Prolog
Patrzyłam na twoją rozbawioną twarz, kiedy moje ciało zderzało się z taflą wody i chociaż udało mi się złapać głęboki oddech, to woda wciągała mnie w swoją głębię, a ty nie miałeś na tyle odwagi, by temu zapobiec.
Gdybyś tylko wiedział...
Czułam na skórze, jak zimna woda ją drażni, przez gęsią skórkę, która pojawiła się na moim ciele. Jednak to był ułamek sekundy, kiedy moja świadomość była w stanie to dostrzec, bo moje myśli dosadnie przepełnione były paniką. Całe moje ciało walczyło o ratunek, miotając się po mokrej przestrzeni i próbując się wydostać, chociaż strach coraz bardziej ciągnął mnie w dół.
Dlaczego?
Woda coraz to bardziej piekła moje spojówki, w wyniku czego musiałam je zmrużyć, chociaż i tak widziałam, jak przez mgłę.
Do moich uszu docierały niewyraźne dźwięki z góry i mój krzyk mieszczący się gdzieś w tyle głowy, które doprowadzały mnie do szaleństwa.
Pomóżcie mi...
Z każdą chwilą moje serce biło jeszcze szybciej, oddechy robiły się głębsze, a ilość wody powiększała się w moich płucach. I kiedy wypuszczałam bezsilnie dech z moich ust, mało widoczne pęcherzyki powietrza unosiły się do góry ku powierzchni.
Tonę...
I nagle poczułam czyiś dotyk, a już następnie na powierzchni krztusiłam się powietrzem, które łapczywie nabierałam do ust. Po chwili moja świadomość powracała, a dźwięki stawały się wyraźniejsze.
— Odeya, wszystko w porządku? — zapytał dość znajomy, kobiecy głos, chociaż nie potrafię przypomnieć sobie, kto to jest.
— Czy ona żyje? — dopytał ktoś inny, z większym przerażeniem w głosie niż jego przedmówczyni.
— Przynieście ręczniki!
— No szybko!
— Już jest dobrze, Odeya.
Słyszałam przeróżne głosy docierające do mojej bolącej głowy i niekiedy tłumione przez mój kaszel i ciężkie oddechy.
W końcu otworzyłam oczy i pierwsze co zauważyłam, to zebrany tłum ludzi wokół mnie, którzy badawczo mi się przyglądali. Jedni byli przerażeni, drudzy uśmiechnięci, a inni nie wykazywali żadnych emocji i to pewnie dlatego, że wcześniej nawet nie słyszeli o kimś takim jak Odeya Headey, chociaż spędziłam z nimi wszystkimi trzy dobre lata w liceum.
I on — Cody Miller, razem z roześmianymi kolegami, jak i również winowajcami tego całego wydarzenia, stali na poboczu, próbując nie zwracać na siebie szczególnej uwagi.
Moje zgrzytanie zębów przygłuszało szepty, które rozbrzmiewały z każdej mojej strony.
Urywane spojrzenia znajomych mi twarzy jedynie pogarszały mój stan emocjonalny jeszcze bardziej. Czułam się jak jeden z tych niepasujących puzzli, który i tak na siłę próbujmy wepchnąć, chociaż i tak dobrze wiemy, że nie sklei całej układanki.
Nagle głośne śmiechy zza moich pleców przerwały słowa otuchy od mojej blondwłosej wybawicielki, jak i mojej przyjaciółki.
Z pomocą innych powoli podniosłam się do góry i spojrzałam za siebie, skąd wydobywały się denerwujące mnie dźwięki, a następnie chwiejnie zmierzałam w tamtą stronę, zaciskając dłonie mocno w pięści.
— Jak mogłeś wrzucić mnie do basenu?! — warknęłam do blondyna, który dłonią zakrywał usta, by nie wybuchnąć gromkim śmiechem. Na chwilę odwróciłam wzrok na jego trzech kolegów, którzy chichocząc, udali się w inne miejsce. — Dlaczego?
— Chciałem, żeby było zabawnie.
— Mogłeś mnie zabić, idioto!
— Nie przesadzaj, nic wielkiego się przecież nie stało.
— To w takim razie co musi się wydarzyć, żebyś w końcu wydoroślał i wziął odpowiedzialność za swoje czyny? Mam umrzeć, żebyś w końcu zaczął traktować mnie poważnie? — wycedziłam przez zęby i na pięcie odwróciłam się za siebie, kierując się do pomieszczenia, gdzie większość ludzi wróciła już do imprezowania.
— Przecież wiesz, że cię kocham. — Stanął przede mną, zatrzymując mnie jedną ręką i zajrzał mi w oczy, chociaż kącik jego ust unosił się na jego twarzy.
— Za to ja przestaję to czuć.
— Do czego zmierzasz?
— Do tego... — przerwałam na moment, by spojrzeć po raz ostatni w jego piękne oczy, w które, mimo że tak bardzo uwielbiałam patrzeć, to mają się nijak do jego ohydnego charakteru — że z tobą zrywam.
— Odeya, nie wygłupiaj się.
To jego ostatnie słowa, jakie usłyszałam po wejściu do środka budynku, w którym rozbrzmiewała głośna muzyka.
Pozostaną wyłącznie wspomnienia, przypominające mi o naszej młodzieńczej, szkolnej miłości, która niegdyś piękna i prawdziwa, okazała się tą niewdzięczną i nieodwzajemnioną.
Bo do pewnych rzeczy trzeba zwyczajnie dorosnąć i brać za nie pełną odpowiedzialność. Czuć, że to już czas na pewne zmiany w naszym życiu i nie patrzeć tylko na czubek własnego nosa.
Miłość jest wtedy, kiedy obydwa serca biją w jednakowym rytmie, a kiedy jedno przestaje bić, drugie umiera razem z nim.
''Owoce dojrzewają w słońcu, ludzie zaś w świetle miłości''.
Opowiadanie zacznę w październiku 😉
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro