Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

-5- Paul -5-

Ogień tak bardzo mnie hipnotyzuje. Jest jedyną rzeczą, która... która sprawia, że nie chcę strzelić sobie w głowę. Widzę w nim Torda. I to jak się zawsze zachowywał. Za każdym razem jak patrzę w ogień widzę jego duszę. Myśli. Niebezpieczne, fascynujące. Tyle się w nich dzieje! Nie da się ich złapać ręką, nie da się ich zrozumieć, przewidzieć, jak odskoczą na bok, gdzie trysną iskrami. Są takie niesamowite.

Cały Tord. Nieprzewidywalny. Wybuchowy. Ognisty wręcz.

Wzdycham ciężko.

Cały. Tord.

Dla przyjaciół rzuci się w przepaść. Często zastanawiałem się, czy może jestem mu najbliższy. Myślałem, że zawsze jest zdystansowany, trochę chłodny, do każdego. I ma tylko przebłyski ciepła, ciepłych uśmiechów. Jednak te przebłyski sprawiały, że był taki wspaniały. Bo co to byłby za uśmiech gdyby nie schodził mu z ust? Gdyby każdy widział jego uśmiech? Wtedy nie byłby już taki wyjątkowy.

Przez tyle lat myślałem, że jest dla mnie prawdziwym przyjacielem. Bo ja bym oddał za niego życie. I już raz myślałem, że zaraz będę martwy. Już raz poświęciłem się dla niego całkowicie, i tylko durne zrządzenie losu powstrzymało mnie od śmierci. 

Więc żyję. I codziennie przykładam sobie lufę pistoletu do czoła, zastanawiając się, kiedy starczy mi odwagi żeby wreszcie to zakończyć.

Narazie jej nie posiadam.

Ciekawe czy Patryck żyje. Ciekawe czy Tord żyje. Ciekawe czy żyją ci jego przyjaciele. Ciekawe na ilu ludzi ściągnął śmierć, która idzie za nim, nigdy się nie zatrzymując.

Pewnie nie. Pewnie oboje umarli w wypadku helikoptera. Który był, jak się zdaje, rok temu... Ale nadal nie wydaje mi się jakby minęło aż tyle czasu.

Nadal pamiętam ten złoty, ognisty ogon ciągnący się za helikopterem, gdy wypłynąłem z lodowatego morza. Pamiętam ten kontrast morderczego zimna z morderczymi oparzeniami. Jak paliły mnie żywym ogniem.

Mimowolnie przesuwam ręką po piersi. Ona najbardziej oberwała.

Chociaż nie. Nie ona.

Tylko moja noga.

Ręka mi opada, i znowu przyciskam ją do prowizorycznej protezy ciągnącej się od kostki w dół, którą założyli mi jeszcze w więzieniu. Czasem chcę znowu poczuć tą nogę. Ale nie mam jak. Nigdy już jej nie poczuję. Choć raz na jakiś czas... Czuję mięśnie, mam wrażenie jakby drżała. Podskakiwała. Ale tak naprawdę jej nie ma.

Wsłuchuję się po raz kolejny w ten chrapliwy oddech którego nie potrafię się pozbyć od tamtego czasu. Nie próbuję się odezwać. Wiem, że wyjdzie tylko szept którego kilka nut rozbłyśnie normalnym tonem. Kilka żałosnych nut, co zabrzmi, jakbym się dusił.

Mam spaloną pierś, struny głosowe, nogę...

Ogień, wspaniałe płomienie liżące ułożone gałęzie. Liście. Patyczki. Języki ognia. Ogień, ogień, ogień.

- Moja warta. - rozlega się zmęczony głos zza moich pleców. Kiwam głową i wstaję. Nie odrywam wzroku od ognia. Ogień.

Ogień.

Odwracam się od niego i wlepiam wzrok w zimną, lodowatą pustkę drzew i śmiejących się ze mnie gwiazd. Nie chcę tego. Chcę ognia.

Ale nie spoglądam na niego po raz kolejny. Ignoruję człowieka który przyszedł mnie zmienić i kieruję się w stronę śpiwora który zostawił na ziemi. Wchodzę do niego głęboko, ale nie do końca mając świadomość co się dzieje dookoła. Zapinam suwak i kulę się, obejmując kolana ramionami.

Zimno.

I choć wiem, że zimno jest niebezpieczne, to gdy robi mi się zimno, nie chcę od tego odejść. Bo ogień mnie otępia i sprawia, że jestem pogrążony w słodkiej, kojącej krainie która odcina mnie od świata. A zimno sprawia, że potrafię myśleć.

Chcę umrzeć.

****

Kolejne i kolejne kilometry. Nawet nie wiem w którą stronę idę. Nie wiem czy na północ, a może na wschód? Mam nadzieję, że na północ. Czuję, że północ jest dobra.

Ale to nie ode mnie zależy w którą stronę idziemy. To zależy od niej.

Patrzę przed siebie na jej czarne, krótkie włosy, lekko zgarbioną sylwetkę i szczupłe, prawie chude ciało. Pomimo głodówki jaką musimy przechodzić, nie wygląda jakby nie miała sił, wręcz przeciwnie. Ma sprężysty krok i sprawnie porusza się do przodu. Ja trochę mniej, przez moją nogę, ale ona nie chciała mnie zostawić.

Powiedziała, że nazywa się Atena, ale jakoś mi to do niej nie pasuje.

Proponowałem żeby szła dalej sama, żebym jej nie spowalniał, ale zaprotestowała. Uparła się przy tym, że lepiej jest mieć kogoś z kim można porozmawiać. Zauważyłem wtedy cierpko że i tak mało rozmawiamy, ale ona tylko przewróciła oczami i wróciła do pieczenia upolowanego zająca.

Przekrzywia głowę tak, że stawy w jej szyi lekko strzykają, i spogląda na mnie. Jej szare oczy błyszczą w słońcu, a na ustach otoczonymi pierwszą oznaką zmarszczek pojawia się uśmieszek.

- Jak tam? - pyta pogodnie, zwalniając nieco. Obserwuję jak zaczyna iść obok mnie. Przenoszę wzrok z powrotem na drogę, która zaczyna się unosić.

- Dobrze. - odpowiadam, a mój głos to połączenie szeptu i kilku głośnych nut. Jakbym miał coś w gardle, coś, czego nigdy nie przełknę.

- Zastanawiam się nad tym co minęło, wiesz...

Patrzę na nią kątem oka. Może nie mogę mówić zbyt dużo, ale mogę słuchać. Z nią i tak tylko słucham.

- Ostatnio przypomniałam sobie moją przyjaciółkę. Znałam się z nią od liceum i zawsze byłyśmy dobrymi znajomymi. Ale pewnego dnia... ona zmieniła sobie grupę z którą się zadawała. Tak po prostu. Odeszła do tych fajniejszych ludzi, o ile wiesz co mam na myśli. - kiwam głową gdy zerka na mnie. - Pytałam się jej dlaczego, i po co, ale nie chciała ze mną rozmawiać. I pyk, nasza znajomość pękła od tak, jednego dnia.

Albo może po prostu nie zauważałaś, że pęka od dłuższego czasu, przemknęło mi przez myśl, ale nic nie powiedziałem. Chcę mówić jak najmniej.

- Czytałam akurat wtedy Percy'ego Jacksona, całą serię. Byłam chorobliwie zazdrosna o bohaterów, którzy byli nikim, a jednak okazali się ludźmi ratującymi świat. - uśmiecha się pod nosem. - Kojarzysz?

- Tak. - odpowiadam chrapliwie. Widocznie ją to satysfakcjonuje, bo odwraca głowę z powrotem w kierunku drogi.

- Uwielbiałam to. Ale jak patrzę na to z perspektywy czasu, to zbyt przesłodzone. Tam ludzie by nie ginęli od tak, pożerani przez swoich znajomych. - mówi ponuro.

Ah, tak, zombie. Prawie zapomniałem.

- Gdy przychodzi co do czego to czasem mam wrażenie, że jestem w najgorszym możliwym alternatywnym świecie, wiesz? - mówi z wyraźnie słyszalną ironią. - Apokalipsa zombie? Naprawdę? A mówili, że wojsko da radę, że się oprze...

Oparłoby się gdyby nie jeden idiota którego, ugryzionego, przywieźli na statek.

Gdyby wszystko poszło odrobinę inaczej.

- Na początku nie mogłam w to uwierzyć. Siedziałam przed telewizorem i patrzyłam na niego, wiesz? Tak po prostu. Nic nie robiłam. Tylko siedziałam, z łyżką w jednej dłoni i pudełkiem lodów waniliowych w drugiej. Nic więcej. Zamurowało mnie. Tyle czytałam, tyle wiedziałam o apokalipsie... Ale byłam przekonana, że to tylko fikcja. I to było fikcją, do tego cholernego momentu gdy wszystko runęło. Dopiero potem byłam przerażona, ale postanowiłam zostać w domu. Wszystkie drogi wyjazdowe były zastawione...

Kiwam głową i rozglądam się. Przy pasie wisi mi luźno pistolet, na plecach spoczywa ciężki plecak. Woda, konserwy, dwa śpiwory, menażki, rozpałka... Kilka rzeczy zebrałem sam, kilka dołożyła Atena, gdy spotkaliśmy się półtora miesiąca temu. To ona przyniosła plecak; ja nosiłem się w starym worku żeglarskim który nie nadawał się już prawie do niczego, a który ściągnąłem z jakiegoś trupa z lasu. Na początku upierała się, że to ona będzie go nieść, ale wybiłem jej ten pomysł z głowy mówiąc, że jestem mężczyzną, może bez nogi, ale nadal z ramionami.

- A ty? Bałeś się? - spojrzała na mnie wyczekująco i wydęła wargi.

Czy ja się bałem? Czy bałem się chodzących trupów które żarły cywili, rodziny i przyjaciół którzy pożerali się nawzajem? Czy bałem się o Torda i Patrycka, czy bałem się o wojsko i czy damy radę zapobiec apokalipsie? Czy bałem się, że nie podołam? Czy bałem się, że wszyscy zginą i zostanę ja sam, sam jak palec, i będę żyć dopóki nie pociągnę spustu przy czole lub dopóki nie umrę ze starości lub innej choroby?

...

Tak. Tak, bałem się.

Ale już się nie boję.

Teraz jest mi to całkowicie obojętne.

- Bałem. - mruczę i odwracam wzrok, wpatrując się w zasłane ciemnymi chmurami niebo. - Będzie padać.

Atena wzrusza ramionami.

- Lubię deszcz. - odpowiada luźno i uśmiecha się szeroko. - Uwielbiam wręcz. Ale ciepły. Chłodny jest słaby. Chłodny wymraża ciało.

Kiwam głową, nawet nie myślę zbyt wiele. Tak jest łatwo, kiwać tylko głową i przyznawać rację. Zawsze działa. Bez żadnych sporów.

Idziemy w ciszy.

****

- Schowajmy się tam, co ty na to? - wyciągnęła przed siebie rękę i wskazała na oddalony o kilkadziesiąt metrów kamienny budynek wyglądający na jakiś bunkier, może z drugiej wojny światowej? Wzruszyłem ramionami.

- Okej. - mruczę i ruszam za nią, przy okazji zerkając na niebo.

Robi się już ciemno, słońce nie pokazało się zza chmur ani razu. Cały czas całe niebo zasnute było ciemnoszarą zasłoną. Padało dwa razy, ale malutko i szybko przestało. Ostatnim razem przed dwoma godzinami, moje mokre spodnie i koszula zdążyły już wyschnąć.

Zaczęliśmy przedzierać się przez krzaki i gałęzie drzew żeby dotrzeć do celu. Ja szedłem pierwszy i odgarniałem większe rośliny na bok, a Atena chowała się tuż za mną i rozglądała podejrzliwie. Gdy spytałem o co chodzi, powiedziała że o pająki. Że nienawidzi pająków.

Zbyłem to wzruszeniem ramion i szedłem dalej. Gdy doszliśmy na miejsce, Atena rozejrzała się uważnie dookoła, podeszła do szarego budynku i zajrzała do środka. Od razu się cofnęła i skrzywiła z obrzydzeniem.

- Trup. Martwy. Taki naprawdę martwy.

Ręka automatycznie powędrowała mi do pistoletu. Rozejrzałem się w poszukiwaniu zombie, ale nie było żadnego na tyle blisko żeby się nim martwić. Mimo to nie puściłem broni. Podszedłem do budynku i przeszedłem przez prostokąt w którym kiedyś chyba były drzwi.

Na podłodze w rogu leżało nieruchome ciało. Tupnąłem głucho dwa razy, nawet nie drgnęło. Ani palec ani żaden mięsień. Czyli naprawdę martwy.

Podszedłem do niego i trąciłem butem, żeby mieć absolutną pewność.

Przewrócił się na plecy. I tyle.

Sięgnąłem do plecaka i zrzuciłem go z ramion, odłożyłem go na bok, opierając o ścianę. Atena podeszła do niego i zaczęła się rozpakowywać, wyjmować śpiwory i dwie puszki. Ja za to wziąłem trupa pod pachy i wyciągnąłem z budynku. Choć kikut nogi bolał niemiłosiernie, nawet nie śniło mi się żeby narzekać. Odciągnąłem go na kilkanaście metrów i wróciłem do dziewczyny, przeklinając pod nosem na bolące plecy.

Przeklinanie to nie narzekanie.

- Rozpal ogień. - zarządziła i podała mi zapalniczkę oraz rozpałkę. Bez gadania zacząłem zgarniać patyki, gałązki i liście na niezgrabną kupkę. - Podgrzejemy sobie... Hmm... Fasolkę! Lubisz fasolkę, prawda?

Kiwam głową w milczeniu, rozpalam ognisko, a potem biorę swój śpiwór, zwinięty w rulon. Rozkładam go, wcześniej odgarniając gruz na bok. Wyglądam na zewnątrz. Nadal żadnego zombie w okolicy.

Zdejmuję bluzę którą oplotłem się w pasie, zwijam ją w kłębek i kładę jako poduszkę. Wyciągam się na śpiworze, jedną rękę wkładam pod głowę, a drugą kładę na burczącym brzuchu. Czekam.

Czekam, czekam, czekam.

Płomienie trzeszczą obok, ocieplają mi policzek. Odwracam głowę i patrzę na Atenę.

Jej czarne, przetłuszczone włosy spływają jej na ramiona, ale wcale nie wyglądają obrzydliwie. Przynajmniej nie dla mnie. Chociaż, ja nie wyglądam wcale lepiej. Nie pamiętam kiedy ostatnim razem się goliłem, nie mówiąc już o obcinaniu włosów. Czasy w których trzeba było nosić konkretną fryzurę w wojsku już dawno minęły. Teraz nikt mnie nie pilnował, nikt nie kazał ćwiczyć rano, nikt nie kazał nic.

Po godzinie puszka wreszcie wystarczająco się zagrzała. Atena wyjmuje ją z ognia dwoma patykami, całkiem sprawnie. Odchyla wieczko i wciąga zapach. Nie potrafię powstrzymać cienia uśmiechu i takiego samego, głębokiego oddechu. Wzdycham lekko i siadam.

Niebo robi się ciemne.

- Wyglądasz na wyczerpanego. - mówi, a ja unoszę wzrok i patrzę na nią. Powoli unoszę łyżkę z fasolką nabraną po brzegi i wsadzam ją do ust. - Bardziej niż zwykle.

Wzruszam ramionami.

- Może mam nawrót depresji. - mruczę, ale nie odwracam od niej spojrzenia. Wracam do jedzenia, i dopiero po kilku minutach drgam niespodziewanie. Wyciągam w jej stronę puszkę. - Masz. Jedz.

Przyjmuje bez protestów, na krótką chwilę czuję muśnięcie delikatnej skóry jej dłoni na swojej, szorstkiej i całej w bliznach. Unosi puszkę i zaczyna siorbać pomidorowy sos.

To w jaki sposób żyje, w jaki sposób... nie wydaje się przejmować światem dookoła i całą apokalipsą, jest nawet...

Przyjemny.

Mrugam, gdy powieki chcą mi opaść. Prostuję się i rozglądam, gestem jaki wyrobiły we mnie lata w wojsku. Zawsze czujny, zawsze gotowy do obrony...

Atena przekrzywia głowę.

- Chcesz iść spać? Ja czuję się świetnie. Mogę wziąć dwie warty.

- Nie ma mowy. - mówię natychmiast, ale mój głos drży ze zmęczenia. Patrzy na mnie z politowaniem i kiwa głową.

- Wezmę dwie warty, do czwartej. A potem ty, do szóstej. Co ty na to?

Waham się, ale po chwili kiwam głową.

Wiem jakie są moje granice. Jedna już się zbliża.

Oddaje mi na chwilę puszkę, biorę ją i nakładam sobie małą, ostatnią porcję. Przełykam ją. Parzy mi gardło w ten przyjemny, fascynujący sposób.

Kładę się na śpiworze i zaczynam wpatrywać w ogień. Co prawda mały, ale ogień to ogień. Tak samo piękny i tak samo przypomina Torda.

Płomienie liżą powietrze i drewno, a także kamień dookoła. Papier. Rozpałkę. Kiedy ostatnio paliłem papierosa? Chciałbym sobie zapalić... Ale nie mogę. Nie mam.

Tord... Boże, Tord, dlaczego? Dlaczego, Patryck? Dlaczego wy jesteście razem, a ja... ja muszę być tutaj, w zimnie, z połową puszki fasoli na dzień? Dlaczego? Dlaczego ci pieprzeni Rosjanie musieli spieprzyć sprawę? Dlaczego, Tord, Patryck? Dlaczego? Dlaczego jestem taki słaby?

Ale łzy nie lecą. Nie mają z czego lecieć. Poza tym, co by dały? Tylko więcej cierpienia.

Tord... Tord... Patryck... Proszę, Patryck... Wróć do mnie... Ty też, Tord, błagam, wróć do mnie... Albo pozwól mi wrócić do ciebie...

Zasypiam.

Śni mi się ogień pochłaniający mnie w całości.

Uśmiecham się przez sen.

****

Skrzyp.

Otwieram oczy.

Skrzyp. Trzask.

Nie ruszam się, nie drgam. Jeśli ktokolwiek mnie teraz widzi, widzi śpiącego człowieka.

Jest ciemno. Ognisko się nie pali.

Która godzina?

Jest ciemno.

Trzask. Stuk.

Otwieram lekko usta chcąc wyszeptać przydomek swojej towarzyszki, ale głos zamiera mi w gardle. To nie jest dobry plan.

Stuk. Stuk. Stuk.

Kap.

Słuch wyostrzył mi się gwałtownie, nagle wszystko słyszę. Czuję. Czuję zapach spalonego drewna, czuję na twarzy jak jest jeszcze ciepły. Czuję powiew wiatru na twarzy. Czuję obcy zapach.

Kap. Kap. Kap. Kap.

Słyszę stukanie. Kapanie. Trzaski. Ciche, ale słyszę.

Ptaki zamilkły.

Kap. Kap.

Kap.

Słyszę oddech.

Nie...

Trzy oddechy.

Cztery z moim, śpiącym.

Kap. Kap.

Śpiwór mam rozpięty, zapomniałem go zapiąć, więc w każdej chwili mogę z niego wyskoczyć. Pistolet...

Czuję jak żołądek unosi mi się gwałtownie do gardła.

Pistolet nie leży tam gdzie go odłożyłem. Nie ma go pod moją prawą dłonią.

Kap. Trzask. Stuk. Stuk.

Stuk. Kap.

I wtedy widzę sylwetkę która stoi nad Ateną.

Jest całkowicie czarna. Nie ma księżyca. Nie ma gwiazd. Są tylko chmury.

Trzy oddechy. Dwa nieprzyjaciół?

Sylwetka stoi prawie bez ruchu, choć w dziwnej pozie. Jedną rękę ma cofniętą, drugą wystawioną przed siebie. A palce zaciśnięte ma na rękojeści noża.

A ostrze skierowane jest w dół.

I kapie z niego,

Krew.

Kap. Kap. Kap.

Kap.

Trzy oddechy wrogów.

Widzę drugą sylwetkę. Widzę, że trzyma mój pistolet.

Widzę trzecią sylwetkę. Stoi z boku, na zewnątrz budynku.

Kap. Stuk.

- Co z tym robimy? - głos, tak głośny jak szelest wiatru. Głos jest gładki. Mógłby być uznany za przyjemny.

- Zabić. - odpowiada drugi głos, ale ten jest szorstki, zły, ochydny.

Zaciskam palce w pięść.

- Ale...

- Zabić.

Czuję jak podchodzi do mnie druga sylwetka z pisoletem. Unosi go. Sama kuca. Przystawia mi lufę do czoła.

Spod przymrużonych powiek widzę błyśnięcie brązowych oczu.

Jestem gotowy do akcji, ale... Ale...

Ale...

...

...Czy ja chcę?

Wiem, że ja nie popełnię samobójstwa. Nie stać mnie na to. Mimo wszystko, jestem tchórzem. Nie zrobię tego. Ale mogę pozwolić, żeby zrobił to ktoś inny.

Postać się waha. Ale myśli, że ma czas. W końcu ja przecież śpię, prawda?

...

Może ja naprawdę śpię?

Pozwalam powiekom opaść. Może to wszystko jest snem? Może wystarczy zamknąć oczy, i... koniec? I już więcej się nie obudzę, tak jak marzyłem nad tym setki razy?

Tord... Patryck...

Jesteście mi najcenniejsi. Proszę, nie zgińcie beze mnie. Błagam. Proszę.

Ale jeśli już zginęliście...

Proszę...

Proszę, poczekajcie na mnie...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro