobów. Chwilę przysłuchiwała się tym dźwiękom, po czym znów ruszyła przed siebie, poprawiając stary płaszcz.
Rozmyślał o nim, o tym, co stanie się, gdy policja wreszcie natrafi na jego trop. Na samym końcu zmartwiła się faktem, iż człowiek został przeznaczony ziemi – nie to co ptaki. One były wolne, niezobowiązane nikomu, ani niczemu, kosztujące prawdziwego smaku powietrza. Marzenia dotyczące swobodnego, wolnego stylu życia zapewne trwałyby nieco dłużej, gdyby nie sylwetka jakiegoś człowieka wynurzająca się z lewej strony tunelu.
Kobieta pisnęła cienko, odskakując w przeciwną stronę, wpadając barkiem na kamienną ścianę. Odłamki zaschniętej farby opadły jej na głowę i czoło, a niektóre z nich dostały się nawet do oczu powodując ich szybkie załzawienie. Potarła brudnymi rękawiczkami twarz, wyostrzając przy tym zmysł wzroku. Dostrzegła twarz mężczyzny, o którym tyle rozmyślała.
– Moje dziecko... – rzekła po chwili, nie mogąc powstrzymać łez, wypływających z kanalików. Jej twarz ściągnął ból i trwoga na widok czerwonej od krwi twarzy młodego chłopaka. Pomimo wewnętrznego dyskomfortu nie pokazała, że się go obawia, choć miała bardzo złe przeczucia.
– Głód odebrał ci zmysły.
– Odwróciłaś się ode mnie – szepnął z mocno wyczuwalnym wyrzutem. Nie krzyczał, nie unosił się. Wydawał się być bardzo spokojny i opanowany. Taki nieswój, jakby znajdował się w stanie dziwnego transu.
Niejednokrotnie widziała te zamglone źrenice, coś przysłaniało mu trzeźwy osąd. Czyżby pokarm, który ofiarował mu ten mężczyzna? Za przysługę wykonaną dla niego? Starsza kobieta pogładziła ścianę, o którą się opierała, czując jej nierówną strukturę.
– Nie. Nigdy. Ja chciałam pomóc...
– Wydałaś mnie – Ponowił ten przerażająco cichy i martwy szept.
Gdyby nie fakt, iż znajdowała się zaraz na wyciągnięcie jego reki – z każdą upływającą sekundą zmniejszał dystans między nimi – była przekonana, iż nie zrozumiałaby wypowiadanych przez niego słów. Zmarszczyła – miejscami już siwe – brwi i zaczęła energicznie kręcić głową. W jedną i w drugą stronę.
– Musisz odejść. Ten potwór przysporzy ci samych problemów. Przywlecze za sobą śmierć – Patrzyła prosto w te zaślepione, zmęczone oczy – ciemne tęczówki i przekrwione białka. Nie wyglądał na człowieka, którego kiedyś znała. Przypatrywał się jej osobie, tak jakby spotkał ją po raz pierwszy w życiu.
Nagle zatrzymał się bardzo blisko jej ciała, górując nad nim, wyprostowany, jak struna. Dumny w swej beznadziejności i prostactwie. Położył brudną dłoń na ramieniu kobiety. Ta szybko obrzuciła go niezrozumiałym spojrzeniem, lecz nie zdążyła zrobić nic więcej. Drugą, wolną ręką chwycił ją za cienką, pomarszczoną szyję. Wtedy wiedziała już, że tak wyglądał jej koniec.
💎💎💎
W jednej chwili ze spokojnego mężczyzny, przemienił się w zwierzę, psychopatę, który karmił się cierpieniem swej ofiary, a sam akt przemocy sprawiał mu ogromną przyjemność.
Najpierw złapał staruszkę za ramię – przyjacielski gest – następnie palce drugiej dłoni zacisnął na jej wąskiej szyjce. Momentalnie krew w jej ciele zaczęła szybciej krążyć, co potęgowało pragnienie przyglądających się tej scenie wampirów – co prawda tylko dwójce, gdyż jeden z nich (ukrywał to jak mógł) czuł dziwny rodzaj zdegustowania.
Młody mężczyzna poruszał się bardzo sztywnie, tak wręcz nienaturalnie, jakby pchany, zmuszany do czynu, którego właśnie się dopuszczał, przez jakąś zewnętrzną siłę. Przyszpilił ciało kobieciny do ściany i uniósł ją w powietrzu, nabywając nadnaturalnej siły. Nie zważał na jej jęki, łapczywe wdechy, wierzgania, kopania, łzy.
Próbowała się ratować. Ostatkiem siły uniosła dłonie, które opuściła na jego ramiona, nie szarpiąc za nie. Patrzyła w oczy śmierci i nie lękała się jej. Była na nią przygotowana, prędzej czy później musiała zaakceptować jej obecność, oddać ciało na zniszczenie, by dusza mogła ulecieć i żyć wiecznie. Takie żywiła przekonania, dlatego też w tej sytuacji poddała się i czekała na to, co ma nastąpić.
Mężczyzna zaciskał palce, aż wreszcie twarz kobiety z czerwonej i wykrzywionej, stała się nienaturalnie sina i statyczna. Przestała się ruszać, wiotczejąc w jego uścisku. Szybko puścił jej ciało, a to z charakterystycznym impetem uderzyło o betonowe podłoże. Przez chwilę patrzył na to truchło i nie czuł dosłownie nic – nawet najmniejsza emocja, czy myśl nie przeleciały mu przez głowę, lecz po jakimś czasie doznał olśnienia. Zupełnie tak, jakby ktoś go spoliczkował, albo wylał na głowę kubeł zimnej wody. Otrząsnął się, spoglądając ponownie na bezwładne ciało staruszki, którą dobrze znał. Zamarł.
Odszedł kilka kroków do tyłu nie wierząc w to, co właśnie ujrzał. Jak to się stało?! Czy to jego sprawka?! Ale przecież nie zamierzał jej krzywdzić! Nie tę dobrą kobietę! Wypuścił z gardła zduszony jęk. Poczuł się przytłoczony i zmęczony. Te wszystkie ciężkie, negatywne emocje opadły na niego, zmuszając do upadku. Znalazłszy się na kolanach, przestał myśleć o trawiącym go głodzie. O przysiędze, którą złożył. Zawył żałośnie, kierując swoją rozpacz w stronę przysłoniętego chmurami nieba.
Samotny księżyc, wyzierał zza chmur, obwieszczając mu swą niemą obecność. Obaj byli sami, w tym świecie pełnym ludzi, fałszywej dobroci i towarzystwa. Ciemność i nicość okryły skulone ciało, płaszczem wstydu i poczucia winy, a oni – jak na dzikie zwierzęta przystało – przypatrywali się tej scenie z chorą satysfakcją, w wygłodniałych, podłych oczach.
Przerzucał dyskretnie spojrzenie raz na ciemnowłosą kobietę, to zaś na typka z pooraną twarzą i nie mógł im się nadziwić – gdzie odnajdywali w tym wszystkim przyjemność. Spektakl, teatrzyk, który sami zainscenizowali wzbudził w nich takie emocje, że o mało co nie ujawnili swej obecności.
Mężczyzna wciąż rozpaczał, dając upust wszystkim żalom i pretensjom, kierując je na zewnątrz – krzycząc i drapiąc beton pozdzieranymi paznokciami. Czynił wszystko, co mu kazano. Na koniec, właśnie tak mu się odwdzięczono, za to, że był w stanie stracić i poświęcić nawet samego siebie, za cel, którego i tak nigdy nie byłoby mu dane ujrzeć. Jacyż ludzie byli słabi, podatni na manipulacje, pozbawieni własnych przekonań, odrębnego zdania. Potrzebowali bóstw, by poczuć się lżej i bezpieczniej w świecie przepełnionym nieprzewidywalnością.
Zamilkł, mimo wszystko jego ciałem targał nieustanny dreszcz, zwiastujący nadchodzącą kolejną falę płaczu. Nikt nie mógł go zobaczyć, nikt nie był w stanie zabrać bólu, który pojawił się w jego świadomości.
Czarnowłosy wampir zmarszczył nos, przyglądając się kobiecie z opanowaniem godnym oazy spokoju.
– Nie musiałaś tego robić. Ta kobieta była nieszkodliwa – rzucił, prowokując natychmiastową reakcję ze strony czarnowłosej.
Obróciła się gwałtownie w jego stronę, obdarzając przy tym podejrzliwym spojrzeniem swych błękitnych tęczówek.
Facet – z twarzą, jakby napotkał na swej drodze kosiarkę – podobnie, jak wampirzyca również zaszczycił spojrzeniem Gabriela, mrużąc przy tym oczy.
– Ned kazał eliminować wrogów. Wykonuję jego polecenia – zakomunikowała dumnie, zarzucając długimi włosami na plecy.
Gabriel jeszcze bardziej spoważniał.
– Ale nie w taki sposób. Mogłaś chociaż oszczędzić mu widoku. Wyprowadzić stąd, nie pozwalać patrzeć...
– Za dużo ale – wysyczał Jared, zbliżając się niebezpiecznie do niewzruszonego Gabriela.
Isabelle uśmiechała się zjadliwie, ukazując wystające spomiędzy warg długie, szpiczaste kły. Oblizywała wargi, jak kotka po misce mleka, lecz Gabriel wiedział, że nie miała nic wspólnego z tym zwierzęciem – może tylko zwinność, reszta cech takich, jak charakter i sposób żywienia się, a także kąsania charakteryzował raczej żmiję, tak też zwykł o niej rozmyślać, znajdując dla niej odpowiedni epitet – jadowita żmija.
Nie ugiął się pod ich spojrzeniami, czy artylerią głupich uśmieszków. Przyglądał się zrozpaczonemu mężczyźnie i nawet smród, a także bliska obecność Jared'a nie przeszkodziły mu w tym. Ten półgłówek powinien nauczyć się, gdzie było jego miejsce. Po chwili zatrzymał się, niczym rażony prądem, spoglądając wściekle na silniejszego wampira.
– Miękniesz ponuraku – zadrwił, szczerząc brudne zębiska, których barwa nie przywodziła na myśl żaden ze znanych wampirowi kolorów.
Gabriel nie skomentował jego słów. Posiadał nad nimi przewagę – był jedynym w swoim rodzaju, dzięki czemu Ned obdarzył go zaufaniem, a także pozycją – liczył się w wykreowanym przez niego świecie. Lecz czy taka pozycja była dla niego zadowalająca? Przez całe jego dotychczasowe życie była i nie wyobrażał sobie, by mógł obrać inną drogę.
Odwrócił wzrok od klęczącego mężczyzny, który krzyczał pod niebiosa, po czym bez słowa skierował się w stronę obranej w opuszczonym tunelu metra, kryjówki.
Dwójka wampirów podążyła za nim, jak towarzyszące mu cienie – jeden mógł być jego, drugi demona, który pomieszkiwał w jego ciele. Ból i udręka znów zapanowały w tym świecie, a oni byli jego sprawcami.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro