część pierwsza
Bądźmy szczerzy.
Z Theodosią Burr ciężko jest się skontaktować. Telefon zawsze zostawia w domu lub gubi, mając przy tym wyciszone dźwięki. Przez to właśnie dla śmiechu znajomi nazywają ją przegrywem, co ich zdaniem jest zapisane w jej w genach. Oczywiście Theodosia się tym nie przejmuje - ma spory dystans do swojego ciągłego pecha. Wracając, pomimo tego, że Theo nie jest przyklejona do telefonu jak większość nastolatków XXI wieku, nie jest dla niej problemem znaleźć lokalizacje innych. Zwykła intuicja. Chociaż w tym ma szczęście - w znajdowaniu swoich, o czym przekonacie się później.
Kolegów posiada dookoła, nie ważne jakiej płci. Emituje niewyobrażalną energią, czym przyciąga do siebie masę różnorakich osób. Działała jak magnes, fascynują ją osoby o innych charakterach, a ona fascynuje ich. Natomiast z ludźmi o podobnych zainteresowaniach rozmawia jej się ciężej, są... zbyt przewidywalni? Tacy jak ona? Matka często jej powtarzała, że każdy człowiek ma w sobie coś swojego, innego. ,,Nikt nie jest taki sam" - słyszała. Mimo tych słów, w które wierzy, dalej jakaś siła wyższa odpycha ją od podobnych osobników, jak dwa bieguny jednoimienne.
Pomimo swojej „popularności" trzyma się tylko z trzema osobnikami w podobnym wieku. Może ich nawet nazwać przyjaciółmi, chociaż uważa owo określenie za przesadne. W końcu jak to mówi słynne przysłowie - „przyjaciół poznaje się w biedzie", więc nie ma pewności, czy oni są tymi właściwymi. Nie zwierzają się sobie z tajemnic, nie są wobec siebie w stu procentach lojalni. Za to wspólnie przeżywają swoje małe przygody, razem zwiedzają okolice jeżdżąc na rowerach. Mogłaby to robić z kimkolwiek innym, jednak to akurat oni mieszkają w okolicy. Nie ma co narzekać, naprawdę ciekawe osoby. Spędza z nimi większość swojego wolnego czasu, mimo to zawsze jej mało. Problem w tym, iż musi trzymać się ściśle określonego grafiku zajęć pozalekcyjnych, w tym też godzin,
które może spędzać poza domem.
Czas jednak przedstawić jej niewielką grupę najbliższych i skończyć o nich mówić jak o mało znaczących statystach z tła seriali. W tym wypadku wcześniejsze wyjaśnienie o relacjach Theo z innymi rówieśnikami o podobnych zainteresowaniach może wydawać się śmieszne, ponieważ każdego z jej paczki łączy zamiłowanie do przygód i podróży. Jednak pannę Burr ciągnie tam gdzie się niebo i morze chcą zejść, w przeciwieństwie do jej przyjaciół, którzy zdecydowanie wolą pozostać na lądzie.
Zacznijmy od „lidera" paczki. Słowo „lider" nie zostało przypadkiem umieszczone w cudzysłowie, o miano „lidera" bowiem Meriwether Lewis kłoci się z Theodosią Burr już od pierwszego spotkania. Pewny siebie chłopak o piaskowych włosach i ciężkim imieniu, przez co wszyscy ostatecznie zwą go Lewis. Już za dzieciaka życie dało mu w kość odbierając ojca. Nie spodziewał się jeszcze wtedy, że w zastępstwie pojawi się ojczym, który wzbudzi w nim bunt i szczególną niechęć do zmian. Charakteryzuje się rozważnym myśleniem (według Theodosi powinno się to jednak czytać „tchórzostwem"), potrafi dogryźć, dba o swój wygląd i zawsze chodzi z dziennikiem, gdzie opisuje niemalże każde zwierzę i roślinę jaką spotka po drodze. Za jego cechę charakterystyczną można uznać zawsze stojącego u jego boku Williama Clarka.
William, którego również przyjęło się nazywać po nazwisku (nikogo nie interesują jego uwagi na temat tego, że ma ładne imię i wymaga, aby po nim się do niego zwracano), jest nierozłączną parą z swoim przyjacielem Lewisem. Hasło „Nie ważne gdzie, ważne z kim" zdecydowanie można przypisać do niego. Clark z łatwością wpada w zachwyt, zauważywszy coś intrygującego. Od razu wtedy leci po Lewisa ciągnąc go w wybrane miejsce, upewniając się wcześniej czy jego przyjaciel aby na pewno wziął święty dziennik. Za dzieciaka często mu dokuczano, czego powodem były rude włosy. Ku zdziwieniu pewnej części jego klasy wyrósł na najprzystojniejszego chłopaka, a rude bujne włosy i drobne piegi tylko dodają mu uroku, przez co posiada liczne grono adoratorek, którymi szczerze mówiąc nie jest zainteresowany. Może się wydawać dzieciakiem bez wad, przez wszystkich zapamiętywany jako uczciwy i sprawiedliwy, z czym ciężko się nie zgodzić. Clark postrzega wszystkich na równi. Uważa, że wszyscy powinni posiadać takie prawa jak reszta, niezależnie od tego czy są innej rasy, orientacji, płci. W odróżnieniu od swojego najbliższego przyjaciela, William lubi zmiany i poznawanie nowych osób. Przez jego skłonność do szybkiego przywiązywania się, w mgnieniu oka nowo poznane osoby stają się kimś więcej. Tak na przykład było z Jeanem Baptiste Charbonneau.
W skrócie Pomp - taki przydomek zyskał od Clarka. Jean jest całkowicie nowy w ich drużynie, został w nią wprowadzony rzecz jasna przez rudowłosego. Zaczęło się od tego, iż Jean przeprowadził się z wcześniejszego miejsca zamieszkania, gdzieś na południu, do ich niewielkiej miejscowości w stanie Nowy Jork. William, zafascynowany przybyciem nowej twarzy, od razu starał się nawiązać kontakt z obcym chłopakiem, najczęściej przypadkowo przechodząc obok jego domu i starając się zagadać, gdy zauważał go na podwórzu. W momencie, w którym doszły go słuchy o chorobie Jeana zaczął zachowywać się, jakby Mały Pomp był jego synem i to na nim ciążyła odpowiedzialność wychowania młodszego chłopca z autyzmem. Po tygodniu stali się znajomymi, później ich znajomość przekształciła się w koleżeństwo, aż w końcu w bardzo dobre koleżeństwo. Przyjaciółmi nie zostaje się w dwa tygodnie, jednak Clark chce szczególnie przyspieszyć ten proces. Można powiedzieć, ze William nie zostawiał w spokoju wrażliwego młodszego chłopaka, starał się do niego zbliżyć za wszelką cenę, co nie przypadło do gustu Lewisowi. Blondyn nie dał rady ukryć swojego niezadowolenia, gdy chory Jean dołączył do ich ekipy.
Podobnie jest w tej chwili, kiedy to wszyscy chłopcy wyruszyli ku przygodzie.
- Czy on nie może w końcu przestać? - zapytał blondyn, zirytowany klaskaniem najmłodszego chłopaka.
- A ty nie możesz przestać się czepiać? - dopytał idący krok za nim rudowłosy. - Choć Pomp - odezwał się w stronę kolegi, zrównał z nim krok i złapał go za nadgarstek. - Jeszcze mi się tu zgubisz - zaśmiał się krótko.
Jean rzadko reagował, tym bardziej gdy zwracano się do niego po imieniu. Co było zaskakujące, na dźwięk nowego przezwiska szybciej budził się z rozmyślań.
Clarka wcale nie zdziwił brak odpowiedzi z strony drugiego chłopca. Było to normą, akceptował to. Racja, nie było to łatwe, przeszkadzał mu fakt, iż nie ma pewności czy Pomp nie robił wszystkiego na siłę, ponieważ nie potrafił odmawiać. Nie chciał, aby tak wyglądała ich wczesna przyjaźń.
Ciemnowłosy spacerował posłusznie za nowopoznanym. Zamglony wzrok wbity miał w czubki swoich butów. Nie miał pojęcia gdzie idzie, nie szczególnie się tym interesował, przymknął oczy zatapiając się w swoim świecie. Przerywały mu jednak nie trudne do usłyszenia westchnięcia Lewisa, najprawdopodobniej spowodowane widokiem dalej idącej za nim pary chłopców trzymających się za ręce.
- Jesteśmy na miejscu, moi drodzy. - rzekł jasnowłosy, dumnie wyprostowany.
- Styl federalny. - rzucił swobodnie rudowłosy, bezproblemowo klasyfikując budynek naprzeciwko. Na skutek podejrzliwego spojrzeniem wyższego chłopaka, dodał:
- No co? Uważało się na lekcjach historii sztuki.
- Sprawdziłeś to w necie, przyznaj – parsknął Lewis.
- Co proszę? Nieprawda! Zresztą tu nie ma zasięgu - tłumaczył zirytowany, wymachując trzymanym w prawej dłoni starym modelem telefonu. Puścił dłoń chłopca, którego prowadził podczas drogi i podszedł do swojego rozmówcy opierając się na jego ramieniu. Spojrzeli po sobie, po czym Lewis speszony zadziornym uśmieszkiem przyjaciela wrócił wzrokiem na budowlę przed nimi. - Czemu jednak jest taki – Clark zrobił nieokreślony ruch dłonią wokół domu - niedokończony?
- Wydaje mi się, że taki był zamysł.
- Wyjaśnisz?
- Dom jest nieduży, ale skończony. Wiem, że wydaje ci się niedorobiony w końcu jest taki niewielki, prawda? Może też takie wrażenie sprawiać jego wiek - nie jedną wiosnę przetrwał i nie jedną wojnę – zaznaczył - Miejsce na uboczu, idealne dla osób publicznych, perfekcyjne na odpoczynek i odcięcie się od dociekliwych reporterów. Został zbudowany na zlecenie pewnego prawnika pod koniec XVIII wieku! Rozumiesz? - zerknął na wpatrującego się w niego chłopaka.
- Jakiś ty mądry - pochwalił bawiąc się blond kosmykami przyjaciela.
- Przestań! Nie rób tak! – rozkazał odsuwając się, przez co opierający się o niego dotychczas William niemal stracił równowagę. Poczochrał swoją fryzurę, wskutek czego każdy włosek ułożył się w inną stronę świata.
- Ech... - westchnął ciężko - rozumiem - zapewnił - prawnik, bla, bla, bla, dom sprzed lat, bla, bla, osoba publiczna, bla, bla.
- Nie mówię ,,bla, bla" - jasnowłosy skrzyżował ręce na piersi.
- Bla bla – rudzielec wystawił język.
- Nie mów, że cię to nie interesuje - przeszył chłopaka intrygującym spojrzeniem z iskierkami niepewności. Clark ma dla tego spojrzenia specjalną kategorię w swojej głowie, pod nazwą ,,To spojrzenie".
- Cholernie interesuje - przyznał. - Muszę jednak wiedzieć... jeżeli jest to dom sławnego prawnika, żyjącego wieki temu, czemu nie jest on zabezpieczony w jakikolwiek sposób? Tylko stoi na jakiejś zarośniętej polanie, wśród samotnych drzew i tynk się z niego sypie.
- Mój drogi, Clarku - objął przyjaciela ramieniem - Wygląda to tak, że oryginalny, zamieszkiwany przez tego prawnika w XVIII wieku dom znajduje się w Nowym Jorku. Ta budowla powstała z myślą o jego najstarszym, ulubionym synu, przyszłej dumie narodu. Człowiek prawa przybywał tu kilka razy, aby mieć miejsce do pracy. Na tej niewielkiej parceli często znajdował się jej prawowity właściciel, jeszcze przed ostatecznym zakończeniem budowli. Ponoć było to jego ulubione miejsce. Ludzie tego nie wiedzą. On tu stoi specjalnie dla naszej dwójki... i mojego dziennika!
- To my nie jesteśmy ludźmi, że o tym wiemy? - jego usta wykrzywił niewielki uśmiech - Skąd ty bierzesz takie informacje?
- Legendy z wioski obok. Jakieś starsze panie o tym dyskutowały.
- Pewnie wspominały lata swojej młodości - stwierdził z poważną miną.
- Aż tak stare nie były - zaśmiał się szczerze.
- No przecież wiem - szturchnął go biodrem. - I nie naszej dwójki, a trójki! Prawda Pomp? - odsunął się i przeleciał wzrokiem otoczenie. - Gdzie on jest? - poczuł narastający stres. - O nie, o nie , o nie. Zgubiłem dzieciaka. Nie, nie, nie Pomp, skarbie ty mój, gdzieś się podziałeś? - zdruzgotany bezmyślnie zaczął chodzić w kółko.
- Przecież tam jest - Lewis otwartą dłonią wskazał na ciemnowłosego chłopczyka zbierającego kwiatki.- Za szybko wpadasz w panikę. - uśmiechnął się lekko pod nosem.
Rudowłosy podbiegł do najmłodszego chłaopca i kucnął obok.
- Podobają ci się? To stokrotki, zapewne wiesz. Nie są to jakieś niespotykane rośliny, za to piękne w swojej prostocie. Meriwether ma ich opis w dzienniku.
- Nie mów o mnie po imieniu - wtrącił stojący nad nimi blondyn, rzucając przy tym cień na kucającą dwójkę i kwiatki dookoła. W oczach Williama nie wyglądał na zadowolonego.
- Możemy razem pozbierać kilka - zaproponował z nadzieją, ignorując przy tym wcześniejszą uwagę przyjaciela.
- Dobrze.- odpowiedział cicho i powoli. Clark nie mógł powstrzymać wkradającego mu się na twarz uśmiechu.
Lewis rozłożył się na suchej trawie. Oparł głowę o udo Williama zbierającego kwiatki wspólnie z chorym chłopcem. Wzrok skierowany miał ku niebu, obserwował płynące powoli, wyglądające jak biały puch, chmurki. Za dziecięcych lat w taki sposób poznał się z Clarkiem. Kiedy jako pięciolatek, będący po śmierci taty, usiadł na zielonej murawie w parku i oczami wyobraźni szukał ilustracji wśród obłoków, myślami będąc przy momentach, w których robił tak z biologicznym ojcem, niespodziewanie obok niego znalazł się mały piegowaty rudzielec, wskazujący jedną z podłużnych chmurek wykrzykując „ta wygląda jak smok, taki chiński". Tego dnia matka podarowała mu zeszyt ze skórzaną okładką. Nosił go przy sobie, ponieważ szukał inspiracji jakimi miał wyrazić siebie - tak mu przynajmniej powiedziano. Ponoć taka technika miała pomóc w zebraniu się po traumatycznych wydarzeniach. Ostatecznie, pod wpływem rozkazującego tonu nowo poznanego chłopca w parku, pierwszą stronę dziennika ozdobił rysunek chmury z podpisem „Smok. Taki chiński.", który towarzyszy mu do teraz. Jak dziś pamięta, kiedy piegus wspierał jego prace słowami „Szybciej, bo zaraz się rozpłynie, ty cymbale!!!".
- Ni-nie zbierasz ty, dlaczego? - usłyszał nie lubianą barwę głosu, przy okazji również źle zbudowane zdanie - Nie lubisz ty kwiatków?
- Nie lubię ciebie - odparł obojętnie
- Ej! - Clark przypomniał Lewisowi o sobie, w postaci szturchnięcia nogą, uderzając przy tym blondyna w głowę.
Meriwether nie przejmując się tym, wstał z gleby jak poparzony. Spojrzał to na niebezpieczny budynek, to na najbliższego przyjaciela, który aktualnie zbierał kawałki złamanego serca Jeana w całość i sklejał słowami „on nie miał tego na myśli, uwierz".
- To jak? Kto idzie pierwszy? - rzucił entuzjastycznie, zbyt entuzjastycznie. Gdyby wzrok mógł zabijać Meriwether Lewis leżałby teraz martwy.
- Może nikt? - wysyczał przez zęby piegus.
- Opanuj emocje mój drogi - puścił oczko do wnerwionego chłopaka.
- Dlaczego nieraz jesteś takim dupkiem? - westchnął zrezygnowany.
- Trzeba mieć jakiś charakter. Cynamonowa bułko.
- W te legendy wy wierzycie? - usłyszeli zdołowany głos, oboje zatrzymali wzrok na ciemnowłosym.
- Jakie legendy? - dopytał William zawieszając oko na swoim najlepszym przyjacielu.
- Dlaczego patrzysz na mnie? On o nich wspomniał. - wskazał ruchem głowy na siedzącego dalej na ziemi chorego chłopca.
- Ale ty zapewne też coś na ten temat wiesz - z trudem przychodziło mu opanowywanie emocji.
- Nie ma dużo do gadania - wzruszył ramionami. - Sytuacja wygląda tak, że syn tego polityka, o którym wspominałem, dość wcześnie zmarł. Krążą historie, że ze względu na to, iż kochał to miejsce jego dusza została tutaj. Głupia bujda nie warta uwagi, ciekawe Pump, skąd ty ją znasz - zerknął krzywo na bruneta.
- Chyba nie jest takie ważne skąd on to wie. Powiedz mi lepiej co to był za polityk - odparł, powolnym krokiem zbliżając się do wyższego nastolatka.
- Nie znasz się na tym.
- Przestań, bo zaraz zacznę ci wymieniać gatunki słoneczników.
- Twoje groźby są zawsze takie urocze - jego twarz pokryła się ledwo widocznym rumieńcem. Odkaszlnął.- Kontynuując, wiesz kim był Alexander Hamilton?
•••••
Za wami cześć pierwsza!
Congratulations!
Jest to krótki fanfic, którego rozdziały postaram się wrzucać co dwa dni.
Do następnego!
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro