*29.Mam raka*
Obudził mnie Kampi śliniąc się na moją twarz. Pies usiadł na moim brzuchu powodując ból i jęk. Kampi zapiszczał kiedy walnęłam go przez przypadek łapiąc się za brzuch. Usłyszałam jak ktoś dopija się do drzwi. Przy moim łóżku momentalnie siedziała Ewa ze zmieszanym wzrokiem.
-Co jest?
-Boli
-Wody?
-Nie, to nie to, przez Kampiego-sapnęłam
-Kurde, zadzwonię po Remka
-Nie, zostań, nie zostawiaj mnie
-Możesz wstać?
-Teraz nie, ale zaraz chyba mi przejdzie
-Chyba?Gdzie jest twój telefon?
-Na szafce
Ewa podeszła do szafki nocnej i zabrała mój telefon. Odblokowała go i wybrała numer Remka, po czym zadzwoniła i zaczęła mu tłumaczyć, że Kampi coś mi zrobił, ale sama nie wie co, bo nie daje rady jej powiedzieć. Rozłączyła się i spjojrzała na mnie. Ból nie przestawał a ja obawiałam się najgorszego. Nie no co ja gadam, to tylko pies, nie za ciężki, po prostu nie boli, przestanie, na pewno.
-Będzie za niedługo -szepnęła i chwyciła moją rękę
**
Leżę w szpitalu na jakimś głupim białym łóżku, które ani trochę nie jest wygodne. Wołałabym już leżeć w łóżku Remka. Spojrzałam na prawo. Światło padające przez duże okno, zasłonięte białą firanką oślepiało mnie, więc przewróciłam się na drugą stronę, zauważyłam, że na sąsiednim łóżku leży jakaś postać. Spojrzałam na czerwone vansy stojące przy łóżku. Rozmiar nie był duży, więc mogłam przyjąć, że jest to jakieś dziecko. Na myśl o dziecku dotknęłam swojego brzucha. Chyba wszystko było w porządku, bo już nie czułam tego okropnego bólu. Chciałam wstać, ale do ręki miałam przyczepionego motylka z płynem płynącym do moich żył. Westchnęłam głośno i chwyciłam za telefon, który znajdował się niedaleko na parapecie. Godzina 12. Strasznie wcześnie, jestem wyspana i nie mam ochoty nawet na 10 minutową drzemkę. Internetu też tu nie było, więc jedyne co mi pozostało, to napisanie do Ewy lub Remka. Pisząc smsa mój dzisiejszy współlokator zaczął się poruszać, nie przejmowałam się tym za bardzo, więc pisałam dalej.
Remek,przyjdź proszę do mnie :*
-Dzień dobry -usłyszałam drobny głosik
-Hej-uśmiechnęłam się do małej dziewczynki
-Co jest pani?
-Wiesz...będę miała niedługo dzidziusia i leżę tu, bo bolał mnie brzuch, a ty? Nie powinnaś leżeć z innymi dziećmi?
-Nie było miejsca, ja...mam raka
-O jeny -nie wiedziałam co mam jej powiedzieć; będzie dobrze? Ona umiera!
-Tak wiem, będę umierała, ale w sumie to dobrze
-Dobrze? Cieszysz się, że umierasz?
-Tak, moja rodzina to patola
-Patola? Ile słońce masz lat?
-Za tydzień skończę 10
-10? To smutne, że w tak młodym wieku zachorowałaś na tak poważną chorobę.
-Może dla pani to smutne, ja jestem szczęśliwa, że nie muszę już więcej spędzać czasu z moimi rodzicami
-Masz jakieś rodzeństwo?
-Mam brata, starszego o 9 lat i młodszego, który ma kilka miesięcy
-Co z twoimi braćmi?
-Młodszy jest w rodzinie zastępczej, a starszy siedzi w więzieniu
-Jejku, tak mi ciebie szkoda -chciałam wstać, ale do pokoju wszedł czarnowłosy mężczyzna, bardzo mi znany.
-Victoria -szepnął i podszedł bliżej
-Wszystko w porządku?-usiadł na krześle i złapał mnie za rekę
-Tak, Remek, wszystko okej-uśmiechnęłam się do niego kiedy położył głowę na mój brzuch i zaczął coś szeptać w stylu hej maleńka, tu tatuś
-To twój mąż?-odezwała się mała
-Oh, nie, to mój...
-Narzeczony-wtrącił się Remek i puścił mi oczko przygryzając wargę
-To on jest ojcem dziecka?
-Tak
-Jesteś pewna? Robiliście testy?
-Tak, jestem pewna -spojrzałam na Remka, który zmarszczył brwi, jeszcze tego mi brakowało, żeby Remek mi nie wierzył, że to on jest ojcem. Nie spałam z nikim od 2 lat.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro