Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

-1- Lotos -1-

Siedzę na łóżku. Jest miękkie, wygodne, przyjemne. Materac lekko się zapada, ale nie czuję żadnej sprężyny czy nierówności. Kolana okryłem sobie ciepłą, wypchaną pierzem pieżyną w kolorze wyblakłego różu, a między plecy a ścianę pomalowaną na biały kolor wsunąłem ogromną, mięciutką poduchę.

Jest mi bardzo dobrze.

Ale oczywiście czegoś brakuje.

Sięgam po omacku palcami na bok łóżka. Nie mogę spać, ale to nie znaczy, że muszę budzić wszystkich którzy tutaj śpią zbędnym światłem. Mamy kilka lamp i świeczek, ale używamy ich tak rzadko, jak to tylko możliwe. Opuszkami palców wyczuwam szorstką, trochę pogiętą fakturę kartki.

Łapię ją i przyciągam do siebie. Jest ciemno, na dworze słońce nawet nie zaczęło wchodzić, chociaż ten moment niechybnie się zbliża. Późną wiosną ranek wstaje wcześniej niż zimą. Czerń, na pozór nieprzeniknioną, przebijają moje oczy. Widzę zarysy powoli unoszących się i opadających sylwetek, łóżek, szafy, biurka, materacy. Dawno niedziałającego żyrandola. Dwóch niewielkich okien, starych, z krzyżem w środku i brudną szybą. Drzwi, niezamkniętych na żaden zamek, bo nie ufają nam jeszcze wystarczająco, aby pozwolić nam to zrobić.


Pomimo, że Igor, ojciec Tiffany, sprawia wrażenie miłego gościa, denerwuje mnie. Wyraźnie daje wszystkim dookoła do zrozumienia, że jestem za młody, żeby komuś dowodzić. Komukolwiek. Że jestem tylko dzieckiem, nie umiem zachować zimnej krwi, nie dam sobie rady w najgorszym momencie. I coraz mocniej wszyscy zaczynają mu ulegać. Tiffany patrzy na mnie z rezerwą, nawet, gdy próbuję być miły. Bes dokłada do tego jeszcze współczucie, ale takie, jakim obdarza się roczne dziecko. Jej mąż, Bertram, ignorował mnie usilnie. Sophia też próbowała mnie ignorować, albo wogóle nie zwracała na mnie uwagi, zajmując się tylko i wyłącznie Amberem. Awia, Violet, Gorruck, Julian i Julia, czteroletnie rodzeństwo, Wlad, Mike, nawet na początku miły, grubszy Douglas po upływie czasu traktowali mnie z ogromną rezerwą.

Teraz z szacunkiem traktowała mnie tylko większa część mojej grupy. I Tom, i Matt.

Zaciskam palce na rysunku którego dostałem od Edda. Lekko się gnie ale i tak nie ma sposobu, żebym zachował go w idealnym stanie w takich warunkach, bez żadnej twardej okładki.

Widzę zarysy tego co na nim jest. Ja. Na kwiecie lotosu. Leżę, czarne włosy są rozwiewane wiatrem, jaśniejsze na przedzie. Uśmiecham się smutno. Miętowa farba wytrzymała naprawdę długo, ale koniec końców zaczęła się zmywać.

Ale ten obrazek nadal jest taki... trafny. Widzę tam siebie. Jedynym co nie pasuje jest szeroki, dziecięco szczęśliwy uśmiech.

Nie chcę być dzieckiem. Bycie dzieckiem brzmi jak najgorsza kara, szczególnie w tym świecie. Jeżeli uważasz się za dziecko, będziesz lekceważony. Jeżeli wyglądasz na dziecko i próbujesz choć trochę zachowywać się jak dorosły... będziesz lekceważony z nutą pogardy.

Wciągnąłem powietrze i zatrzymałem je w płucach na kilka chwil, uspokajając się. Mimo to po policzku spłynęło mi kilka łez.

Nigdy nie uważałem się za zranionego przez życie człowieka. Mieliśmy z Evą cokolwiek chcieliśmy, mieliśmy przyjaciół, pieniądze na obozy, jedzenie. Rodzinę.

Zacisnąłem zęby, dusząc płacz.

Rodzina.

Czy ja kiedykolwiek zobaczę jeszcze moją matkę? Albo ojca? Albo wujostwo? Albo resztę kuzynów? Tak daleko od domu? Czy oni jeszcze wogóle żyją? Jak inni dają sobie z tym radę? Jak te wszystkie dzieci, nad którymi tak pochopnie podjąłem się opieki, nie płaczą każdej nocy w tęsknocie za rodziną? Rodzeństwem?

Tylko na samym początku, gdy to wszystko się zaczęło, kilka osób od razu postanowiło odejść z bezpiecznego domu i szukać krewnych, dawnego życia. Wcześniej ich nie rozumiałem - sam pokłóciłem się przed wyjazdem z rodzicami. Ale teraz rozumiem, co można czuć, gdy masz świadomość, że możesz już nigdy nie zobaczyć swojej rodziny.

Teoretycznie nadal jest tutaj moja rodzina. Eva. Amber.

Amber ostatnio zachowuje się głośniej niż zwykle, jest rozgadany i charyzmatyczny jak nigdy. Jakimś cudem zmienił do mnie podejście po tym jak nastraszył ich Tord, ale teraz... znowu się od siebie odsunęliśmy.

Wzdrygnąłem się na samo pojedyncze wspomnienie Masakry. Tyle martwych dzieci. Czemu dałem im wtedy broń? Te śmierci spoczywają na moich barkach. Wszystkie.

Przynajmniej Tord dał popamiętać tym śmieciom, które wszystko zapoczątkowały. Eryk. Wspaniałe, błyszczące czerwienią litery na jego brzuchu. Tord powinien go zabić najboleśniej jak potrafił.

I jak zawsze gdy rozmyślam nad wszystkim, mój umysł nieświadomie próbuje dotrzeć do Torda.

Tord, Red Leader. Jednocześnie okrutny i opiekuńczy. Zły i dobry. Red Leader.

Red Leader.

Jakie były pieprzone szanse, że spotkam Red Leadera w prawdziwym życiu?

Wiedziałem od początku, od kiedy zobaczyłem go po raz pierwszy, ale pozostali, którzy nie interesowali się aż tak polityką, utkwili w niewiedzy. Dopóki się nie ujawnił.

Jakie były szanse, że akurat Red Leader nauczy mnie podstaw dowodzenia? Nawet jeżeli nieświadomie?

Red Leader. Red Leader, Red Leader, Red Leader.

Zacisnąłem palce na rysunku.

Jak mogłem pozwolić nam się rozdzielić? Jemu nikt by nie podskoczył. On dawał mi autorytet, dobrowolnie, bez żadnego sprzeciwu. Nawet nie próbował 'przejąć u nas władzy', jak to sobie nieustannie powtarzam. Dzięki niemu wszystko było takie łatwe i gładkie. A gdy zostałem sam, rzucony na rozkazywanie i rozdzielanie obowiązków, czułem się nagle zagubiony. Co jeżeli popełniłbym błąd? Nikt by mi go nie wytknął. Mógłby doprowadzić do naszej zguby.

I to, jak zawołał nas Tom, dobre dwa miesiące temu. Jak podbiegłem i usłyszałem jego głos. Szorstki, taki... pełen pasji, ale jednocześnie pusty w środku. Czy już o nas zapomniał? Bo tak to brzmiało. Jakby był skupiony tylko na wojsku, swoim cholernym życiu. Jakby nie miał już miejsca dla nas.

Do najbliżej jednostki wojskowej... Jakbyśmy mieli jakiekolwiek pojęcie gdzie jest najbliższa jednostka wojskowa, już dawno bym tam był.

Westchnąłęm głęboko, wypuszczając powietrze. Łzy spływały mi już po policzkach strumieniami wyrzeźbionymi w kilkudniowym brudzie, ziemi i tak dalej, skapywały na przykryte kołdrą kolana. Dłoń. I kikut.

Kikut dłoni.

Nadal czasami ją czułem. Gdy próbowałem coś nią chwycić. Przywitać się z kimś. Pomachać. Wskazać na coś. Wydawało mi się, że zginam palce, a tak naprawdę pozostał tylko kikut. Nawet nie zagojony do końca, tylko obrośnięty cienką, różową warstwą młodej skóry.

Z rozmyślaniem do oczu przyszło mi znużenie. Pragnę, tak bardzo pragnę znowu być obok Torda. Żebym nie musiał się czuć, jakby wszystko leżało na moich ramionach. Bo wszystko leży.

Ale lepiej na mnie niż na kimkolwiek innym.

Ja przynajmniej dam sobie z tym radę...

Wyjąłem poduszkę spod pleców i położyłem na miejscu, gdzie zwykle trzymałem głowę. Delikatnie złożyłem rysunek na cztery i odłożyłem na ziemię, kładąc na glanie. Położyłem się, starając nie wiercić za bardzo. Przykryłem się kołdrą po sam nos. W tym domu nie ma ogrzewania, a późna wiosna nadal jest chłodna. Kulę się, przyciągając kolana do piersi. Włosy wpadają mi do opadających już oczu.

Czemu to się dzieje? Na co komu ta apokalipsa?

Nie chcę jej, pomyślałem jeszcze zanim zapadłem w płytki, niespokojny sen. Chcę normalnego, szczęśliwego świata bez żadnych problemów.

W takim świecie nigdy nie spotkałbym ponownie Torda...

Normalny, zwykły świat. Normalny... zwykły... świat...

****

- Wszystko dobrze, Eva? - spytałem, przykucając przy niej.

Akurat mieliśmy przerwę w obowiązkach. W takich chwilach starałem się podejść do każdego, każdemu poświęcić choć odrobinę swojego czasu. Nie chcę żeby ktokolwiek poczuł się zaniedbany albo samotny. Nie mogę na to pozwolić.

Choć wiem, że są silni, to nikt nie potrafi wytrzymać sam w takim świecie, bez żadnej innej możliwości życia. Koniec końców każdy by się załamał.

A w tym świecie załamywanie się nie jest bezpiecznie.

- Nie za bardzo. - odparła półgłosem, otaczając kolana rękami. Usiadłem ostrożnie na żwirze, muskając rękami rosnącą, świeżą, młodą trawę. - Nie układa mi się z Billem.

Zacisnąłem usta. Od początku nie podobało mi się, że jest z kimś z grupy od Ambera, ale nie jestem kimś kto mógłby jej czegokolwiek zabronić. Poza tym jest już dorosła. Prawnie nie do końca, ale kogo obchodzi prawo? Szesnaście lat to wystarczająco żeby sobie poradzić.

Wygląda na trzynaście, ze swoją pulchną twarzą, potarganymi, czarnymi, lekko przetłuszczonymi włosami i miękkimi oczami.

- Czemu? - mruknąłem, wpatrując się w swoje wysokie glany i ich zabrudzoną ziemią powierzchnię. Nie polerowałem ich od dobrego roku.

- Ostatnio jest taki... chłodny wobec mnie. Nie rozmawia ze mną.

- Wydawało mi się, że on zawsze każdemu jest chętny do pomocy. - skomentowałem po sekundzie namysłu.

- No... wiem. Ale... Ale nie czuję się już tak... wiesz, normalnie, na przykład przytulając się do niego, albo całując go.

- Jest niezręcznie?

- Tak jakby.

Przez głowę przemknęła mi spontaniczna myśl - czy oni już uprawiali seks? Może to właśnie to wszystko zniszczyło? Coś poszło nie po myśli?

Na przykład William nie zdążył wyjąć w porę?

Zacisnąłem palce na skórzanym płaszczu. Bez względu na wszystko nie chcę, żeby moja siostra zaszła nagle w ciążę. Tu nie ma jak przeprowadzić aborcji. A tym bardziej porodu. Środki przeciwbólowe są na wykończeniu. Strata krwi, opieka nad dzieckiem...

Siłą woli, z wielkim trudem, odrzuciłem od siebie te myśli. Głupie myśli. Nie powinienem zakładać we wszystkim najgorszego rozwoju spraw.

Chociaż to nie raz uratowało nam życie.

- I co dalej masz zamiar zrobić? - spytałem, patrząc jej w oczy. Wzruszyła ramionami. Jedno przestrzelił je Tord, tak dawno, a jednocześnie nie aż tak.

- Chyba... Sama nie wiem, brat. - głos jej się załamał. - Kiedyś to było tak, że jeżeli z kimś zerwałeś, to... mogłeś z nim też zerwać kontakt. Nie odpisywać na wiadomości. Ale... Ale tutaj to jest... zupełnie inne. - popatrzyła na mnie ze łzami w oczach. - nie chcę znosić Billa patrzącego na mnie z zawodem. On zawsze jest taki wspaniały dla wszystkich. A teraz... nie ma jak uciec od drugiej osoby.

Objąłem ją ramieniem i westchnąłem. To faktycznie problem. Zranisz kogoś a dwa dni potem cała społeczność grupy jest podzielona na dwie części.

Nie, nie, nie. Panicznie potrząsnąłem głową. Nie, nie. Żadne dwie części. Wiadomo, jak to się kończy. Wszyscy umierają.

- Na pewno nie możesz tego przed nim ukrywać. - powiedziałem, siląc się na spokojny ton. - Może spróbuj z nim porozmawiać? Jeżeli będziesz to trzymać w tajemnicy, po jakimś czasie wybuchniesz. I skutki będą gorsze.

Przez kilka chwil się nie odzywała.

- Czyli mam mu to powiedzieć? Że po tak krótkim czasie zwyczajnie mi się znudził? - wyszeptała, patrząc w ziemię.

Na moment straciłem oddech.

- Jeżeli ujmiesz to w takie słowa, na pewno nie wyniknie nic dobrego. - wykrztusiłem. - Ale też nie stawiaj się na tej zranionej pozycji. Musicie być ze sobą szczerzy. Chcesz, żebym z nim pogadał?

Podświadomie ludzi którzy zaczynali z Amberem zrzucałem na sam koniec mojego durnego 'obchodu'. Ale mogę chyba zrobić dla siostry wyjątek, nie...?

- Nie, nie... - mruknęła, nagle przestraszona. Poczułem nieprzyjemną iskrę w sercu. - Dam sobie radę. Dzięki że mi poradziłeś. Przyda się.

Odwróciła do mnie głowę i uśmiechnęła się szeroko. I ten uśmiech był jak najbardziej szczery, ciepły, przyjemny. Z tym, że oczy ledwo obejmował.

Odwzajemniłem się tym samym, z całego serca starając się, żebym ja wyglądał autentycznie. Uspokoiła się i lekko ode mnie odsunęła.

- Zrobię to... za jakiś czas. Ok?

Opuściłem rękę z jej ramienia. Opadła mi do boku.

- Jasne. - odparłem, na ostatniej literze zapominając brzmieć entuzjastycznie.

Wstałem. Kiedyś gadaliśmy godzinami. Potrafiliśmy obudzić się w nocy i przegadać dobre cztery godziny zanim padliśmy ze zmęczenia. Wysłuchiwaliśmy się ile trzeba, aż nie poczuliśmy, że wystarczy. Zazwyczaj w tym samym momencie.

A teraz nasze rozmowy sprowadzają się właśnie do czegoś takiego. Dwie minuty i koniec. Szybka wymiana informacji i to wszystko.

Zacisnąłem zęby i odwróciłem się, czując pieczenie w oczach. Ale już dawno obiecałem sobie, że nie będę płakać przy ludziach, gdy ktokolwiek może mnie zobaczyć. A już na pewno nie przy ludziach, którzy potrzebują mojej obecności i pomocy.

Kątem oka dostrzegłem Toma i Matta robiących coś przy ogrodzeniu, rozmawiających ze sobą przyciszonymi głosami oraz Ambera, rozłożonego na młodej trawie, z czarną finką w ręce którą skrobał długą, smukłą gałąź. Po chwili zastanowienia ruszyłem do niego powoli, próbując wypełnić myśli wspaniałym zapachem wiosny, rześkiego powietrza i budzącego się do życia świata. Gdzieś podświadomie poczułem smród rozkładającego się ciała. Jak zwykle.

Wepchnąłem dłonie - dłoń i kikut - do kieszeni czarnego, skórzanego, obszarpanego płaszcza i odetchnąłem ciężko, patrząc na kuzyna.

Długie już blond włosy otaczały mu twarz, tak bardzo podobną do mojej. Związywał je nieustannie gumką od którejś z dziewczyn na karku, w przeciwieństwie do mnie; ja regularnie je obcinałem. Z brodą jednak było odwrotnie. Mi pasował lekki zarost, a on wolał golić się na gładko. Jak? Nie mam pojęcia. Może właśnie tym nożem który trzyma.

Uniósł na mnie spojrzenie błyszczących oczu, identycznych jak moje, i uśmiechnął się pod nosem.

- Co chcesz Hugo?

- Miałeś mnie tak nie nazywać. - mruknąłem pod nosem czując się z samego początku niepewnie, chociaż starałem się utrzymać pogodną minę. - Dobrze wiesz, że nie przepadam za moim imieniem.

Wzruszył ramionami lekceważąco, bez grama zakłopotania, które teraz zaczęło rosnąć u mnie w piersi.

- No wiem, wiem. Ale nie mogę się powstrzymać.

Patrzyłem na niego przez kilka sekund jakby w transie, doskonale wiedząc, że wyglądam debilnie. Ale w głowie luźno przemykało mi kilka myśli naraz: Co gdyby był tu Tord? Czy Amber nadal byłby taki nieprzyjemny? W końcu... W końcu to Tord sprawił, że Amber wreszcie zaczął mówić do mnie po ksywce którą sobie wybrałem. A przynajmniej tak to wygląda. Czy ja naprawdę nie mam już prawie żadnego autorytetu?

W pierwszej chwili chciałem ostro powiedzieć mu, żeby tak do mnie nie mówił i żeby się odwalił. Ale nie zrobiłem tego. Po części żeby nie zrobić mu przykrości i zachować dobre relacje, a po części dlatego, bo to by... jakoś nie pasowało.

Chciałbym żeby było jak kiedyś. Gdy wychodziłem z Amberem na plac zabaw obok podstawówki. Bawiliśmy się po prostu, bez żadnych zmartwień, nie wiedząc, że w przyszłości stanie się coś tak tragicznego jak apokalipsa trupów.

- Co strugasz? - spytałem, wskazując głową na gałąź którą trzymał w rękach. Spojrzał na mnie kątem oka.

- Laskę.

- Dla siebie? - parsknąłem od razu, czując rozbawienie. Przewrócił oczami.

- Tak, a co? Zdrowy chłop nie może mieć laski? Zobaczysz, tak ją zrobię, że każdy mi będzie zazdrościł. - odgryzł się.

Patrzę na niego ze zdziwieniem.

- No, jeżeli tak mówisz...

- Mówię, mówię.

Nie umknęło mi, że nie powiedział niczego w stylu 'chodź, usiądź sobie' albo 'a ty co sobie porabiasz?'. Znowu kolejna osoba z mojej rodziny, która tak bardzo nie potrafi...

Nie potrafi co?

Zganiłem się w myślach.

- Dobra. To trzymaj się. - wzruszyłem ramionami i odwróciłem się na pięcie.

- Taki mam zamiar. - odrzucił jeszcze.

Zatrzymałem się na żwirze, którym wyłożona była droga do każdego domku i stajni z dwoma końmi. Wciągnąłęm do płuc orzeźwiające, wiosenne powietrze, łagodny wiaterek i ledwie odczuwalne ciepło. Ale jakoś nie potrafię się uśmiechnąć.

****

Przesunąłem dłonią po szorstkiej, zmierzwionej sierści konia. Spojrzał na mnie dużym, brązowym okiem i mrugnął.

Eva mówi, że w oczach koni widzi ich duszę. Ja w nich nie widzę nic, tylko oko. Brązowe oko. I przekrwione białka.

Czy z ludźmi mam tak samo?

Kiedyś myślałem, że oczy ludzkie pokazują charakter, wszystkie wady, zalety, co złego zrobiła jakaś osoba. Ale... czy tak jest naprawdę? A może to ja, i wszyscy inni, wyobrażamy sobie w oczach innych ludzi to, co chcemy zobaczyć? Sugerujemy się wyglądem zewnętrznym?

- Im więcej o tym myślę tym mniej wiem. - wymamrotałem w śmierdzącego potem konia. Popatrzył na mnie bez wyrazu, parsknął i szarpnął łbem. - Ale jednocześnie nie mogę przestać myśleć.

Westchnąłem na jego brak odpowiedzi i sięgnąłem po szczotkę leżącą na półce za boksem. Zacisnąłem palce lewej dłoni na drewnianym, gładkim trzonku i przesunąłem kikutem po szorstkich, sztywnych włoskach. Podrażnił mi gojącą się skórę, w kilku miejscach wystąpiły kropelki krwi. Spiąłem w ręce mięśnie i skrzywiłem się. Ten moment jest najgorszy, ale gdy minie, jest lepiej, i znowu chcę zrobić coś, co mnie zaboli. Tak po prostu.

Na początku niezdarnie, potem już lepiej, zacząłem czesać konia. Nieustannie szczotka wypadała mi z ręki, ślizgała się, nie byłem w stanie ułożyć wygodnie palców. Ale to dobre ćwiczenie. Gdybym mógł - a nie mogę - robiłbym coś przyjemniejszego, bez zapachu łajna. Na przykład próbował pisać lewą dłonią. Ale nie ma tutaj ani kartek ani długopisów. Albo może są, ale na pewno nie dla mnie.

- Nie wiem co robić. - usta jakby same mi się otworzyły i zaczęły mówić. - to mnie przytłacza. Jesteśmy tutaj ponad dwa miesiące, od połowy stycznia. Nadchodzi wiosna. A ja tracę pozycję. - to brzmi dziwnie. Jaką pozycję? Mam tylko dziewiętnaście lat i mówię o jakiejś pozycji wśród dzieci i ósemki dorosłych. Dziesiątki, jeżeli liczyć Toma i Matta. Poczułem się dziwnie, zaczerwieniłem na twarzy, ale powtórzyłem dobitnie w myślach, że i tak nikt mnie nie usłyszy. - przecież wiem, że to prawda. Ten świat jest inny, jak anarchia, każdy robi co chce i jeżeli chce się mieć poparcie innych ludzi, musisz im podpasować. - wziąłem głęboki oddech. - A ja jakimś cudem nie jestem w stanie tego zrobić. Kiedyś było łatwiej. Kiedyś... byli dorośli. A teraz ja jestem dorosłym. To uderzyło we mnie tak niespodziewanie...! Nie wiedziałem, że tak szybko przejmę rolę odpowiedzialnego, rozsądnego dorosłego. A chyba jej nie chcę... Znaczy, chcę, ale nie w ten sposób. Jestem jak rzucony na głęboką wodę, nie mam z czego czerpać... - na moment zamilkłem. - Kiedy był Tord, patrzyłem na niego. Byłem spokojniejszy, próbowałem go naśladować, i chyba nawet mi wychodziło. Ale teraz go nie ma, a ja coraz częściej czuję emocje kotłujące się we mnie... jak... jak... garnek cholernego spaghetti.

Odetchnąłem głęboko i skrzywiłem się, gdy szczotka znowu wypadła mi z ręki. Złapałem ją w ostatnim momencie i wróciłem do miarowego czesania konia. Westchnąłem ponownie, czując, że tym razem raczej mi nie wypadnie. Rozejrzałem się, nikogo nie zobaczyłem. Znowu skierowałem wzrok na konia. Patrzył na ziemię.

- Słuchajcie! - mruknąłem pod nosem. - Nie może tak być dłużej! Nie... Nie może tak dłużej być! Nie możemy dłużej się różnić. Ostatnimi czasy czuję, że jesteśmy podzieleni. A to nie jest dobre w tym świecie pełnym trupów, gdzie... prawdziwymi potworami są ludzie. Powinniśmy wspierać się wzajemnie! Walczyć ramię w ramię, nie patrząc sobie wzajemnie w lufy pistoletów albo na ostrza noży! Takim sposobem nic nie wygramy! - potrząsnąłem głową z niesmakiem. To dziwnie brzmi. Zmieniłem odrobinę głos na głębszy. - Wszyscy jesteśmy ludźmi i wszyscy popełniamy błędy. No, znaczy Tord nigdy nie popełnia błędów, a jeżeli już to od razu je naprawia. Wracając... Wszyscy popełniamy błędy! - głos zamarł mi w gardle. Nie mam słów co powiedzieć dalej. Uśmiechnąłem się niezręcznie, na moment zapominając, że mówię to tylko do siebie, w stajni, a nie do grupy ludzi którzy potrzebują przywódcy. - Kurwa. Nie potrafię. Nie potrafię...

Koń zaprotestował parsknięciem gdy zbyt mocno docisnąłem do jego brzucha szczotkę. Burknąłem coś pod nosem i przysiągłem sobie, że nie otworzę już więcej ust w tej stajni, mówiąc do siebie.

- Czemu mnie nie lubicie? Czemu mnie zostawiliście? Co ja wam takiego zrobiłem? Lub czego nie zrobiłem? Co mogłem zrobić lepiej? A w czym przesadziłem? - mruczałem pod nosem, podążając wzrokiem za szczorką. - Dlaczego nie macie dla mnie wyrozumiałości? Dlaczego zaczynacie patrzeć na Ambera jak na kogoś lepszego ode mnie? Zapomnieliście co się działo jesienią? Jak przyszedł do nas i chciał od nas zabrać ludzi? Jak podczas obozów prowokował bijatyki?

Wspomnienie mojego kuzyna wiązało się ze wspomnieniem dawnych czasów, które gładko przeszły w wyjazdy na obozy, zawsze do tego samego domu, tych samych ludzi, na te same zajęcia.

A razem z tym zeszło na dalsze wydarzenia. Wybuch apokalipsy, informacje w radiu, krzyki, ból. Zmieniający się ludzie. W trupy. Chodzące trupy. Jak zostaliśmy w domu, nasza opiekunka pewnego dnia wyszła na zewnątrz aby rozeznać się w terenie i już nigdy nie wróciła. Jak zostaliśmy z samym opiekunem-pijakiem który większość czasu spędzał na uchlewaniu się. Jak padło na mnie gdy rozprawialiśmy o tym, kto powinien nami dowodzić.

Jak wszystko było dobrze, dopóki pewnego dnia nie spadł z nieba helikopter którym lecieli Red Leader i czwórka jego przyjaciół. Jak poszliśmy tam, wyciągnęliśmy ich, zabraliśmy im buty. Zaśmiałem się pod nosem głupio. Wtedy wydawało się to dobrym pomysłem.

Jak przyszedł Amber i zaczął nam grozić.

Jak przyszła do nas Lydia.

Jak poszliśmy im na pomoc.

...

Szczotka  wypadła mi z dłoni ze stukotem na ziemię. Zacisnąłem zęby, powięki i wciągnąłem powietrze. Nie, nie chcę o tym myśleć...

Jak złapali Torda. Tom wrócił po posiłki i przyprowadził dzieci - dzieci. Dzieci. Na rzeź.

Przełknąłem ślinę czując łzy spływające mi po policzkach.

Dzieci. Przyprowadził je, dał broń do ręki i powiedział, żeby strzelali w złych. Odetchnąłem nierówno, czując, że tracę dech. Ale ci źli też mieli swoje bronie.

Jak doszło do Masakry.

Odsunąłem się od konia o kilka kroków i wpadłem na ścianę boksu. Łzy spływały mi policzkach, chociaż próbowałem je zatrzymać w oczach. Nie udało mi się. Zgiąłem kolana i ciężko usiadłem na ziemi.

Nie, nie...

Krew, strzały. Upadające martwe ciała. Dzieci. Dzieci. Dzieci.

Ciała dzieci.

To był drugi miesiąc apokalipsy, a ja zjebałem po całej lini.

Krzyki, krzyki... I strzały...

Wcisnąłem twarz w zgięcie łokcia, próbując nie płakać. Krzyki i strzały. Zagryzłem rękaw płaszcza czująć słone łzy w kącikach ust. Krew, upadające dziecięcie ciała... Niektóre jeszcze dogorywające, bo ktoś nie trafił prosto w głowę...

A potem nagle cisza przerywana pojedynczymi chlipotami jednej osoby.

Zacisnąłem mocniej zęby mając wrażenie jakby przegryzł się przez materiał i dotknął zębami skóry.

Ile wtedy nas umarło? Dzieci? Ponad połowa. Ponad połowa. Dzieci. Niczego winnych dzieci które chciały tylko... przeżyć. 

Odetchnąłem głęboko, rozwarłem zęby. Lekko uchyliłem powieki. Koń patrzy na mnie z ciekawością.

'Co ten głupi człowiek robi? Czemu siedzi na ziemi zamiast mnie czesać?'

Spojrzałem na rękaw płaszcza. Widać wyraźnie okrągły ślad od zębów. Odetchnąłem nierówno i przełknąłem ślinę po raz kolejny.

Tyle śmierci...

A potem jeszcze musiałem je dobić. Żeby się nie zmieniły.

Musiałem strzelić w głowę swoim przyjaciołom. Osobom, które znałem. Z którymi rozmawiałem. Które miały swoje własne sprawy i problemy...

Uniosłem się i pozwoliłem łzom płynąć. Spływały na brodę, kapały na ziemię. Podniosłem szczotkę. Przyłożyłem ją do konia. Zanim znowu się załamałem jak wcześniej, może nawet tylko na minutę, ale nadal to było zdecydowanie zbyt długo, zacząłem go czesać, byleby odwrócić myśli od tych śmierci.

Tej krwi. Tych strzałów.

A łzy nadal mi płynęły.

****

- Dobry wieczór. - mruknąłem, siadając przy stole obok Toma. Zerknął na mnie kątem swojego całkowicie czarnego jak noc oka. Widać to było w poruszeniu mięśni jego twarzy, tych dookoła powieki.

- Bry. - odburknął, wsuwając do ust łyżkę z fasolką, a potem podając ją do mnie. Z ochotą przechyliłem ją do ust i wziąłem kilka solidnych łyków ciepłej potrawy. Jedliśmy ją prawie codziennie, na obiad i kolację. Już dawno nie jadłem normalnego, świeżego mięsa, tylko tą dziwną kiełbasę z fasoli. - Dzięki. - oddałem mu puszkę.

- Zjedz sobie do końca, ja się najadłem. - odparł, opierając twarz o dłoń. Wpatrzył się gdzieś w przestrzeń.

Mruknąłem podziękowania, bo naprawdę zdychałem z głodu, i po raz kolejny przytknąłem puszkę do ust. Pomidorowy, ostry smak znowu wypełnił mi usta.

Gdzieś w rogu pokoju siedział Amber razem z grupką osób wokół siebie, był tam też Matt i Tiffany. Trzymający się wzajemnie w objęciach, ona siedziała na jego kolanach, a on po turecku na podłodze i trzymał głowę na jej ramieniu.

Na sam ten widok czułem niechęć. Tiffany była okej, ale... nie była co do mnie przekonana, przynajmniej takie wrażenie odnoszę za każdym razem gdy ze mną rozmawia. A jej sylwetka i sylwetka Matta... Oni po prostu... do siebie nie pasowali.

Zerknąłem kątem oka na Toma, ale on siedział bezruchu, wodząc tylko palcem po blacie stołu.

O czym myśli? O Tordzie? I ich pocałunku na jeden dzień zanim wszystko runęło? O dawnych czasach? A może o czymś zupełnie innym, o czym nie miałem pojęcia? Lub o wiadomości od wojska, którą usłyszeliśmy dwa miesiące temu, i ani razu się jeszcze nie powtórzyła?

Przed oczami stanął mi jego obraz, słuchającego radia, które sam ustawił. Wiadomość, trzeszczący głos Red Leadera... Pamiętam ten wyraz twarzy, który nagle przybrał Tom. Nie jestem w stanie go opisać tylko kilkoma słowami, ale za ich znajomością musiało kryć się coś więcej niż tylko niepewny romans i przyjaźń. Widziałem to wtedy w spięciu mięśni jego ramion, twarzy. A oczy... były czarne jak zwykle.

Może trochę błyszczące.

- O czym tak myślisz? - zapytałem, zanim zdążyłem zapanować nad językiem. Zerknął na mnie. - Widzę, że coś ci zaprząta myśli.

Wzruszył ramionami.

- Mogę być z tobą szczery?

- Jasne. - pokiwałem głową czując przypływ nadziei.

- Chcę znowu iść do łóżka z Tordem. - mruknął i opuścił głowę na blat. Spojrzał na mnie. - Ciekawe, czy jeszcze żyje.

Pomimo, że pierwsza część jego zdania ukłuła mnie w pierś, odpowiedziałem spokojnie na drugą.

- Na pewno żyje. Bardziej obawiałbym się jego obaw, że my nie żyjemy. - stwierdziłem, wylizując puszkę. - Nie znam go osobiście długo, ale po tym, co robił, łatwo mogę powiedzieć, że on sobie da radę. Poza tym ma Marie, Guru, Taylor i Edda. 

Tom uśmiechnął się pod nosem.

- Mógłbym się założyć, że gdyby przyszło co do czego, obroniłby ich wszystkich każdym kosztem. - mruknął rozbawiony.

Pokiwałem głową, uśmiechając się szeroko, choć chciało mi się rozpłakać.

- Oczywiście. A czy ja mogę być z tobą szczery?

Wzruszył ramionami i kiwnął głową.

- Chciałbym jeszcze raz zobaczyć jak kogoś torturuje. - odparłem pół żartem pół serio. - Albo przynajmniej poczuć to, co czuję, gdy widzę, jak ktoś kto go nienawidził nagle boi się odezwać i patrzy na niego zlękniony.

Tom parsknął pod nosem ale uśmiechnął się nieco szerzej.

- Prawda? Ja bym tak nie potrafił. - westchnął. Kiwnąłem głową.

- Chyba nikt by nie potrafił. - mruknąłem pod nosem.

Tak bardzo chcę go zobaczyć jeszcze raz.

****

Większość albo leżała już w łóżkach, wsłuchując się w ostatnie rozmowy prowadzone w pokojach, albo spała. Trzy osoby przechadzały się po całym terenie na wartach. Jestem pewny, że Bertram coś pije razem z Igorem.

No i jestem jeszcze ja.

Poprawiłem kaptur bluzy na głowie i wyszedłem na zewnątrz najciszej jak byłem w stanie. Stawiałem lekko kroki w czyichś pożyczonych trampkach i szybko przemieszczałem się w stronę ogrodzenia, próbując pamiętać, gdzie skończyłem.

Mój czarny, skórzany płaszcz na pewno za mną powiewał, a ja uwielbiam to uczucie powietrza przemykającego mi przez ciało. Chłodnego, orzeźwiającego, wiosennego powietrza. Trawa skrzypi lekko pod moimi stopami, ale jest kilka stopni na plusie, więc na pewno nie jest zamarźnięta.

W końcu docieram do wysokiego, solidnego ogrodzenia. Podchodzę do jednego ze słupków i wyciągam z kieszeni nóż motylkowy. Otwieram go sprawnym szarpnięciem i patrzę na ostrze błyszczące w świetle gwiazd. Ostrzyłem je niedawno na ostrzałce z kuchni. Łatwo mi było ją użyć, bo jeden z trzech osób z naszej grupy które robiły coś w kuchni, często zostawałem tam sam. A wszyscy jakoś nieprzychylnie patrzyli na noszoną przy sobie broń, czy to pistolet czy nóż.

Przykładam ostrze do ogrodzenia i napinam mięśnie. Lekko zatapia się w kamieniu, piaskowcu. Pchnę ją do dołu. Tworzy długi na dwa centymetry i głęboki na może dwa milimetry podłużny dołek. Odsuwam się. Gwiazdy rzucają światło, a reszta wydrążonych przeze mnie dołków rzuciła lekki cień na resztę ściany.

To już czwarty. Jutro będzie trzeba skreślić cały rządek.

Wyglądało to zarazem fascynująco i nudno. Jedna kreseczka na jeden dzień jaki tutaj spędziliśmy. Jeden pełny dzień. Ale nie zrobiłem tego tylko dlatego. W przyszłości, gdy już się stąd wyrwiemy, uciekniemy, a może coś nas wygoni, to zostanie. Pamiątka, namacalna pamiątka po czyjejś obecności. Gdy ktoś ją zobaczy, będzie wiedział, że nie jest sam na tym świecie.

A przynajmniej tak sobie to wyobrażam.

Odwróciłem się i zadarłem głowę, patrząc w rozgwieżdżone niebo. Gdy nie ma żadnych świateł które mogłyby zakłócać ten wspaniały widok, wszystko jest wyraźne jak nigdy. Błyszczące kropeczki, setki tysiąców kropeczek na niebie. Jedne jaśniejsze, drugie ciemniejsze, ale wszystkie tak samo wspaniałe. Układają się w najróżniejsze gwiazdozbiory, a ja potrafię dostrzec tylko dwa, może trzy: Pas Oriona, chyba miecz Oriona i Wielki Wóz. No i gwiazdę polarną, którą łatwo znaleźć idąc od jednej z gwiazd Wielkiego Wozu po poczwórnej odległości jego boku...

- Hej... - rozległ się cichy głos, prawie tonący w wietrze. Zamarłem, palce zacisnęły mi się odruchowo na trzymanym, zamkniętym nożu. Nie opuściłem głowy, nadal trzymałem wzrok wlepiony w czarne sklepienie. - Mówię do ciebie..

Czy to jakiś elf? Ta durna myśl jako pierwsza przemknęła mi przez głowę i od razu ją wyrzuciłem. Jakie elfy? Jaka magia? To bajki.

Mimo to, dopóki nie odwróciłem się całkowicie i nie spojrzałem na zarys osoby, która się do mnie odezwała, miałem nikłą nadzieję, że to jakieś baśniowe stworzenie, które chce powiedzieć, że jestem wybrańcem i muszę uratować świat.

Jest - jako postać - niska i szczupła. Musiała mieć zarzucony na głowę kaptur, bo inaczej miałby - lub miała - bardzo nienaturalnie grubą szyję zlewającą się z głową.

- Zaatakujesz mnie? - spytał/a szeptem, przekrzywiając głowę. Wzruszyłem ramionami.

- Jeżeli będziesz stanowić niebezpieczeństwo, oczywiście. - odparłem. Mógłbym przysiąc, że uśmiechnął/ęła się rozbawiona.

- Nie jestem niebezpieczna.

Więc to 'ona'.

Uniosłem brew i zaczesałem w spontanicznym geście włosy do tyłu. Oparłem się o ogrodzenie patrząc na nią uważnie. W jednej ręce nadal trzymałem nóż.

- Kim jesteś? - spytałem cicho, nie chcąc, aby ktokolwiek oprócz niej mnie usłyszał.

- Jestem Maxine. - odparła tak samo cicho, aż ledwo ją usłyszałem. Podeszła do mnie tak pewnie, aż ja poczułem się dziwnie. Stanęła z twarzą kilka centymetrów od mojej. - A ty jesteś Lotos, prawda?

Zesztywniałem. Mój umysł nagle zaczął pędzić na zdwojonej szybkości. Ona zna moje imię. Czyli musiała nas podsłuchiwać. Wymusiłem na twarz lekki uśmieszek.

- Prawda. Czego tu szukasz, Maxine?

- Ja... - zawahała się. - tak naprawdę, szpieguję na was.

Czułem miętowy zapach jej oddechu. Jakim cudem? Czy oni, z kimkolwiek jest, mają coś więcej niż same cholerne gumy miętowe? 

Dopiero po chwili dotarł do mnie sens tego zdania. Zamrugałem zdziwiony. Tak łatwo mógłbym teraz wbić ostrze w jej twarz...

- Dla kogo? Wiesz, że to nie najlepszy pomysł żeby mi to mówić? - mruknąłem, udając rozbawienie.

- Wiem... Ale nie mogłam się powstrzymać. - wyszeptała. Jej oczy nagle błysnęły. Były fioletowe. Albo może to tylko nikłe światło gwiazd.

Ręce mi marzną. I nogi też.

- Patrzę prawie codziennie jak tu przychodzisz... Robisz kreskę na tej ścianie... A potem patrzysz w gwiazdy, o ile są odsłonięte przez chmury. I odchodzisz.

- Patrzysz na mnie tutaj codziennie? - powtórzyłem zszokowany. Zacisnąłem mocniej palce na broni. Od razu popatrzyła w tamtą stronę z niepokojem. - Kim tak naprawdę jesteś?

- Prawie codziennie, powiedziałam. - mruknęła, odwracając wzrok.

Ubrana jest w czarną bluzę z suwakiem, narciarską, ciemnozieloną kurtkę, przyległe do szczupłych nóg brudne jeansy i górskie, ciemnoszare bury, widocznie męskie. Nadal nie widziałem jej włosów.

- I czemu mi o tym mówisz? - wyszeptałem. - Odpowiesz na moje drugie pytanie?

- Jestem zwykłą dziewczyną o imieniu Maxine. - skrzywiła się. - Mówię ci, bo... bo... cholera. - mruknęła pod nosem. - Bo chcę was powoli poznawać. Moja grupa wie o waszym istnieniu, a ja umiem zachować się najciszej, więć... wysyła mnie tutaj. A ja was poznaję. Nie mam...y złych intencji. Ale mamy złe doświadczenia. I chemy się tylko zaprzyjaźnić.

Mówiła prawdę, ale nie całą. Mimo to, nie wyglądała... cóż, nie wyglądała na żadne zagrożenie. Nie miała też przy sobie żadnej broni, a przynajmniej ja żadnej nie zauważyłem. Chociaż z drugiej strony, jak by się tutaj dostała przez te wszystkie trupy? Na pewno ma coś schowane.

- I tyle? - mruknąłem, przekrzywiając głowę i unosząc brew. - Nic więcej?

Spojrzała mi po raz pierwszy dokładnie w oczy. Na jej ustach błąkał się uśmiech.

- We wspaniały sposób patrzysz w te gwiazdy. - wyszeptała. Poczułem ucisk w brzuchu.

- Oh tak?

- Zdecydowanie. Taki zamyślony, tajemniczy, w innym świecie...

Chciałem jednocześnie roześmiać się i odepchnąć ją od siebie, mówiąc, żeby odpuściła sobie ten flirt, oraz to kontynuować. Jako, że jestem idiotą, kontynuowałem.

- Zdecydowanie jestem często w innym świecie. - powiedziałem, wiedząc, że to w dużej mierze prawda. - Lub lepsze określenie, w przeszłości.

Ku mojemu zdziwieniu, ale trochę nie, zaśmiała się cicho.

- Podobasz mi się. - stwierdziła, uśmiechając się. Jej oczy znowu błysnęły fioletem. Uśmiechnąłem się szeroko i zawadiacko.

- Na pewno nie jest to zbyt pochopne stwierdzenie jak na kogoś z kim rozmawiasz dopiero przez siedem minut?

Zamilkła na moment, ale potem pokręciła głową z uśmiechem.

- Chciałabym ufać ludziom jak ty.

- Ależ wcale ci nie ufam, po prostu daję szansę.

- To też bym chciała umieć.

- Można się łatwo nauczyć. 

- Jak?

- Na przykład rozmawiając ze mną teraz. - cmoknąłem do niej w powietrzu zupełnie nie ogarniając co we mnie wstąpiło i odsunąłem się od ogrodzenia. - Jeżeli chcesz, przyjdź do nas jutro. Normalnie, a nie pod osłoną nocy, w gwiazdach.

Wypuściła nosem powietrze uśmiechając się lekko.

- Przyjdę. Pokonam swój strach.

- Tak trzymaj, Max.

- Maxine.

- Do zobaczenia jutro, Max.

Odwróciłem się na pięcie i nie czekając na jej odpowiedź, ruszyłem luźnym krokiem w stronę domu. Dopiero gdy wszedłem do środka i zamknąłem za sobą drzwi, odetchnąłem ciężko, wytrzeszczając oczy.

To było stresujące. Cholernie stresujące.

Zsunąłem buty nogami i odwiesiłem płaszcz na wieszak najciszej jak potrafiłem. Stanąłem w przedpokoju z rękami luźno zwieszonymi wzdłuż ciała, zamknąłem oczy i skrzywiłem się.

Co ja zrobiłem? Dlaczego to zrobiłem? Dlaczego flirtowałem dalej z nową, zupełnie nieznaną osobą? Dlaczego odpowiedziałem? Dlaczego ją zaprosiłem? Dlaczego byłem tak ufny?

Potrząsnąłem energicznie głową, wyrzucając te myśli. Zaraz wróciły. Szkoda, że takie sztuczki nie działają.

Nie mogę się w nikim zauroczyć, stwierdziłem stanowczo. Nie ma mowy. Ruszyłem w górę schodów do pokoju. Znowu wróciła rutyna. Przeszedłem pomiędzy śpiącymi ludźmi i wszedłem lekko na swoje łóżko. Zdjąłem bluzę, spodnie i koszulkę i położyłem się, zakrywając kołdrą pod sam nos.

Nie ma mowy, żeby zauroczyć się w kimś kogo znam od kilku minut. W tym świecie nic nie jest bezpieczne. Zmarszczyłem brwi. Co to wogóle za pomysł?

Przejdzie mi, stwierdziłem w myślach z przekonaniem. Przejdzie mi jutro.




Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro