Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Nie lubię wtorku

Uwielbiałam wtorki. Były słodkim wytchnieniem po poniedziałku i leniwą zapaścią przed gwałtowną środą. Tkwiła w nich magia.

We wtorki ją widywałam. Zawsze dwanaście minut po siódmej. Stała przy rogu Cytrynowej niezależnie od pogody. Przez cały rok. Mijałam ją szybkim krokiem. Udawałam, że nie patrzę, że nie chcę do niej podejść. Byłam tchórzem. Podłym.

Co tydzień spowalniałam na chwilkę. Zawiązywałam sznurówkę, potykałam się, rzucałam chusteczkę. Robiłam wszystko, by nie zauważyła, że to z jej powodu.

Świat w takich chwilach przyspieszał. Miałam milisekundę, by na nią spojrzeć. Czułam, jak krew szumiała mi w uszach. Pulsowała. Myślałam o ucieczce. Jeszcze nie było na nią za późno. Jeszcze nie spojrzałam, nie zatraciłam się w jej oczach.

A potem patrzyłam i wiedziałam, że źle zrobiłam. Wpadałam jak komar w lepką pułapkę. Zapominałam o autobusie odjeżdżającym za sześć minut, kartkówce z fizyki. Chłonęłam jej aurę. I dopiero po paru słodkich minutach wracałam do starego toru.

Ona chyba mnie nie dostrzegała. Spojrzała na mnie zaledwie dwa razy (pewnego zimowego poranka, gdy padał śnieg, a później w pełnym słońcu marca). Za pierwszym razem zmarszczyła nos. Za drugim delikatnie się uśmiechnęła.

Nic o niej nie wiedziałam. Przez pierwsze trzy miesiące tworzyłam teorie. Dziesiątki teorii. Zajmowała każdy skrawek mojego umysłu, ale nie wymyśliłam nic sensownego (może oprócz tej teorii o replitanach).

Pozostała tajemnicą. I zanim zdążyłam się zorientować, wpłynęła na mnie mocniej, niż sobie życzyłam. Wcześniej nie kwestionowałam podstawowych założeń. Przez nią musiałam. Bo co mam pomyśleć, kiedy piękna dziewczyna zawróciła mi w głowie?

Niewątpliwie była piękna. W każdy wtorek uświadamiałam to sobie na nowo. Odkrywałam nowy sposób padania światła na jej policzki, nowy sposób ułożenia włosów, nową minę. Niezmienne były tylko jej oczy – tak samo piorunująco zielone.

Gdy pierwszy raz je zobaczyłam, prawie wpadłam pod auto.

Wszystko zmienił ten jeden cholerny wtorek, przez który znielubiłam ten dzień. Było ciepło, mgła zdążyły się już podnieść. Mimozy pachniały, a ja miałam doskonały humor. Odegrałam cowtorkową szopkę ze spoglądaniem na nią nadzwyczaj szybko.

Miała na sobie duże okulary przeciwsłoneczne i czerwoną sukienkę, w której jej nogi (na które usilnie starałam się nie patrzeć) były bardzo ładnie wyeksponowane. Pachniała przyjemnie truskawką.

Gdy planowałam odejść, by zobaczyć ją za tydzień, odezwała się.

– Co sądzisz o sytuacji pingwinów w Afryce? – jej głos był niższy, niż sobie wyobrażałam.

– Co? – wysapałam, zanim zdążyłam pomyśleć logicznie.

Mój mózg zamienił się w papkę, a neurony wyparowały.

Kąciki jej warg zadrżały.

– Pingwiny są u wschodnich wybrzeży Afryki lub u zachodnich, nie pamiętam. Pytałam, co o nich myślisz.

Słońce świeciło mi w twarz, nie mogłam dostrzec, czy sobie nie żartuje. Podjęłam jej grę.

– Myślę, że może im być gorąco. Tak chyba bywa w Afryce.

– Pewnie tak, biedne pingwinki. - Oblizała usta, miażdżąc duże wargi (usilnie starałam się na nie nie patrzeć). - Czemu tu stoisz? Jakoś dziwnie na mnie patrzysz.

Serce wywinęło mi koziołka. Moja największa, brudna tajemnica została odkryta. Zorientowała się. Jej miłe zachowanie było tylko wstępem.

A potem na jej wargi wypłynął uśmiech, a w moje serce znów wpłynęła nadzieja.

– Spokojnie. Nie zamierzam wyzwać cię od zboczeńców, trzepnąć torebką po głowie i uciec. Patrzysz na mnie w taki dziwaczny sposób, jakbyś zastanawiała się, co jest pod moją skórą. Chcę wiedzieć, czy nie planujesz rozkroić mnie na kawałki, a potem zjeść.

Zdecydowałam się postawić wszystko na jedną kartę.

– Czemu tu jesteś? Tylko we wtorki. To nienormalne, nie widziałam cię w żaden inny dzień tygodnia, a mieszkam niedaleko, znam tu każdego.

Uśmiechnęła się i zsunęła okulary niżej na nos.

– Sprzedaję kokainę, mój klient tu przychodzi. To bardzo dochodowe, wiesz? Ja na twoim miejscu nie rozmawiałabym ze mną. Jeszcze cię zamkną za współudział - gdy mówiła z jej warg nie schodził uśmieszek.

Szczerze się roześmiałam. Nie musiałam wiedzieć, po co tu jest. Rozmowa z nią była o niebo lepsza.

I tak to wszystko się zaczęło.

                                                                                                   ***

Chciałam ją pocałować. Przyprzeć do ściany i całować. Całować. Zmiażdżyć delikatne wargi. Dotykać. Pieścić.

Ona chyba to wiedziała. Wyczuła to. I to nas niszczyło. Nie potrafiłam zdecydować, co czułam i czy powinnam to czuć. Nie umiałam rozpoznać znaków. 

Każdy jej dotyk parzył. Pozwalała na to. 

I tak cholernie mocno chciałam jej dotknąć. 

Ona chyba tego nie czuła. Pozwalała na wszystko, ale nie wychodziła z inicjatywą. Była bierna, jak skała, którą oblewał ocean. Tylko czasami okazywała zainteresowanie i wtedy latałam ponad chmurami. 

Nie rozmawiałyśmy o uczuciach. Nasza znajomość rozwijała się na dwóch płaszczyznach – otwartej przyjaźni i ukrytego romansu. Przynajmniej dla mnie to tak wyglądało.

Miałam wrażenie, że prowadzi nienaturalną grę. Zwodziła mnie i pozwalała na wszystko. Bałam się odrzucenia. Strach przepływał przeze mnie w każdej sekundzie. Mogłam przeżyć tygodnie w smutku i zwierzęcym przerażeniu, by ją zobaczyć.

Tkwiłyśmy w impasie, niezdolne do wykonania kroku na przód. Zatruwałam ją, a ona robiła to samo ze mną.

Musiałam przestać. Musiałyśmy przestać. Nie chciałam złamać jej serca. Nie chciałam mieć złamanego serca.

A potem ona wykonała swój ruch.

Wszystko straciło sens. I odzyskało go na nowo.

***

Pocałunki z nią były jak małe wybuchy atomowe. Z każdym ruchem kolejne ładunki zostawały wciągnięte do reakcji łańcuchowej, aż w końcu nie został we mnie pojedynczy atom. Wszystko pochłonęła.

Czas, który z nią spędzałam, płynął w rytm kolejnych małych cudów i wybuchów miłości. W wysokich górach, nad turkusowymi morzami i wiecznie zielonych lasach, na betonie przed supermarketem. Wszędzie.

Pół roku przerażenia było małą ceną. Mogłam na nią patrzeć godzinami. Dotykać, pieścić i robić z nią wszystko, co pragnęłam.

Już mnie nie zatruwała. Nie była niedostępną tajemnicą. Była moją tajemnicą, o której nikt nigdy nie miał się dowiedzieć.

Była nierzeczywista. Zbyt cudowna, by istnieć. Przypominała mi tą szaloną postać, mgłę z dramatu Słowackiego. Nie potrafiłam uwierzyć, że zwróciła na mnie uwagę. Chodzący, tajemniczy cud, spojrzał na zwykłą śmiertelniczkę i zgodził się na jej obecność.

Dalej nie rozmawiałyśmy o uczuciach. To było zbędne. Wszystko wyrażałyśmy gestami. Dotykiem i pocałunkami.

Kochałam ją i jestem prawie pewna, że ona też mnie kochała. 

Tak przynajmniej wolałam myśleć.

 ***

Koniec był początkiem. Nie pojawiła we wtorek. Spotykałyśmy się dużo częściej, ale ten dzień nadal był niezwykły. Często przychodziła z drobnym prezentem – kwiatami, słodyczami lub biżuterią. Uczyniła ten dzień niezwykłym. Uwielbiałam wtorki jeszcze mocniej.

Czekałam, pozwoliłam odjechać autobusowi. Minęła 7:12, minęła ósma, minęła ósma trzydzieści. Zwierzęcy lęk zaczął wzrastać w moim wnętrzu. Nie dałam mu dojść do głosu.

Nie odbierała telefonu, nie wyświetlała wiadomości, nie było jej w domu. Zapadła się pod ziemię.

Następne dwa tygodnie były trudne. Szukałam jej wszędzie. Dotarłam nawet do jej homofobicznych rodziców (co i tak nic nie zmieniło, nie chcieli mnie widzieć). Uczucia wypełniały mnie i nie miały żadnego ujścia.

Zorientowałam się, jak mało o niej wiem.

Mówiła mi tyle, ile miałam wiedzieć. Nawet nie wiedziałam gdzie i jak pracuje, nie wiedziałam, po co stała co tydzień w tym samym miejscu. Nie znałam jej. Dałam się kontrolować. Byłam zaślepiona.

I szczerze mówiąc, nie obchodziło mnie to. Pragnęłam ją odzyskać. Wystarczyłaby jej obecność. Na powrót stałabym się jej domowym, oślepionym zwierzątkiem i to w zupełności by mi wystarczyło.

List z wezwaniem na rozprawę przyszedł w kolejny wtorek. Drżącymi palcami rozerwałam kopertę. Papier był szorstki w dotyku i pachniał jak najtańszy papier toaletowy. W jakiś niepojęty sposób czułam, że to będzie dotyczyć jej.

Nie myliłam się.

                                                                                                   ***

Na sali rozpraw śmierdziało. To moje najintensywniejsze wspomnienie z tego dnia. Doskonale pamiętam woń zbyt długo gotowanego oleju pomieszanego z perfumami. Był obrzydliwy na wielu poziomach i tylko siłą woli powstrzymywałam się od wymiotów.

Nie płakałam – to też pamiętam dobrze. Może tylko odrobinę drapało mnie w gardle. Chyba nie było widać, jak blisko łez byłam (przynajmniej miałam taką nadzieję).

Pamiętam słowa, które wypowiedziałam przed pytaniami.

Świadoma znaczenia mych słów i odpowiedzialności przed prawem przyrzekam uroczyście, że będę mówiła szczerą prawdę, niczego nie ukrywając z tego, co mi jest wiadome.

Potem wspomnienia zlewają się w białą plamę przetykaną olejem. W głowie wibrują mi pojedyncze sentencje.

– Jak była pani związana z oskarżoną?

– Byłyśmy kochankami, ale takimi prawdziwymi słowotwórczo. Od miłości, nie od zdrad.

– Czy wiedziała pani o kokainie?

– Nie miałam pojęcia. Nie. 

Wtedy jednak chyba trochę płakałam. Bo przecież wiedziałam. Powinnam wiedzieć. Przyznała się. Wtedy, w pierwszy wtorek naszej znajomości. Powiedziała to – handluję kokainą – tak, dokładnie to.

– Czy poznała pani współpracowników oskarżonej?

– Nie.

Ten przemiły facet w Rzymie nie mógł być handlarzem narkotyków.

A ona mogła?

***

We wtorki powietrze pachnie inaczej, jest ciężkie od przypalonego oleju, który wciska mi się do nosa, przyprawia o drapanie; nie pozwala o sobie zapomnieć.

We wtorki przydarzają mi się największe nieszczęścia, których boję się najmocniej, moja głowa od nich pęka.

We wtorki jestem samotna tak mocno, że czasami leżę na mokrym od deszczu balkonie, patrzę na grafitowe chmury i myślę, czy skoczyć przez barierkę.

We wtorki myślę wolniej, moje neurony nie przekazują sygnałów poprawnie, część z nich jest zagubiona na wieki, a pozostałe ślimaczo wolno dostają się do moich kończyn; uniesienie ręki zajmuje mi tysiąclecia.

We wtorki nie potrafię mówić, słowa zamierają mi na wargach, a literki rozkładają się, niezdatne do odczytania.

We wtorki widzę ją we wszystkim. Świadomość, że to nigdy nie będzie ona, jest zabójcza.

Nie lubię wtorku.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro