Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

01. 10





ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Gorzki smak zwycięstwa


CHŁÓD.

Przez długi czas właściwie miała tylko świadomość jakiegoś niezrozumiałego zimna. Z trudem otworzyła oczy, ale nawet gdy to zrobiła, wszystkie zmysłowe odczucia prócz chłodu, zdawały się całkiem obce.

Sięgnęła ręką do boku, z którego wciąż strumieniami płynęła krew. Nie czuła jednak bólu, ani żadnego otumaniania. Była w jakimś dziwnym miejscu. Ciemnym i prawie kompletnie pustym. Podniosła się z ziemi, rozglądając się w poszukiwaniu... czegokolwiek.

Przerażenie powoli ogarniało jej umysł, ale w momencie, gdy była gotowa wpaść w panikę w oddali zobaczyła kilka jasnych punktów. Zbliżały się do niej i zbliżały, aż wreszcie dostrzegła, że nie są to żadne małe światełka, a raczej okna, których przejścia pilnuje cienka tafla błyszczącej wody.

Wyciągnęła przed siebie dłoń, a palce dotknęły wirujących kropel. Od miejsca, które naruszyła popłynęła kolista fala, a gdy dotarła do brzegów, cały obraz znów się uspokoił. Teraz spoglądania przez szybę na jakąś scenę.

Po drugiej stronie lustra mała dziewczynka w dwóch warkoczach biegała po łące z dziecięcym mieczem. Śmiała się i potykała o własne nogi, a jej twarz nie nosiła najmniejszej skazy zranienia. Zála ze zdziwieniem odkryła w tej obcej na początku twarzy, swoją własną.

Wspomnienie.

Z tym że wcale go nie pamietała.

Wkrótce potem pojawił się ktoś jeszcze. Dwie postaci: jej ojciec Qui-Gon i matka. Najpierw doje rodziców dołączyło do zabawy, ale radość nie trwała długo. Mała Zála żartobliwie przepychając się z matką, nagle uniosła dłoń i z ogromną siłą odrzuciła jej ciało w tył. Kobieta upadła, a jej głowa gwałtownie uderzyła o twardą ziemię. Usłyszała przerażony krzyk Qui-Gona i swój własny, dziecięcy głos wołający „mamo! mamo!". Odsunęła się, a łzy zatańczyły w jej oczach.

Cokolwiek to było, nie było wcale wspomnieniem. Na pewno nie...

— Nie zmyśliłaś sobie tego, Zálo — powiedział ktoś obok. Wzdrygnęła się i odwróciła gwałtownie w stronę dźwięku, ale postaci, które zobaczyła, wcale nie były jej wrogie.

Qui Gon Kenobi w towarzystwie swoich rodziców: Obi-Wana i Nairé, a za nimi cienie innych mistrzów Jedi, wszystkie otoczone niebieskim światłem. Poznała jeszcze kilka twarzy w oddali. Mistrza Luke'a, Mistrza Yodę, Mistrzynię Leię. Wszyscy patrzyli na nią ciepłym wzrokiem, a ona miała w głowie tylko jedną myśl. Że wcale na to nie zasługuje.

— A-ale ja... ja tego nie pamietam — wymamrotała wreszcie drżącym głosem.

— Byłaś bardzo mała. Nie rozumiałaś wtedy nawet, co zrobiłaś, ani jak ci się to udało. Nie miałaś pojęcia, że zrobiłaś matce krzywdę.

Stała nieruchoma jak kamienny posąg i usiłowała pojąć to wszystko. Rozsądek kazał jej odciąć się od tego. Jej ojciec nie żył, nie mogła z nim rozmawiać, a wszystko wokół... to musi być wytwór jej wyobraźni. Świetlista postać Kenobiego przysunęła się jeszcze bliżej i złączyła ich dłonie. Uśmiechnął się smutno.

— Jestem prawdziwy, Zálo — powiedział, odczytując jej zmartwienia. Otwierała usta kilkukrotnie, usiłując zadać mu nurtujące pytania, ale nie potrafiła. — Matka kochała cię całym sercem, ale tamtego dnia, ją straciliśmy. Osoba, którą znałaś była jej ciałem, głosem, zapachem, ale nie była nią. Jej umysł doznał poważnego uszczerbku od wypadku. Kiedy się obudziła, poznała mnie, ale kiedy ty chciałaś ją objąć...

Nagły ból przeszył jej umysł, a ona objęła rękoma swoją głowę. Przypomniało jej się, jak wyciągała do niej dłonie i chciała ją pocałować. Pamietała też jej zimny wrzask.   Zabierz ją! Zabierz!   Potem swoją własną rozpacz i przerażenie oraz głos jej zszokowanego ojca, który zadawał swojej żonie w kółko jedno pytanie.

Co się stało?

— Przez te wszystkie lata, myślałam, że ona po prostu mnie nienawidziła... — powiedziała, a łza spłynęła po jej policzku.  Prawda była jednak inna. To nie była niczyja wina. Zála nie chciała jej skrzywdzić, a mama z jakiegoś powodu patrząc na nią widziała zagrożenie, nie własną córkę.

Qui-Gon poprowadził ku kolejnemu oknu.

Tym razem wspomnienie było dobrze jej znane. Wyraźne i ostre. Patrzyła na swój stary pokój na Naboo. Delikatne zasłony, poruszane wiatrem i miarowy oddech szesnastoletniej wtedy Záli Kenobi. Przez chwilę było całkiem spokojnie, ale już wkrótce zaczęła przewracać się z boku na bok i przez sen mamrotać coś pod nosem. Wreszcie obudziła się z wrzaskiem i gwałtownie złapała krawędzie pościeli. Jej klatka unosiła się w górę i w dół, a oczy z przerażeniem błądziły po pokoju. To wtedy po raz pierwszy przyśnił się jej jej koszmar. Zobaczyła Kylo Rena zabijającego uczniów, atakującego własnego mistrza Luke'a aż wreszcie przeszywającego ciało Qui-Gona mieczem. Wtedy nie wiedziała jeszcze, że to żaden przerażający sen, ale prawda. Nie wiedziała, że następnego dnia będzie zmuszona żyć w świecie bez ojca. Nie wiedziała, że koszmar będzie prześladował ją przez siedem długich lat.

Na ten obraz żadne z nich nie musiało nic mówić. Po prostu przeszli do następnego. W nim przeplatało się mnóstwo różnych wydarzeń. Najpierw gdy desperacko usiłowała skontaktować się z ojcem przez Moc, a potem jak powoli odgradzała się od niej wielkim murem.

— Dlaczego nie przyszliście, gdy was wzywałam? — zapytała cicho. Tym razem zamiast Qui-Gona, odezwał się jej dziadek Obi-Wan.

— Przychodziliśmy zawsze — przyznał, kładąc dłoń na jej ramieniu. — Byliśmy tez obok, nawet gdy nas nie wzywałaś. Ale nie mogłaś nas zobaczyć. Nienawiść do Kylo Rena ci nie pozwalała.

— Teraz was widzę... — wyszeptała, odwracając się do dziadka. — Czy to znaczy, że naprawdę przebaczyłam Benowi? — Obi-Wan uśmiechnął się i pokiwał głową. Odwzajemniła gest.

Już dawno chciała mu przebaczyć, już dawno myślała, że jej się to udało. Ale nie rozumiała, jak silnie w głębi duszy była zaślepiona nienawiścią.

— Czy ja umarłam? — zapytała.

— Jeszcze nie — odparł jej ojciec, delikatnym ruchem odgarniając jej włosy za ucho. — Jesteśmy tu, by temu zapobiec. Teraz trwasz w stanie pomiędzy życiem, a śmiercią.

Zaczęli kierować się ku ostatniemu oknu, które wyglądało na obraz dzisiejszego dnia. Zála dostrzegła siebie, a raczej swoje ciało, leżące w kałuży karmazynowej krwi. Obok niej pokonani rycerze Ren, a w jej dłoni rękojeść białego miecza.

— To, co tam widzisz, to chwila obecna.

Zála uważnie przyjrzała się obrazowi. Po drugiej stronie dostrzegła Rey, biegnącą w jej kierunku. Rozpaczliwie wolała jej imię, aż do momentu, gdy znalazła się tuż obok. Wciągnęła ją na swoje kolana i raz próbowała ocucić ją, dotykając jej twarzy, a kolejny raz przykładała dłonie do krwawiącego boku, usiłując zatrzymać ten śmiertelny proces. Wyraz twarzy przyjaciółki, przerażenie, cierpienie wypisane w jej oczach, sprawiło, że Zála mimowolnie wyciągnęła dłoń, chcąc jej dotknąć. Nie mogła jednak przebić się przez taflę wody.

— Jak mogę tam wrócić?

— Musisz tego naprawdę chcieć — powiedział Qui-Gon, patrząc na nią z bólem. Zála zmarszczyła brwi.

— Przecież chcę. Chcę wrócić!

— Naprawdę? — Obi-Wan zmierzył ją badawczym spojrzeniem. — Mogłaś łatwo uniknąć tych ciosów. Jesteś wspaniałą wojowniczką, a jednak pozwoliłaś rycerzom się zranić. — Wszystkiemu zaprzeczyła, kręcąc głową.— Chciałaś zginąć. Czujesz się winna, czujesz, że właśnie na to zasłużyłaś. Nie masz siły żyć.

Upadła na kolana, wciąż zaprzeczając na głos temu wszystkiemu. Słone łzy płynęły strumieniami po jej policzkach, a klatka piersiowa drżała, jak napięta struna, której nie można uspokoić.

Ciepłe dłonie dotknęły jej twarzy z obu stron. Gdy otworzyła oczy, klęczała przed nią Nairé. Z bliska wyglądały prawie jak dwie krople wody. Takie same oczy i w barwie, i w wyrazie. Te same kości policzkowe, zadarty nos.

— Rozumiem cię, zbyt dobrze, moja kochana — powiedziała babka, jej głos głęboki i czysty. — Popełniłam dokładnie ten sam błąd, co ty. Przez wiele lat pielęgnowałam nienawiść do Dartha Vadera. W pewien sposób, to on zabił mojego przyjaciela, Anakina, a zająwszy jego miejsce, zamordował także i moją siostrę. To mnie złamało. Nienawidziłam go. Nienawidziłam go całym sercem. Zdobyłam jego zaufanie i zabijałam dla niego Jedi. To wszystko, czekając na dobry moment, by zabić jego.

Zála patrzyła w jej mądre oczy pełne miłości i nie potrafiła sobie wyobrazic, jak mogła gościć w nich nienawiść podobna do jej własnej.

— Gdy na mojej drodze pojawił się znów Obi-Wan i mała Leia, zrozumiałam swój błąd i postawiłam ich życie ponad swój cel. Przebaczyłam Anakinowi to, kim się stał i zrozumiałam, że tym, kto najbardziej potrzebuje mojego zrozumienia jestem ja sama. — Zála pociągnęła nosem, a z jej oczu popłynęło jeszcze kilka samotnych łez. Nairé pocałowała czubek głowy swojej wnuczki. — Przez tyle lat, nie potrafiłam przebaczyć sobie samej i pozwoliłam by Ciemna Strona Mocy całkowicie mnie ogarnęła. Ten miecz, który nosisz... — Wskazała na przypięte do paska Záli ostrze. — Kiedyś lśnił czerwienią. Odebrał wiele niewinnych żyć. Ale oczyściłam go i stał się biały, niewinny, nowy. Przebacz sobie, Zálo. Oczyść się.

Zála spojrzała w kierunku tafli wody, pokazującej jej teraźniejszość. Widziała jak Rey dotyka dłonią jej boku i oddaje jej część samej siebie, by ją uratować. Widziała, jak z trudem ciągnie jej ciało do statku i jak wzbija się w powietrze.

Raeleen odsunęła się od niej powoli i cofnąwszy o kilka kroków, stanęła między mężem, a synem. Cała trójka patrzyła na nią wzrokiem pełnym miłości.

— Przebacz.

Potem zniknęli, a ona znów została sama w ciemności. Zniknęły tez wspomnienia, zostało tylko to, co teraz. Klęczała naprzeciwko mijających obrazów rzeczywistości i płakała, rozpaczliwie zastanawiając się, jak może przebaczyć sobie to, że tak mocno skrzywdziła własną matkę, że dała się uwieść Ciemnej Stronie, gdy przez wiele lat wmawiała sobie, że całkiem odcięła się od Mocy, że była gotowa zabić Kylo Rena, tak jakby jego smierć miała zwrócić życie jego ofiarom.

Nie miała pojęcia, ile minęło czasu, ale z letargu wyrwał ją zrozpaczony, cichy szloch. Zaciekawiona uchyliła powieki i dostrzegła, że nie jest już na statku z Rey, ale na pokładzie Sokoła Milenium.

Wokół niej wszyscy przyjaciele. Czuła ich emocje wyraźniej niż kiedykolwiek.

Rey, która w głębi duszy opłakiwała smierć Bena Solo, a teraz winiła się także za to, że nie zdołała ocalić Záli.

Finna, na którego spadło brzemię odpowiedzialności za to, że posłuchał jej rozkazu i nie potrafił jej zatrzymać, ani nawet powiedzieć komuś o tym, co Zála planuje zrobić.

Chewbacci, zagubionego i sfrustrowanego tym, jak wielu najdroższych przyjaciół musiał w ostatnim czasie pożegnać.

A przede wszystkim, Poe, który rozpaczliwie obejmował jej zimne, pozbawione życia ciało. Jego smutek był tak wielki, że wręcz rozrywał serce Záli na pół. Klęczał nad nią i krzyczał w jej stronę, że ma się natychmiast obudzić. Przyciągał do swojej piersi i kołysał, usiłując zapomnieć o tym, że już nigdy nie usłyszy jej głosu, nigdy się z nią nie pokłóci, nigdy nie przeprosi, ani nie pocałuje. Jak miał oddychać bez niej? Jak miał żyć?

Zála wciąż nie umiała powiedzieć, że sobie wybacza, ale wiedziała, że jeśli podda się bez walki i pozwoli, by Dameron tak cierpiał, nawet w zaświatach nie zdoła zaznać spokoju. Jeszcze mocniej siebie znienawidzi, jeszcze mocniej zapragnie zniknąć. Dlatego zamiast przebaczyć, postanowiła coś innego.

Że spróbuje. Będzie starać się każdego dnia. Próbować wciąż na nowo i nawet jeśli znów zapragnie nie istnieć, nie podda się temu uczuciu. Zamknęła oczy i powtarzała jak mantrę jedno zdanie.

— Chcę przebaczyć. Chcę przebaczyć. Chcę...

Płacz Poe stawał się coraz wyraźniejszy, aż wreszcie fala różnych wyrażeń uderzyła w nią z ogromną siłą. Poczuła jego łzy kapiące na jej twarz. Chłód otoczenia i ciepło jego ciała. Przeogromny ból przeszywający jej bok i ciągnący się w każdy zakątek jej ciała. Gwałtownie zaciągnęła powietrze nosem. Wszystko ją bolało, a jednak od dawna nie czuła się tak dobrze.

— Zgniatasz mi żebra, Dameron — powiedziała ledwo słyszalnie.

Poe nagle wytrzeszczył na nią oczy i w niedowierzaniu, zaczął dotykać jej twarzy, którą powoli opuszczała szara, beznamiętna barwa, a zastępowały ją ciepłe kolory. Gdy dotarło do niego, że wcale sobie tego nie wyobraża, przyciągnął ją do siebie i pocałował. Odwzajemniła gest mimo wielkiego wyczerpania. Uśmiechnęła się przez łzy, a gdy Rey, Finn i Chewie dołączyli do uścisku, znow puściły jej nerwy. Zalazła się łzami.

— Przepraszam... tak strasznie was przepraszam...

— Po prostu więcej nie umieraj, w porządku? — poprosił Finn, a ona roześmiała się gwałtownie. Od razu pożałowała swojego czynu, gdyż rana w jej boku zapromieniowała palącym bólem.

Poe chwycił ją w ramiona, starając się, by sprawić jak najmniej bólu, a potem z pomocą Finna przeniósł do innego pokoju, na małą, ale znacznie wygodniejszą niż ziemia kanapę.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro