3.
💎💎💎
Minęły już trzy godziny, trzy cholernie długie godziny. Siedzieli w jednym z całonocnych pubów, które nie zachwycały wyglądem, tym bardziej nie zachęcały do wejścia i skosztowania uroków oraz specyfiki miejsca.
Przebywający w pobliżu kumple popijali zamówione wcześniej piwo, paląc przy tym papierosy, jeden za drugim. Taka dawka nikotyny dla młodego organizmu i płuc nie mogła być zdrowa, ale żaden z nich nie myślał o konsekwencjach, jakie mogły mieć miejsce w przyszłości. O ile będą jakąś mieć. Ciężko określić samego siebie, to, co powinno determinować żywot i powzięte w nim działania, jeśli naszym jedynym celem jest zemsta i chęć odegrania się na kimś innym, gdyż w życiu poszło mu lepiej, albo po prostu był mniejszą, lub większą kanalią od nas samych.
Nie mógł tego zdzierżyć. Obracał w palcach tlącego się papierosa, od czasu do czasu wkładając go pomiędzy zęby, zaciągając się i wypluwając kłęby szarobiałego dymu na zewnątrz. Nie spoglądał w stronę przybyłych z nim nastolatków, wzrok skupiał na oknie, przez które obserwował ulicę i przemieszczających się tamtędy ludzi. Nienawidził ich wszystkich, ale najbardziej nienawidził chłopaka, który perfidnie, z buta wmaszerował w jego życie, niszcząc sens i powód jego egzystencji. Charknął niekulturalnie, po czym ostentacyjnie splunął na podłogę nie przejmując się, że później pracownica tego pubu będzie musiała to posprzątać.
– Gdzie jest ten kastrat do cholery? Sterczymy tu już dobre kilka godzin – Nagle odezwał się jeden z ziomków, ten o gadzim, przepełnionym jadem spojrzeniu.
– Może stchórzył? – odezwał się drugi, patrząc wyczekująco na postać siedzącego naprzeciw nich chłopaka.
Ich autorytet milczał, pogrążony we własnych rozmyślaniach, do których żaden z nich nie miało pieprzonego wstępu – jego życie, a raczej piekło – bo takim mianem zazwyczaj je określał – było tylko i wyłącznie jego sprawą i nie potrzebował w nim nikogo innego, wścibskich pytań i niepotrzebnego użalania. Bo kogóż ono mogło obchodzić. Przez to jeszcze bardziej nie znosił innych, ponieważ właśnie ci ''inni" nie wyrażali chęci, ani chociażby najmniejszego zainteresowania jego problemami. W końcu stały się one niewidoczne dla wiecznie zapracowanego, zajętego własnymi sprawami społeczeństwa. A on nauczył się sam sobie z nimi radzić, nie żebrząc o niczyją uwagę.
Rzucił niedopałek papierosa na podłogę i przygniótł go butem, dociskając do umytego wcześniej podłoża. Odetchnął ciężko i powiódł wkurzonym wzrokiem po twarzach dwóch kompanów, którzy nie odstępowali go na krok, choć w rzeczywistości nie byli jego prawdziwymi przyjaciółmi – bo czy można nazwać przyjaźnią to, co czuł do tych tępych półgłówków? Wykorzystywał ich, a oni świetnie zdawali sobie z tego sprawę. Mimo to dawali się obrabiać, na wszystkie możliwe sposoby i strony bez najmniejszego sprzeciwu, tylko i wyłącznie dlatego, iż czuli przed nim swego rodzaju respekt, determinowany przez czysty strach.
Znali jego starszego brata, wiedzieli do czego był zdolny, lepiej mieć silnego sojusznika, niż twardego wroga – podpowiadał rozsądek. Lepiej żyć w poniżeniu, niżeli przeciwstawiać się sile, z którą nie mielibyśmy szans zwyciężyć.
Szatyn wiedział, że tych dwóch beznadziejnych młokosów dzieliło podobną niedolę, w gruncie rzeczy przeżywali identyczne koszmary, a ich rutyna niczym nie różniła się od tej, która wypełniała każdy jego dzień. Czas upływał nieubłaganie, a on wciąż myślał o tym, jak mógł być tak nieroztropny, dlaczego tak bardzo pozwolił się poniżyć? Zacisnął pięści i powieki. Obiecał sobie, że już nigdy więcej nie doprowadzi do sytuacji, w której to on błaga o wybaczenie, czy miłosierdzie. Od dzisiaj do gry zwanej życiem wkracza nowy Lucas – Lucas, który nie zna słowa strach, wyrzuty sumienia, czy poniżenie.
Wspomniał na karcącą twarz ojca i jego mięsistą, ogromniastą dłoń, która wisiała nad nim zawsze wtedy, gdy jego obecność, bądź słowa bardzo go denerwowały. Bywały też takie chwile, w których obrywał niezasłużenie, gdyż ojciec uznawał, iż dzień bez wyżycia się na własnych dzieciach i żonie był dniem straconym, a to przeświadczenie potęgował spożywany przez niego alkohol – czasem w niebagatelnie dużych ilościach, które zwalały go z nóg. Tylko tyle zapamiętał z własnego dzieciństwa, nawet z nastoletniego życia i nie chciał już więcej pamiętać. Marzył, że kiedyś uda mu się odciąć od uzależnionego i agresywnego ojca, chwytając byka za rogi, rozpoczynając nowe życie na własną rękę. Na razie tylko marzył, a im więcej nad tym myślał, tym bardziej tego pragnął.
Życie nigdy nie było dla niego sprawiedliwe, dlatego też załamał się, gdy doszły do niego wieści o zatrzymaniu starszego i zarazem jedynego brata, jakiego posiadał. Będący dla niego największym autorytetem, ojcem i opiekunem w jednym, którego co prawda posiadał fizycznie, ale w rzeczywistości nie mógł tego potwora określać takim mianem. Dlaczego odebrano mu człowieka, którego kochał najbardziej na świecie, którego szanował i za którego oddałby wszystko? Czy nie zasługiwał na to, by czuć chociaż odrobinę ciepła i dobroci ze strony rodziny? Chyba nie.
Miłość to największa ściema, jaką wykreował ludzki rodzaj. Na świecie nie ma żadnej miłości – ludzie nie schodzą się i nie łączy w pary tylko i wyłącznie dlatego, że czują amory, czy motylki w brzuchach, robią to głównie dlatego, by osiągać na tym polu pewnego rodzaju korzyści, materialne, fizyczne, a nawet psychiczne. Poczucie bezpieczeństwa, akceptacji, posiadania są silniejsze od uczucia miłości, a miłość nie mogłaby bez nich egzystować. Taka była prawda i nie można było z nią polemizować.
On nigdy nikogo nie kochał – poza bratem i matką, która okazała się być tępą, pustą ździrą, rozkładającą nogi przed każdym kto rzucił w jej stronę badziewnym komplementem. Aż cud, że wytrzymała z mężczyzną, który ją łajał i przetrzepywał skórę za każdym razem, gdy znalazła się w zasięgu niespokojnych, rozedrganych rąk. Zachowywała się niepoważnie, z lekka lekkomyślnie, aż wreszcie pewnego dnia spakowała wszystkie manaty i odeszła nie żegnając się ani z Ashtonem, czy Lucasem, ani tym bardziej z ojcem – co rozwścieczyło go jeszcze bardziej, działając na niego, jak czerwona płachta, czy rozgrzane żelazo na byka.
Od tamtego momentu czas i życie zaczęło przeciekać im przez palce, a każdy kolejny dzień zdawał się być jeszcze gorszy od poprzedniego. Wkrótce chłopcy nauczyli się, że jeśli chcą jakoś przetrwać muszą polegać tylko i wyłącznie na sobie i unikać złych humorków rodziciela. Taktyka ta poskutkowała i dzięki niej mogli szczycić się względnym spokojem, ale tylko do czasu. Mentalne blizny i rany pozostawione na niegdyś delikatnej i młodzieńczej skórze nie pozwalały o sobie zapomnieć, pulsując przenikliwym, nieprzyjemnym bólem, potęgując strach i rozczarowanie własną słabością.
Złapał za paczkę papierosów, którą wcześniej umieścił na stoliku, tak aby znajdowała się w zasięgu dłoni, po czym wyciągnął następnego szluga i odpalił jego koniuszek zapalniczką, której kolor wypłowiał od ciągłego pocierania. Nie uważał za konieczne i sensowne, by rozpoczynać jakąkolwiek rozmowę, wyglądając przez przeszkloną szybę, nie zwracając uwagi na panującą w lokalu wrzawę, czy tłoczących się ludzi.
Zbliżał się wieczór, późna godzina. Dzieci nocy poczęły szukać miejsc, w których spędzą kolejne godziny beztroski i rozpusty, manifestując okropne wychowanie i brak porządnego obycia i manier. Nie przejmował się nimi. Marszczył nos za każdym razem, gdy w pobliżu przechodził, bądź kręcił się jakiś podejrzany typ. Najchętniej stanąłby przed takim delikwentem i w sposób wielce wulgarny wygarnąłby mu to, co myśli na temat jego pedalskiej koszulki, bądź dziwki, z którą przybył do klubu. Rozszalałe demony podgrzewały obiegającą w żyłach krew, prowadząc do jej wrzenia. Jeszcze chwila i wybuchnie, jak Wezuwiusz, zalewając wnętrze falą negatywnych odczuć, niszcząc i grzebiąc towarzyszące mu dotąd emocje.
Przełknął głośno ślinę, gdy dwóch facetów niedaleko stolika, który okupował razem z dwoma osiłkami, zaczęło wyzywać się, a następnie szarpać łyse głowy i odzienia w postaci bluz, czy też koszul. Skrzywił się zdegustowany, odwracając wzrok, aby nie prowokować niechcianego biegu wydarzeń.
– Na bank stchórzył. Chyba już możesz zacząć obmyślać dla niego stosowną karę.
– Zamknij gębę, bo zaraz ci przywalę – rzekł beznamiętnie, wpijając rozwścieczony wzrok w szklaną szybę, a gdyby mógł już dawno sprawiłby, iż rozkruszyłaby się pod jego ciężkim spojrzeniem.
Jasnowłosy chłopak uniósł jeden kącik ust w chytrym uśmieszku, nie robiąc sobie nic ze słów wypowiedzianych przez siedzącego blisko młodzieńca. Lucas miał to do siebie, że dużo mówił. Lecz tylko mówił i nic więcej. Zazwyczaj kończyło się tylko na słowach, a czyny leżały w sferze dla niego nieosiągalnej. Udowodnił to, chociażby w starciu z Townshendem, którego nie potrafił pokonać ani za pomocą słów, ani też czynów – czy istniał sposób, aby realnie zagrozić niebezpiecznemu brunetowi? Szatyn uważał, że tak, a tym niesamowitym narzędziem do sprowadzenia nieszczęścia na znienawidzonego chłopak miał być jego własny pamiętnik – przyniszczony notes, kilka kartek w czarnej oprawce, będące nośnikiem najważniejszych myśli i przeżyć nastolatka. Na to liczyli potajemnie.
– Powiedziałem chyba i no cóż... ktoś jednak poszedł po ten gejowski rozum do głowy – Dogryzający Lucasowi chłopak uśmiechnął się kąśliwie, zwracając podłe i fałszywe wejrzenie na szczupłą posturę nastolatka, przedzierającego się przez tłum podchmielonych i energicznych klubowiczów.
Nie wyglądał na zadowolonego, czy ośmielonego urokami miejsca, w którym się znalazł. Jego twarz tężała za każdym razem, gdy zmuszony był ocierać się o ciała spoconych, niestosownie ubranych, a nawet zachowujących się kobiet, a nawet mężczyzn. Zdecydowanie preferował domowe zacisze, czy kulturalny, spokojny wypad z ludźmi, których dobrze znał i którzy akceptowali jego naturę oraz inne upodobania.
Lecz ze smutkiem mógł stwierdzić, iż ostatnimi czasy wszyscy, których naprawdę darzył sympatią i uważał za przyjaciół, odwrócili się od niego znajdując sobie nowego przyjaciela, nową maskotkę, gdyż tak właśnie się czuł – jak maskotka, albo dziki, orientalny okaz pośród bylejakości i szarości. Chłonął otaczające go zapachy, biorąc płytkie oddechy, próbując uspokoić drżenie rąk i przyspieszony puls, lecz w momencie, w którym jego oczy skrzyżowały się z oczami Lucasa – najniebezpieczniejszego typka w całej szkole, a także w całym jego kilkunastoletnim życiu (gdyż nie spotkał w nim jeszcze nikogo równie podłego. No może poza Townshendem. Samo wspomnienie nazwiska wywoływało nieprzyjemny, paraliżujący dreszcz i ciarki na skórze.) Wymiękł, całkowicie zatracał się we własnym strachu i obawie, iż nie zdoła odpowiednio przekonać do siebie chłopak.
W głowie układał same czarne scenariusze, w których siedzący za stolikiem chłopaki siłą wyprowadzają go na zewnątrz, zaciągają do ciemnej uliczki, by następnie dać mu lekcję życia i przetrwania, którą zapamięta do końca swoich dni. Przełknął zalegającą w gardle gulę i przystanął w miejscu, do którego zmierzał, zachowując odpowiedni w swoim własnym przekonaniu dystans.
Lucas zmierzył go chłodnym, beznamiętnym spojrzeniem, lecz jego wąskie wargi wykrzywiał dziwny grymas, który Daniel obserwował zawsze wtedy, kiedy szatyn nieźle się na kogoś – mówiąc eufemistycznie – zdenerwował.
Patrząc na kolegę – cóż za ironia. Tak powinno się mówić, bo ładnie to brzmi – z klasy usiłował zachować spokój, ale nie potrafił. Tracił kontrolę nad ciałem oraz twarzą, która raz bladła, by z powrotem przybrać koloru jasnego, czerwonego wina. Poczuł, jak po skroniach spływa mu pot, przedostając się aż za kołnierzyk kraciastej koszuli, którą specjalnie założył na tę okazję – bardzo lubił tę część swojej garderoby i miał nadzieję, że chociaż dzięki niej poczuje się nieco pewniej. Jednakże tak się nie stało, a wszystkie te zapewnienia o tym, że kreacje wzbudzały poczucie odwagi i kreowały aurę dobrego samopoczucia, gdzieś wyparowały pozostawiając gorzki smak rozczarowania. Mógł przeklinać własną głupotę, ale co by mu to dało – wpakował się w niezły bigos, czy może bagno, z którego nie tak łatwo o wydostanie się.
Nie zaszczycił chłopaków żadnymi słowami, nawet najkrótszym powitaniem. Spoglądał na Lucasa, na którym głównie skupił wytrzeszczone, jak u nieboszczyka oczy.
– Jest i nasz strachajła – rzekł łysol, klepiąc szczupłego nastolatka po tyłku.
Chłopak odskoczył w bok, wpadając na kolejnego niemiłego typka, który wystawił w jego stronę ręce i nim Daniel się obejrzał, leżał na podłodze. Upodlony, zbezczeszczony na oczach wszystkich, jak zużyty śmieć w kontenerze. Do oczu napłynęły mu łzy, ledwo je powstrzymywał przed wypłynięciem.
Dwójka chłopaków zaczęła śmiać się z tej sytuacji, zapowietrzając się przy tym, a Daniel – choć bardzo nie lubił życzyć ludziom źle – marzył, aby chociaż teraz spełniło się jego jedno życzenie i któryś z chłopaków, albo obydwaj (ostrożności nigdy za wiele) padli od niedotlenienia mózgu.
– Przestańcie się kurwa śmiać, jak pojebani. A ty kretynie zapomniałeś, że masz nogi? Wstawaj z tej obleśnej podłogi i daj mi wreszcie ten cholerny notes! – krzyknął, zagłuszając na chwilę sączącą się z głośników muzykę.
Kilkoro mężczyzn i kobiet, a także nastolatków w jego wieku, spojrzało w jego kierunku, lecz gdy on uniósł swój pełen goryczy i złości wzrok, poczęli odwracać swe spojrzenia, ignorując go oraz wypowiedziane wcześniej słowa, nie wtrącając się do sceny, która odgrywała się przed ich oczyma.
Daniel już przeczuwał, że nikt mu nie pomoże – dlaczego musieli wybrać akurat takie miejsce na spotkanie? – w związku z tym posłusznie wstał, tak jak kazał mu Lucas, otrzepał spodnie oraz rękawy kurtki i z lekkim wahaniem zaczął ściągać swój pomarańczowy, sportowy worek, w którym nosił książki i potrzebne szkolne przybory.
– Rusz się! Nie zamierzam siedzieć tu całej nocy i czekać, aż się zdecydujesz! Mam cię zachęcić?! – Szatyn rzucił groźnie, a jeden z jego znajomych podniósł się, stając na równe nogi przed Danielem, przytłaczając go swoim wzrostem oraz wagą.
Ciało nastolatka przeszył dostrzegalny dreszcz, co jeszcze bardziej zachęciło chłopaków do zabawiania się w grę pod tytułem kotek i myszka, lub w jej ostrzejszą wersję kat i ofiara. Daniel przyglądał się wysokiemu, napakowanemu sporą ilością tłuszczu, chłopakowi, który bez żadnych oporów zbliżył się ku jego szczupłej posturze i wyszczerzył usta w ogromnie szerokim, wręcz nieludzkim uśmiechu, ukazując przy tym szereg pożółkłych od papierosów i miejscami zniszczonych od próchnicy zębów.
Szeroko rozszerzone nozdrza blondyna owionął nieprzyjemny zapach zepsucia, wymieszany z odrobiną alkoholu i dymu nikotynowego. Nie wiedział już co było gorsze – fakt, iż znajdował się w sytuacji bez wyjścia, w miejscu, w którym nikt nie będzie go szukać, czy moment, w którym stojący nad nim łysol rozwierał paszczękę, oblizując usta obleśnym jęzorem pokrytym bladymi plamami. Zrobiło mu się niedobrze, lecz w ostatniej chwili powstrzymał odruch wymiotny, przełykając podchodzącą do gardła zawartość żołądka.
Lucas oraz drugi z jego ziomków obserwowali czynione przez niego miny oraz reakcje, pławiąc się w nieskończonym uczuciu dominacji i zadowoleniu z własnej wygórowanej pozycji. Jeden z nich torturował biednego chłopaka wzrokiem, posyłając w jego stronę kąśliwe spojrzenia i jadowite uśmieszki, mrużąc przy tym wąskie oczka, jak Chińczyk. Drugi – wcześniej opanowany i chłodny – gotował się z wściekłości, nie mogąc doczekać się, aż ten patogen, dzieło ostatniego plemnika, jak miał w zwyczaju mawiać o chłopaku, wreszcie przekaże mu to, co mu się nieprawnie należało.
– Fuj. Czujecie ten zapach? Chyba popuścił w spodnie z wrażenia – Blondasek zarżał chorobliwym, skrzeczącym śmiechem, łapiąc się za brzuch, jakby właśnie doświadczył najbardziej zabawnej sytuacji w całym swoim życiu.
Daniel poczuł się zażenowany i lekko zawstydzony, aż na policzkach wystąpiły mu czerwone place – w pomieszczeniu, w którym zgromadziło się wielu ludzi (na dodatek nie szczyciło się dużymi rozmiarami) zrobiło się bardzo duszno i gorąco. Jego zawstydzenie sięgnęło apogeum, gdy zdał sobie sprawę, że jasnowłosy kolega Lucasa miał rację. Daniel popuścił, może nie z wrażenia, ale ze strachu, całkowicie tracąc panowanie nad własnym ciałem. Dłonie mu drżały i nawet pomimo tego, iż zdjął już worek, wysłuchał wyzwisk i powdychał drażniące nos wonie, nie był w stanie przełamać wewnętrznej blokady, sięgnąć po notes i po prostu wręczyć go Lucasowi – kolejnemu wcieleniu diabła.
Zdał sobie sprawę, że to złe, że tak nie postępują przyjaciele – bo przecież przyjaźnił się z Kariną, dziewczyną, która potajemnie podkochiwała się we właścicielu tego notesu i chociaż Daniel w ogóle nie znał chłopaka, trochę się go bał i wiedział, że z jakiegoś powodu koleś nie cierpiał go, to jednak ręce odmawiały mu posłuszeństwa, podporządkowując się głosowi rozsądku. Jęknął, ściskając w palcach górną część materiału.
Daryl – zatłuszczony osiłek złapał za szczupłe ramionko chłopaka potrząsając nim, to w przód to w tył fundując niebieskookiemu chłopakowi atak paniki. Pozostała dwójka nie reagowała na zaczepki chłopaka. Żaden z klubowiczów nic nie zrobił, nie poczynił żadnych kroków, aby pomóc przerażonemu do granic możliwości blondynowi. A ten, który nim potrząsał, śmiał się wniebogłosy, zachowując się, jak jakiś czort, inkub wypuszczony z piekła.
Daniel nie wytrzymał tego. Nie widząc perspektyw na uwolnienie się z tej chorej sytuacji wypuścił z rąk worek, którego materiał wymsknął się z pomiędzy jego smukłych palców, opadając na podłogę z charakterystycznym dla siebie dźwiękiem. Policzki i brodę pokryły łzy – łzy odrzucenia i gniewu, nikt nigdy się za nim nie wstawił – no może prócz Kariny. Każde z nich miało osobistego anioła stróża, a on nie miał nikogo, zawsze był sam, gdyż inni go nienawidzili za to kim był, uważali, że nie zasługuje na godne życie, czy ochronę.
Łysol pochylił się tak niezgrabnie, iż jego sprane, wytarte spodnie zsunęły mu się z tyłka, ukazując ciemny rowek pomiędzy pośladkami. Daniel odwrócił pospiesznie wzrok, nie narażając się na docinki i komentarze ze strony pozostałych nastolatków. Już mu nie zależało. Modlił się, by łysol wreszcie ukrócił rozdzierające go męki i zabrał ten cholerny notes – nie zamierzał już o niego walczyć. Najważniejsze było jego bezpieczeństwo i jak najszybsze opuszczenie lokalu, reszta nie miała już dla niego żadnego znaczenia.
– Ej, Daryl! Ten ssacz fiutów pożera wzrokiem twój tyłek! Lepiej się odsuń, bo jeszcze rozdziewiczy twój odbyt! – Gadzie usta rozwarły się znów, by przemówić pogrążając jasnowłosego nastolatka w odmętach poniżenia i wstydu.
Nie zdążył nawet pomyśleć o reakcji obronnej, gdy wtem olbrzym znów pochwycił go za ramię – tyle że tym razem zacisnął potężną łapę także na drugim – i zaczął potrząsać jego drobnym, mało wyćwiczonym ciałem to w jedną, to w drugą stronę, doprowadzając Daniela do ogromnych zawrotów i bólu głowy.
– Harry zamknij tę niewyparzoną jadaczkę i przestań mielić jęzorem na prawo i lewo! Wkurwiasz mnie! – Lucas wstał od stolika, najpierw przeszywając wzrokiem siedzącego kolesia, a później podszedł do Daryl'a i wymierzył mu solidne uderzenie w tył głowy.
Chłopak momentalnie odskoczył od Daniela, odwracając się do atakującego, lecz gdy spostrzegł zdenerwowaną twarz swego mistrza i guru, ukorzył się, jak mała owieczka i ustąpił masując potylicę.
W jego oczach Daniel dostrzegł coś na kształt niezrozumienia i złości, lecz nie dociekał – szczerze, nie interesowały go uczucia chłopaka, nie zamierzał ich analizować zwłaszcza, że przed nim stał wyprostowany Lucas, który zabrał już z podłogi worek i wyjął z niego, to na co czekał już od dłuższego czasu.
Uśmiechnął się na widok podartego notesu, po czym znów zerknął na szczupłego blondyna wywołując w jego ciele nieprzyjemną falę mdłości.
– Kto by pomyślał, że ktoś taki jak ty pokaże, że ma jaja i zabierze naszemu strasznemu koledze ukochany pamiętnik. Może, gdybyś był moim kumplem to pochwaliłbym cię za to, ale w tej sytuacji musisz zadowolić się jedynie faktem, iż nie skopie ci tej chudej dupy za to, że kazałeś nam tak długo czekać. Masz szczęście Crawford – posłał mu fałszywy uśmieszek, od którego wystraszony blondyn wcale nie poczuł się lepiej. – A teraz zjeżdżaj stąd. Chyba, że mam napuścić na ciebie łysola – obrzucił szybkim spojrzeniem Daryl'a, który przestał rozmasowywać tył głowy, ale dziwnym, zamglonym wzrokiem wodził za Lucasem oraz rozmawiającym z nim Danielem.
Chłopak uczynił to samo, co szatyn, lecz po chwili pokręcił przecząco głową, nie będąc w stanie wypowiedzieć ani jednego sensownego słowa.
– Grzeczny chłopiec – Lucas poklepał go po głowie, jak małe dziecko.
Szkoda, że nie był właśnie takim dzieckiem, bo małej, bezbronnej istoty nie mogli skrzywdzić, prawda? Przełknął głośno ślinę. Podniósł z podłogi worek, który Lucas upuścił zaraz po tym, jak zabrał czarny notes i już miał zbierać się do wyjścia, ale zatrzymał go jeszcze głos przywódcy grupki.
– Jeśli pójdziesz z tym na policję, do rodziców, nauczycieli, albo kogokolwiek to przyjdę pod twój zasrany dom, razem z moimi kumplami i kolegami mojego braciszka i zgwałcę ci matkę, siostrę, braci, a także starego. Kapujesz?
Daniel ponownie pokiwał energicznie głową, zaciskając usta, aby przypadkiem nie wydać z siebie żadnego jęku. Dosłownie mógł poczuć, jak krew z nich odpływa, kumulując się w dolnych partiach twarzy. Instynkt zachowawczy, albo tchórzowski – jak zwykł o nim mawiać – ciało wiedziało co robić, jak przystosować się do ekstremalnych warunków. Zdecydowanie, spotkanie z Lucasem i jego śmierdzącą papierosami i alkoholem, bandą można było zaliczyć do tegoż właśnie kanonu.
Wziął głęboki – przez usta, gdyż nosem nie dało się tutaj oddychać – wdech, po czym znów przełknął kolejną dawkę kleistej mazi. W takich sytuacjach, jak ta zbierało się jej coraz więcej, cholerna ślina. Nieświadomie przetarł dłonią usta, patrząc na Lucasa, który całkowicie stracił nim zainteresowanie. To chyba oznaczało, iż mógł sobie już pójść.
– Co tak sterczysz!? Masz jeszcze coś do dodania? – zapytał szatyn takim tonem, jakby w ogóle nie obchodziło go to, co mógłby powiedzieć blondyn.
Jego kumple rozsiedli się już wygodnie za stolikiem i ani myśleli, aby ponownie angażować się w nudną rozmowę.
Chłopak nie odważył się wspomnieć o obietnicy Lucasa, czy może raczej płonnych mrzonkach, gdyż Daniel utwierdzał się w przekonaniu, że w jego życiu niewiele się zmieni. Popełnił ogromny błąd sprzymierzając się z nieprzyjacielem i grając przeciwko tym, którzy być może naprawdę go lubili. Przypomniał sobie Karinę, jej dobrą, poczciwą i przyjacielską twarz i poczuł dziwne, bolesne ukłucie w sercu. Wreszcie odważył się na wykonanie właściwego kroku, zawrócił i przedzierając się przez tłum osób i masę stolików, dotarł do drzwi popychając je na zewnątrz.
Wybiegł stamtąd, jak poparzony i biegł przed siebie, aż znalazł się na całkowicie innej ulicy. Patrząc na ciemnozieloną tablicę, w świetle ulicznych lamp praktycznie czarną i układające się na niej białe literki, zorientował się, że przebiegł aż cztery różne ulice. Niebywały wyczyn, jak na jego chuderlawą postawę i brak kondycji fizycznej. Zazwyczaj stronił od sportu, ale w takich sytuacjach jak ta, nadrabiał wcześniejsze braki.
Spowolnił tempo, łapiąc łapczywie powietrze i zatrzymując je na dłużej w płucach. Ze zdziwieniem stwierdził, iż posiadał jeszcze na tyle sił, aby przetruchtać kolejną przecznicę i dotrzeć do podziemnego metra, którym miał udać się prosto do domu.
Na stacji roiło się od ludzi – różnej maści, od czarnoskórych, po Chińczyków. Londyn nie od dziś był miastem, który skupiał na swym obszarze wiele ciekawych narodowości. Zatem nikt nie zwrócił uwagi na wyróżniającego się strojem i zachowaniem chłopaka, wbiegającego z impetem do najbliższego wagonu.
Znalazł wolne miejsce przy szybie i odetchnął, ocierając spływające po jego czole kropelki. Był bezpieczny, ale wcale nie oznaczało to, iż czuł się zadowolony. Przygniatało go ciężkie poczucie winy. Nieustannie powracały do niego te sceny. Te okropne uczucia podpowiadające mu, by nigdzie nie wychodził, by nie dawał Lucasowi tego, czego od niego żądał. Później jednak postąpił im na przekór wystawiając się na wścibskie, pazerne spojrzenia i niegodne zachowanie ze strony klubowiczów. Wreszcie fakt, iż bardzo go skrzywdzili, poniżyli.
Zacisnął mocno powieki, sprawiając wrażenie zmęczonego długim dniem i przycisnął głowę do szyby. Nie zwracał nawet uwagi na jej drżenie, na to, że skóra ukryta pod gąszczem włosów napinała się i bolała od tych ciągłych, powtarzających się uderzeń. Nie obchodziło go to. Zasługiwał na cierpienie, na wszystko, co najgorsze. Zawiódł ich. Zawiódł sam siebie. Po raz kolejny udowodnił, pokazał, że nie był prawdziwym mężczyzną, a jedynie pizdą, za którą go uważano.
Dlaczego nie mogę być tym kim jestem? Dlaczego gnębią mnie z tego powodu? Czy kiedykolwiek mi odpuszczą?
Nie uzyskał żadnej odpowiedzi na zadane przez siebie pytania.
Siedzący nieopodal mężczyzna czytał książkę, o ciemnej, charakteryzującej mroczne klimaty okładce. Kobieta zasiadająca po jego lewej stronie trzymała na kolanach małego chłopczyka, którego głaskała po główce. Wesoły staruszek zabawiał malca, pokazując mu swoją laskę, kładąc na nią swe kościste paluszki. Ludzie bywali dobrzy, skłonni do empatii, a on? Nie był dobry, ani przyjacielski. Stanął przed obliczem lwa, z zasznurowanymi ustami i poplątanym językiem. Nie uzyskał tego, czego chciał – tylko dręczące go poczucie winy.
Przez całą drogę do domu myślał nad popełnionym błędem, a wszyscy wokół żyli tak, jakby dobroć nie miała nigdy przeminąć.
W tym samym czasie, gdy Daniel odbywał podróż do domowego gniazda, Lucas przeglądał cudzą własność z bezczelnym uśmiechem na twarzy, wyrażającym wyższość. Co jakiś czas rzucał w stronę kumpli głupimi tekstami typu:
Townshend ma teraz przewalone. Już ja się postaram, żeby na zawsze mnie zapamiętał. Ten kutas zapłaci za wszystkie moje krzywdy. Narobię mu takiego wstydu, że nawet podziemne robale będą go wyśmiewać.
Zawarta w notesie dusza oraz myśli ciemnowłosego chłopaka w jednej chwili doznały ujawnienia. Lucas gwałcił każdą z literek napastliwym spojrzeniem, ciemnobłękitnych tęczówek, wyśmiewając wszystko, co tam ujrzał.
Któż mógłby się spodziewać, że Townshend posiadał taki talent do opakowywania życiowego gówna w ładny, kolorowy papierek. On, kreatura bez uczuć i empatii, pan mroku i popłochu. Odkrył już tyle tajemnic, które rozwarły przed nim ramiona notesu z chwilą ich uniesienia, cóż za wspaniałe, kontentujące uczucie.
Lucas cmoknął w powietrzu, może próbował ucałować powietrze, gdyż wreszcie w jego życiu zaczęło się układać. Zamknął dumnie notes, lecz pozostawił go blisko siebie, lokując zaraz pod swoją dłonią. Uśmiechał się do siebie głupkowato, gdyż odkrył – prawdopodobnie najbardziej ukrywaną – tajemnicę. Teraz już wiedział, którego kalibru użyć, aby dokonać odpowiedniej zemsty.
– Jak to zrobimy? Masz już jakiś pomysł? – zapytał ten inteligentniejszy, o gadzim spojrzeniu i uśmiechu.
– Tak i to nie jeden. Tyleż tutaj mądrości, że aż nie wiem od której zacząć – Teatralnie się zamyślił, ponownie unosząc notes w dłoniach i wertując jego stronice w powietrzu.
Chłopcy sączyli powoli zamówione wcześniej piwo.
– Co wy na to, żeby wyświadczyć naszemu koledze przysługę? Coś czuję, że zapłonie w nim wewnętrzny ogień.
– Chyba wstydu i poniżenia – prychnął blondas, mrużąc nieprzyjemnie oczka.
– Głęboka myśl. Oby wreszcie spłonął – Szatyn szepnął bardziej do siebie, niż do pozostałych.
Wszystko zaczęło się układać i to zgodnie z jego myślą. Odłożył czarnego powiernika myśli, po czym – za przykładem chłopaków – skosztował odrobiny piwa i musiał przyznać, iż jeszcze nigdy w życiu nie smakowało mu tak, jak do tej pory.
Tak właśnie smakowało zwycięstwo. Było błogie i przesycone mocnym smakiem tryumfu oraz goryczą przegranych.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro