Biblioteka nie jest jedynym źródłem
Balsamacja ciała to długi, czasochłonny i obrzydliwy proces, który nie jest przeznaczony dla dzieci. Ja w tym siedzę od najmłodszych lat, także mnie to już nie rusza. No i nie mam uczuć, czyli coś takiego jak obrzydzenie czy inne takie, są mi obce. A zwłoki to już przecież nie ludzie...
Martwe ciała nie były czymś, co mogłem zranić, co mogło na mnie patrzeć lub co mogło się ruszać. Tym bardziej, że były zimne jak lód, a oczy miały zapadnięte. Po śmierci gałki oczne się rozpuszczały i w ich miejscu powstawały dziury. Dlatego jednym z naszych obowiązków było włożenie tam waty, by wyglądały jak normalne. Trochę dziwnie wyglądały takie puste. Dosłownie, puste i opadnięte oczka.
Po ich umyciu zająłem się wnętrznościami, musiałem je napełnić specjalnym płynem, by zabić obrzydliwy odór, który wydzielały. Mama zajęła się ciałem, zrobiła to samo co ja, tylko dodała specyfik, który uniemożliwiał rozkład zwłok.
Dobra koniec, bo ktoś jeszcze zemdleje. Chociaż jak to tak opisuje to nie jest tak źle, gorzej jak się na to patrzy. To mi zawsze uświadamia nieuchronność niektórych czynników, między innymi właśnie śmierci. Innymi jest narodzenie, zakochanie się, szkolna impreza... W poprzedniej szkole tego nie było, ale wiem, że w liceum takie coś występuje. Gorzej, nie są to zwykłe zabawy. Na stronie szkoły odnalazłem, że co roku, w pierwszym tygodniu drugiego miesiąca szkoły dzieciaki przebierają się za wybrane postaci z uniwersów podanych przez szkołę. Czyli ja też będę musiał w tym uczestniczyć. Oczywiście zamierzam uprzednio się o tym dokładnie dowiedzieć, żeby czasami nie wyjść na jakiegoś debila, ale wątpiłem, że to kłamstwo. W końcu było na stronie szkoły.
Skończyliśmy po około trzech godzinach, poszliśmy się przebrać, itd. Musiałem się też umyć, mama nie chciała bym chodził po mieście i cuchnął trupem. Wystarczyło, że ona przesiąkła tym zapachem.
Tak naprawdę skończyła się tylko część, gdzie mogłem pomóc, podłączyliśmy zwłoki do specjalnej maszyny, która wytoczy krew z żył i zatka dziurki. Trochę to trwało, ale już później wystarczyło odłączyć je i ubrać, były gotowe do trumny. A w tym nie mogłem jej teraz pomóc, nie wolno mi w końcu nic dźwigać. Zaproponowałem, że sam się przejdę do biblioteki, niedaleko jest pizzeria więc tam mieliśmy się z mamą spotkać jak skończy.
Droga miała zająć dziesięć, może piętnaście minut w moim stanie. Jednak jakimś trafem spotkałem grupkę dzieciaków, które poszły na wagary. Były na tyle małe, że na pewno chodziły do podstawówki, może nawet przedszkola. Zagadnąłem ich, ale próbowali uciec.
-Hej, spokojnie. Ja tylko chciałem się o coś zapytać. W sumie też jestem na wagarach. -uśmiechnąłem się do nich wesoło i kucnąłem, z trudem ale jednak mi się udało.
Ci popatrzyli po sobie i ostatecznie wystąpiło jeden z nich, najbardziej odważny skrzat.
-Pytaj. -powiedział stanowczym tonem, aczkolwiek to jednak dziecko. Wyglądał zabawnie...
-Obok mnie mieszka rodzina, mają kilka dzieci. Codziennie pokazują taki znak – w tym momencie ułożyłem dłoń w podobną koronę, jaką miał Louis. -Wiecie co on oznacza?
-Pewnie, to znaczy, że uważają cię za króla. Ale nie cieszyłbym się, to bardzo niegrzeczny gest. Oznacza, że uważają cię za samochwałę. -powiedział, całkowicie z siebie dumny i uśmiechnął się promiennie.
Wygrzebałem z kieszeni jakieś drobniaki i dałem mu, dziękując spokojnie za informacje. Odbiegli, głośno krzycząc na co przehulają pieniądze. Słodycze... Też lubiłem tak bardzo słodycze jako dzieciak? Nie wydaje mi się, nadal jakoś bardziej wolę słone przekąski.
W każdym razie wizyta w bibliotece skróciła się do wypożyczenia książki psychiatrycznej. Były tam informacje o psychopatach, szukałem takich pedantycznych. Ten nasz właśnie taki był. Podszedłem do bibliotekarki, wyjaśniłem, że to dla siostry, wyrobiłem sobie kartę i wyszedłem. Ruszyłem w stronę pizzerii, na szczęście poznałem te okolice w wakacje, zanim dołączyłem do szkoły.
Pizzeria nie była najwspanialszym miejscem, ale robili wyśmienite obiady. Często będąc poza domem wpadałem tu, aby coś zjeść, właściciel siłą rzeczy mnie kojarzył. Często się tu pojawiałem po przechadzce w lesie, więc byłem wiecznie brudny i cały w jakimś robactwie i innych śmieciach. Pewnie zdziwił się widząc mnie czystego.
-Włóczykij, co taki czysty? W lesie nie było żadnych krzaków do przeszukania? -spytał rozbawiony i napisał na kartce zamówienie. Wiedział co lubię, czyli podsumowując, mało ludzi tu wpadało, skoro mnie zapamiętał po dwóch tygodniach.
-Nie, proszę pana. Pobili mnie i las to teraz moje marzenie. Mogę tu poczekać na mamę? -spytałem, siadając przy blacie.
Mieli tu dwa stoliki, sporą kuchnię i blat, pod którym była kasa i inne tego typu rzeczy. Na samym pulpicie były karty z menu, ulotki pizzerii i kilku innych miejsc... oraz gazeta. Zerknąłem na nią, na pierwszej stronie była opisana tragedia Louisa i podejrzenie, że to seryjny morderca. Była też przestroga do nas, uczniów tej szkoły, byśmy uważali.
-Zostań ile zechcesz, bylebyś zapłacił. -powiedział ze śmiechem i nabił rachunek na kasę. Zerknął na co patrzę i przestał się uśmiechać. -Chodziłeś z nim do szkoły, co? Ponoć dobry uczeń, nie wybitny, ale nie sprawiał problemów. Lepiej uważaj, możesz być w kręgu potencjalnych następnych ofiar. -powiedział z lekkim śmiechem i poszedł do kuchni.
Ta, jasne, ofiar. Albo w kręgu podejrzanych. Jego koledzy pewnie będą mnie szantażować bym się przyznał... Chociaż nie, musiałbym powiedzieć swój motyw, a wtedy oni mieliby przesrane. Mało opłacalny biznes, dla obu stron. Ja się nie przyznam do czegoś, czego nie zrobiłem. Oni nie będą mi kazać tego robić, bo będą mieli przekichane za pobicie. Ale jest możliwość, że będę w stanie ich straszyć, w końcu ich kumpel mnie pobił i zginął. Oni też mogą. Będą chętni zagrać w tę grę?
Dość, nie teraz o tym. Trzeba znaleźć mordercę. Dlatego usiadłem do jednego ze stolików i zacząłem czytać, chociaż większość z nich znałem. Mój faworyt to John Wayne Gacy, amerykański seryjny morderca i gwałciciel. Przebierał się charytatywnie za klauna, więc nikt nie podejrzewał, że stanie się zabójczo śmieszny. Zrozumieliście? Nie umiem żartować, śmiech i inne tego typu odczucia są mi obce. Rozumiałem czarny humor, ale mnie nie bawił.
Po kilku minutach dostałem pizzę i coś do picia, a po około trzech godzinach przyjechała moja mama. Pan Collins, właściciel, kojarzył ją. Wiedział, że to moja rodzicielka, wiedział gdzie pracowała, ale się nie znali. Kobieta usiadła na przeciwko mnie i westchnęła ciężko.
-Długo czekasz? Nie mogłam szybciej się urwać, musiałam ją jeszcze włożyć do trumny. -wyjaśniła. Zaznaczyłem stronę i odłożyłem książkę na bok, uśmiechając się lekko.
-Nic się nie stało, mam grubą książkę. -wyjaśniłem. Spojrzała na nią sceptycznie.
-Max, nie wolno ci czytać takich rzeczy, pamiętasz? On... No wiesz. -skinęła na mnie niepewnie i wzięła szklankę z moim napojem.
-Wiem co robię mamo. A „On" świetnie się trzyma, nie potrzebujemy pomocy. -wyznałem łagodnie, przynajmniej się starałem. No bo ile można słyszeć, że twoje wewnętrzne „Ja" chce się obudzić?
-Jak uważasz, ale nie mogę teraz znaleźć żadnego psychiatry, który chciałby cię przyjąć. -odparła i napiła się wstając. Podeszła do blatu i zamówiła kolejną pizzę, tym razem dla siebie. Oczywiście nie zje całej, skończy w połowie i będzie stękać, że już nie może. Resztę zjem ja albo weźmiemy na wynos.
Gdy wróciła uśmiechnęła się do mnie i przybliżyła się. Czekała, chociaż nie wiedziałem na co. W końcu nie wytrzymała.
-No i co? Udało ci się czegoś dowiedzieć? -spytała nerwowo. Hipokrytka, najpierw nie pozwala mi nawet słuchać o takich sprawach, ale jak już się wciągnę, to zamiast mnie wyciągnąć, to pyta o szczegóły. Wspaniała osoba.
-Niewiele, większość seryjnych morderców nie jest aż tak pedantyczna. Zostawiają jakieś ślady, cokolwiek. Chociaż ten też mógł, nie mam wglądu do sprawy. Poza tym dzwoniła policja, wiedzą co jest w paczce? -spytałem, pijąc sok. Odsunęła się na krześle i westchnęła.
-Jakieś palce i języki, dopiero sprawdzają w bazie danych do kogo mogły należeć. Strasznie się tym przejęłam, ale to na pewno nie do...
-Do mnie. Ta paczka jest do mnie, mamo. Nie wiem od kogo, dlaczego, ani jak. Ale jest do mnie. -wyjaśniłem jej stanowczo. Po chwili wyciągnęła telefon, chcąc gdzieś zadzwonić, ale nie pozwoliłem jej.
-Trzeba powiadomić policję! -lekko się uniosła.
-Nie. Mamo, myśl racjonalnie, proszę! Ten ktoś myśli, że wy nie wiecie. Dlatego taka sytuacja może się nie powtórzyć i paczki będę dostawał ja sam, albo w ogóle przestaną się pojawiać jak się dowie, że nie zwróciliśmy na to uwagi. -starałem się ją tym jakoś uspokoić, ale chyba mi nie wyszło...
-Albo będą bardziej „intensywne" prezenty. -warknęła, nie lubiłem gdy tak robiła.
-Albo. Nie możemy tego na razie wiedzieć, więc odłóżmy telefon na stół i porozmawiajmy racjonalnie. -powiedziałem stanowczo, trwała między nami „walka na spojrzenia" i dopiero po dłuższej chwili mama odpuściła. Odłożyła telefon bliżej mnie i oparła się o krzesło.
-Dlaczego uważasz, że to do ciebie, proszę, wyjaśnij mi.
-Na paczce było napisane "Znam cię". Jeśli było do ojca, to raczej o pomyłce auta nie byłoby mowy. Do ciebie kto mógł coś takiego wysłać? Zazdrosna koleżanka? Szef? Do Evy pewnie nikt by się nie fatygował (ciekawe czemu?). Do kogo więc musi być paczuszka? -spytałem z nerwowym uśmiechem.
Uspokój się, Max. To tylko durna paczka, pewnie koledzy sobie żarty robią. Ale komu by ukradli palce i języki?
-Dobra, ta teoria ma sens. Ale kto mógł ci to wysłać i dlaczego? No i skąd wziął zawartość? -spytała nerwowo, sięgając po szklankę. W tym momencie ktoś zadzwonił, szybko zgarnęła telefon i wstała, odchodząc kawałek. W tym czasie przyszła pizza, wziąłem sobie kawałek i patrzyłem jak oczy mojej mamy się rozszerzają. W końcu wróciła do stolika przerażona.
-Mają wyniki kilku palców. Nie uwierzysz, kto to był. -szepnęła.
Wzięliśmy pizzę na wynos i pojechaliśmy na komisariat. Zadzwoniliśmy po taksówkę i po kilku minutach już jechaliśmy. Mama cała drżała, ale zadzwoniła do ojca powiedzieć mu gdzie będziemy i żeby po nas przyjechał.
Ale nadal mi nie powiedziała, czyje były to palce...
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro