Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

"Cześć, Buck"

Po odprawie, mogłem w spokoju spotkać się z Buckym pierwszy raz od meczu. Z tego co dowiedziałem się od jego mamy przez telefon, kumple Red Skulla faktycznie wybili mu bark. Został przewieziony do szpitala a ja nie miałem w ogóle czasu go odwiedzić, pomimo, że siedział tam trzy dni. Z tego co powiedziała Winnie, musi nosić opatrunek Desaulta, czy co to jest, a za około miesiąc będzie musiał iść na rehabilitacje. On doznał kontuzji ręki na meczu, a ja w bójce. Ah, to zrządzenie losu.

Umówiliśmy się w parku, tam gdzie się poznaliśmy, w dniu gdy zginęła moja mama. Był blisko Stark Tower dzięki czemu w razie czego, mogłem szybko dostać się do wieży. Siedziałem na ławce już jakieś dziesięć minut, gdy usłyszałem krzyk Barnesa.

-A tobie co się stało?!

-Cześć, Buck- przywitałem się z nim, ignorując jego pytanie.

~~~
Gdy zbliżyłem się do Steve'a, zobaczyłem na jego ręce jakiś bandarz a może opatrunek. Nie wdawał się w bójki, no chyba, że ze Starkiem. I już wszystko jasne. Z tego co mówił mi przez telefon Dugan, jeden z członków szkolnego klubu pod nazwą Howling Comando, po meczu pobił się ze Starkiem bo ten nazwał go tchórzem podobnym do ojca, potem został wezwany do dyrektora i od dwóch dni się nie pojawił w szkole. Podobnie jak Stark i kilku innych uczniów. Chciałem do niego pójść i pogadać ale albo to lekarz mi zabraniał, albo matka trzymała mnie w pokoju.

-Czemu cię nie było w szkole?- prawie zawsze rozmowę, zamiast od tradycyjnego "hej", zaczynałem od tematu, który mnie interesował w danej chwili.

-Dyrektor Fury zaproponował mi staż w TARCZY. Nie mogłem się nie zgodzić.- ta informacja wstrząsnęła mną bardziej niż mój wypadek sprzed roku, kiedy jakiś grubas wypchnął mnie z pędzącego pociągu. Lekarze mówili, że byłem o krok od śmierci a jeszcze bliżej od amputacji lewej ręki.

-Bucky? Wszystko w porządku? Zbladłeś.- pomachał mi liściem z jakiegoś drzewa przed twarzą i spojrzał na mnie.

-Steve, jesteś moim najlepszym przyjacielem więc to chyba oczywiste, że się martwię. Praca w TARCZY jest niebezpieczna i...

-Daj spokój. Przecież nie będą mnie wysyłać od razu na misje. To tylko staż.

-Wiem ale się martwie.

-Nie masz o co. Nie jestem już tym małym chłopcem, którym musiałeś się opiekować.- następne trzy godziny spędziliśmy na praktycznie niczym. Ciężko było mi określić na czym właściwie straciliśmy ten czas. Niestety musieliśmy się rozstać, gdy zadzwoniła moja mama bym wrócił do domu na kolacje. Widziałem w oczach Steve'a lekkie robawienie i smutek.

-Chodź tu.- zamknąłem go w uścisku, co było trochę ciężkie ze względu na moje ramie a potem ruszyliśmy w osobnych kierunkach.

~~~
Kiedy tylko przekroczyłem próg wspólnego piętra, zalała mnie fala niepokoju. Nieprzerywalnie panująca na około dziwna cisza, powodowała dreszcze. Brakowało tylko tego jebanego świerszcza, który występuje w bajkach dla dzieci i gra, niewiadomo skąd. Natasha i Clint poszli na miasto, podobnie jak Rogers, Thor poleciał do swojej dziewczyny. Jak jej tam było? Jane Foster? Mniejsza. Bruce z tego co wiem, miał o tej porze jakieś zajęcia panowania nad stresem i złością. Nie wiem jak nazywają się te zajęcia. W sumie nigdy mnie nie interesowały terapie grupowe.

Dopiero gdy do moich uszu dobiegł dźwięk upadku metalowych naczyń z kuchni, zrozumiałem, że nie jestem sam na piętrze.

Do obrony chwyciłem za pierwszą lepszą rzecz, którą okazał się czarny parasol z kocimi uszami i ruszyłem do kuchni. A propos parasola. Nie mam bladego pojęcia skąd go mam. Prawdopodobnie zapomniał go Peter Parker, dziesięcioletni chłopiec, którego ciotka przyjaźni się z moją mamą. Na początku miałem chłopca gdzieś ale potem okazało się, że był całkiem fajny. Nie wydał mnie, gdy przypadkiem stłukłem ulubioną wazę ojca. Kto by pomyślał, że taki miliarder ma ulubione naczynie.

Ale wracając. Kroki stawiałem wolne i ciche. Ścisnąłem mocno rękojeść mojej super broni, sarkazm, i wyjrzałem zza ściany.

-Skąd ty masz parasol z kocimi uszami?

-Mam lepsze pytanie. Co ty tu robisz?

-E... mieszkam?- Steven zaśmiał się i wrzucił mokry papier do kosza na śmieci. Na podłodze było mnóstwo czarnej masy, rozbryzganej po całej powierzchni.

-Nie, co ty tu robisz?- zaakcentowałem mocno ostatnie słowo, starając się wyrazić zupełnie inny kontekst mojego pytania.

-Natasha prosiła bym zrobił na kolacje ciastka czekoladowe. Ale przez piekarnik oparzyłem się i czekolada rozlała się na podłodze.

-Ofiara.

-Ja przynajmniej robiąc jajecznicę nie wysadzam połowy kuchni.- na jego słowa zaśmiałem się głośno. I to wcale nie ironicznie. Doskonale to pamiętałem. Kilka lat temu próbowałem zrobić śniadanie dla mamy ze Stevenem, króry tej nocy u mnie nocował. Mimo jego uwag i pomocy, nie udało mi się dokończyć niespodzianki. Ale były też plusy. Mama zawsze chciała odnowić kuchnię.

-Więc, gdzie te ciastka? Czekolada się rozlała ale ciasto jeszcze żyje, prawda?

-Po tobie spodziewałem się raczej uwagi typu "Dobrze, że się rozlało. Przynajmniej nikogo nie otrujesz".

-Bez przesady. Ja jeszcze żyje a jadłem wiele twoich dań.- to była nasza najdłuższa wymiana zdań bez przykrych złośliwości od bardzo dawna.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro