Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

6




PRZEPRASZAM! Nie publikowałam od dawna, 2 tygodni bodajże, ale studia, imprezy itd mnie strasznie zajęły, plus ten rozdział był ciężki do napisania! Postaram się napisać kilka kolejnych już w tym tygodniu! Mam nadzieję, że wybaczycie mi to....

***

Codziennie żałowałam tego, że nie dałam ponieść się chwili i nie pocałowałam go. Tak bardzo chciałam cofnąć czas. Aczkolwiek nie mogłam, przecież nie byłam jakimś tam bogiem. Mijałam Levi'a na korytarzach, spotykałam go na treningach i naradach, ale żadne z nas nie patrzyło w stronę drugiego. Kierował nami strach przed odrzuceniem i uczuciami. Bolała mnie ta cisza. Chciałam być blisko niego, ale to wiązałoby się z przyznaniem do tego, że mi na nim zależy. Wtedy strata równałaby się z moim końcem. Wiedziałam, że to miłość, a jednak nie zrobiłam absolutnie nic. Milczałam, uciekając przed nią. Z dnia na dzień moje serce coraz bardziej przepełniało się żalem.

- [Twoje imię]! Z twojej prawej! - krzyknął Trey.

Spojrzałam obojętnie w kierunku, który wskazał mi szatyn i przeszłam na trójwymiarowy manewr. Spostrzegłam dwójkę tytanów, jednego jedenastometrowego i piętnastometrowca. Bez wahania ruszyłam w ich kierunku. Większy od razu wyciągnął swoją dłoń w moim kierunku, a zrobił to z niespodziewaną prędkością. Odmieniec. Miałam ochotę zetrzeć mu ten paskudny uśmiech z obrzydliwej twarzy. Wzdrygnęłam się i zaatakowałam. Wbiłam haki w jego brzuch. Napierając całym swoim ciałem okrążyłam tytana i wybiłam się w górę. Wycięłam słaby punkt, z którego trysnęła szkarłatna krew, która niemal oślepiłaby mnie, lądując w moim oku. Skierowałam się w stronę mojego kolejnego celu i z niespodziewaną precyzją odcięłam mu rękę, którą sięgał w stronę Trey'a. Przecięłam mu jeszcze ścięgno, po czym zabiłam go. Padł bezwładnie na ziemię, a na jego twarzy już nie malował się uśmiech, a przerażenie.

- Dziękuję, [Twoje imię]. Nie dziwię się, że Levi zgodził się posiadać skład, ale tylko jeżeli ty będziesz jego częścią. Masz talent, mało kto potrafi tak walczyć. - Odparł lekko skołowany szatyn.

- Zaraz dotrzemy do dzisiejszego obozowiska, pospieszmy się. - Sprawnie ucięłam temat, lądując na koniu. Chłopak tylko skinął głową i już więcej się nie odezwał.

Nie chciałam rozmawiać o czarnowłosym, pragnęłam wyrwać się z tego chorego składu raz na zawsze i ograniczyć nasz kontakt do minimum. Samo patrzenie na niego napawało moje serce gorzkim żalem. Siedział przy ognisku, pijąc herbatę. Jego twarz miała tak cudowne rysy, a kobaltowe tęczówki błyszczały przy świetle ognia. Nie potrafiłam się oprzeć, więc bezczelnie się na niego gapiłam. Walka z samą sobą była dość uciążliwa. Dlatego jedyną rzeczą jaką mogłam zrobić to odsunąć się od niego jak najdalej. I zamierzałam dopiąć swego.


***


Wymierzyłam sprawiedliwość, zadając ostateczny cios. Usłyszałam głośny trzask, który wydało ciało kolejnego powalonego przeze mnie tytana. Spojrzałam z obojętnością na ciało martwego Trey'a, a raczej jego tors i głowę. Reszta skończyła w brzuchu potwora. To była szósta wyprawa, podczas której działałam w oddziale Levi'a. Jak na razie byłam jedyną osobą, która przeżyła. W końcu staraliśmy się działać jako oddział do zadań specjalnych, więc musieliśmy walczyć. Inni mieli komfort, zawdzięczając go Erwinowi i jego pomysłom, sprawnie unikali tytanów dzięki flarom. My jechaliśmy na samym przodzie, atakując co tylko się da, podzieleni na dwa odrębne dwuosobowe zespoły.

Wskoczyłam na konia i pognałam przed siebie. Był to piąty dzień wyprawy, już wracaliśmy do kwatery. Zostałam zupełnie sama i zdana tylko na siebie. Wiedziałam, że zabiję wszystkich tytanów, nieważne ilu ich by się napatoczyło. Przez żal przepełniający moje serce, byłam w stanie zabijać ich jeszcze bardziej efektywnie. Musiałam na kimś się wyżyć, a oni stanowili świetny obiekt wyładowania targających mną emocji.

Zaczęłam dostrzegać w oddali wysokie mury dystryktu Shiganshina. Nie chciałam jeszcze wracać, zabijanie tytanów pomagało mi. Jak na zawołanie wyrosło przede mną monstrum, liczące na oko czternaście metrów. Używając sprzętu, doskoczyłam do niego i wbiłam w jego oczy swoje już stępione ostrza. Tytan chwycił się za głowę i wymachiwał nią w każdą możliwą stronę. W tym momencie pomyślałam o tym, że pomysł Hange polegający na pojmaniu tytanów i przeprowadzaniu na nich eksperymentów, mógłby wprowadzić wiele zmian. Zyskalibyśmy wiedzę, której na wyprawie nie udałoby nam się zdobyć. Wymieniłam sprawnie miecze. Chwilę później już przyspieszałam, lecąc w stronę jego karku. Wbiłam dwa nowe ostrza w twardą skórę tytana i rozcięłam ją. Przez wiercenie się potwora, byłam cała we krwi, która z zadziwiającą prędkością parowała. Na własnej skórze czułam gorąco szkarłatnej cieczy.

Wiedziałam, że muszę walczyć o racje Hange, gdyż tylko eksperymenty pozwolą nam rozwikłać zagadkę tytanów. Może posiadają inne słabe punkty? Może czują ból? Może potrafią się komunikować i wykazują przejawy inteligencji? Skąd się brały? Jak się rozmnażały? To pytania, na które zamierzałam uzyskać odpowiedzi, nawet kosztem własnego życia.


***


- Chcę żebyś zaakceptował pomysły Hange. Pomogę w schwytaniu tytanów. - Zaczęłam pewnie.

- Nie. Nie zgadzam się. To bardzo ryzykowne zagranie, możemy stracić wielu ludzi, a jak sama widzisz z dnia na dzień ta liczba maleje. - Stwierdził generał Shadis.

- Skoro tyle osób ginie za murami, a tak naprawdę nie udaje nam się zyskać zbyt wiele, czemu nie chcesz zgodzić się na akcję pojmania takiego potwora? To może uratować wiele żyć w przyszłości, opłaci nam się to, generale. - Upierałam się zawzięcie przy swoim zdaniu.

- Koniec dyskusji. Nie zamierzam popierać tego bezsensownego pomysłu. - Skwitował - Coś jeszcze?

- Tak, nie chcę wchodzić w skład oddziału Levi'a. - Moje słowa zaskoczyły go, jego oczy momentalnie rozszerzyły się.

- Dlaczego? Dobrze ci idzie w jednostce specjalnej. Masz niepodważalne predyspozycje. Potrafisz więcej niż którykolwiek nasz żołnierz, nie biorąc pod uwagę Levi'a. Jutro zostanie ogłoszony kapitanem, więc sądzę że należenie do jego składu jest jedynie chlubą. - Powiedział Shadis.

- Nie schlebia mi to. Wręcz przeciwnie. Zauważyłam pewnych kadetów, którzy są w stanie przeżyć i dużo zdziałać w jego zespole. - Rzuciłam ciężką artylerię w swojej obronie.

- Tak? Może podzielisz się tym ze mną? - Rzucił znudzony czarnowłosy, wślizgując się do gabinetu generała.

- Oluo Bozad, Petra Ral, Eld Jinn, Gunther Schultz. Dobrze się ze sobą dogadują i obserwowałam ich od ostatnich trzech wypraw. Cechują się niebywałą zwinnością i umiejętnościami, które co prawda należy doszlifować, aczkolwiek nadają się. - Powiedziałam, patrząc Levi'owi prosto w oczy.

- [Twoje imię], twoje umiejętności są bardzo cenne dla Zwiadowców. Dzięki swojemu instynktowi potrafisz dobierać oddziały, tak by potrafiły współpracować i zabijać tytanów, a co ważniejsze utrzymać się przy życiu. Jednak sądzę, że twoje miejsce jest w zepole Levi'a. - Skwitował Keith.

- Jak chcesz odejść, droga wolna. Przydziel mi wymienionych kadetów, Shadis. - Rzucił obojętnie czarnowłosy.

- Mogę powrócić do bycia pułkownikiem i dobierania składów? - Zapytałam, triumfalnie spoglądając na generała.

- Nie. Dostaniesz swój oddział na stałe. Idź już. - Rzucił zirytowany Keith - [Twoje imię], popełniasz błąd, bądź tego świadoma.

Odwróciłam się na pięcie, nie zważając na jego pełen wyrzutu ton. Spojrzałam w wiecznie znudzone, kobaltowe tęczówki i opuściłam pomieszczenie, czując ulgę. Udało mi się. Mogłam zaakceptować to, że miałam mieć stały skład, mimo że istniało w nim ryzyko przywiązania się do przyszłych towarzyszy. Przynajmniej nie byłam skazana na częsty widok Levi'a. Szłam przed siebie, nawet nie zauważając że ktoś podąża za mną, dopóki nie poczułam palców zaciskających się na moim nadgarstku.

- Dlaczego? - Zapytał cicho czarnowłosy.

- Po prostu mnie zostaw. Ten świat jest okrutny, a żeby w nim przeżyć trzeba walczyć. Nie chcę ponieść porażki, bo pozwolę sobie na chwilę słabości. Nie zamierzam być słabeuszem, nie będę się przywiązywać i czuć. Odniosę sukces, zwyciężę. Odpuść sobie, zapomnij, Levi. - wyszeptałam, czując, że to ostatnie słowa, które chciałby usłyszeć. Puścił mój nadgarstek, a ja podążyłam w stronę mojego pokoju.

Dochodził koniec roku 842, a ja pierwszy raz poczułam w swoim osiemnastoletnim życiu, jakie to uczucie mieć złamane serce.


***

ROK 844

***

- [Twoje imię], już zaraz wyruszymy na kolejną wyprawę! - Wykrzyknął rozradowany Moses.

- Braun, czym ty się do cholery tak ekscytujesz? - Zganił go Lauda.

Chłopak miał długie, ciemne włosy sięgające mu za ramiona. Jak zwykle podczas ekspedycji nosił je związane w koński ogon. Jego wyraziste rysy twarzy jeszcze dobitniej niż głos podkreślały jego złość. Już zdążyłam przyzwyczaić się do faktu, że na każdej wyprawie ta dwójka kłóci się, więc zignorowałam ich dyskusję i skupiłam się. Jak za każdym razem staliśmy przed bramą w dystrykcie Shiganshina, oczekując na rozkaz generała Shadisa.

- Pułkowniku, dlaczego zdecydowałaś się zrezygnować z przynależności do oddziału specjalnego? Nikt nie mówi o tym głośno, a jest to niecodzienne zdarzenie. - Zagadnął mnie Luke.

Spojrzałam na niego niechętnie, zauważając jak jego piwne oczy błyszczą, nie ukrywając ciekawości. Jego brązowe włosy sięgały mu za uszy, a delikatne rysy twarzy potrafiły bardzo mylić co do jego wieku.

- Miałam swoje powody. To nie był oddział dla mnie, trzeba mieć przy sobie ludzi, z którymi da się współpracować i którym się ufa. Poza tym obecny skład jeszcze żyje, więc chyba nadają się do tego. - Odpowiedziałam, widząc zrozumienie na jego twarzy.

- Po prostu nie dogaduje się z krasnalem. Nie dziwię się, sama zrobiłabym to samo na twoim miejscu. - Rzuciła Lynne, zbliżając się do nas. Już chciała coś mówić, gdy przerwał jej generał.

- Otworzyć bramę! Dziś pokażemy tytanom na co stać ludzkość! Razem uda nam się zabić te paskudne bestie i zyskamy cenne informacje, mogące uwolnić ludzkość spod ich panowania! - Wrzeszczał Keith.

- Rozkaz! - Odkrzyknęliśmy. Nic się nie zmieniło, ta sama śpiewka od kilku lat.

- Rozpoczynamy 46. ekspedycję za mury! Przygotować się! - kontynuował, widząc jak brama otwiera się - Naprzód!

Galopowaliśmy, a wiatr rozwiewał nasze włosy. Moses jak zwykle podziwiał świat z rozanielonym wyrazem twarzy. Lauda tylko pokręcił głową, wiedząc że chłopak za bardzo odpływa, a to może kiedyś przyczynić się do jego klęski.

Zauważyłam zbliżającego się do nas sześciometrowca i od razu wybiłam się z konia, przelatując między nogami tytana. Wbiłam haki w jego kark, podciągnęłam się w górę i w zawrotnym tempie pozbawiłam go słabego punktu.


***

Dwa dni później stało się coś, co odmieniło nasze życie. Pędziłam przed siebie, zabijając dwójkę tytanów. Hange zawróciła sama w stronę lasu w pogoni za tytanem, więc dałam znak swojemu oddziałowi, by nie czekali na mnie, a sama pognałam za nią. Zastałam ją mówiącą do potwora. Jak zwykle świrowała. Podeszłam trochę bliżej i monstrum spojrzało na mnie, wydając przeraźliwy krzyk. Szybko pognał w moim kierunku, ale nim zdążyłam w jakikolwiek sposób zareagować, jego martwe ciało leżało na ziemi. Uniosłam głowę lekko w górę i spostrzegłam czarnowłosego. Od razu poczułam to dziwne uczucie w brzuchu.

- Idiotki. Żeby zbliżać się tytana i próbować nawiązać z nim kontakt? Macie chociaż resztki mózgu? - Prychnął z pogardą.

Hange jednak zignorowała go. Rozglądała się po lesie i po chwili jej wzrok utknął w jednym punkcie. Było to drzewo. Zbliżyłam się do niej i zrozumiałam, co ją tak zaciekawiło. W konarze leżało rozkładające się ciało, które kurczowo przyciskało coś do siebie. Wyglądem przypominało notatnik. Brązowowłosa podeszła bliżej i przyjrzała się opasce.

- Ilse Langner. Zaginęła podczas 34. wyprawy. - Stwierdziła i wyjęła notatnik z dłoni zmarłej.

Otworzyła go i zaczęła szybko wertować kartki.

- Niebywałe. Ona... Ilse udało się nawiązać kontakt z tytanem, prawdopodobnie tym którego właśnie zabiłeś Levi! - Ostatnie słowa wręcz były przesycone jadem.

- Jak to?! - Wykrzyknęłam zaskoczona, podbiegając do niej.

- To niemożliwe. - wyszeptał do siebie oniemiały kobaltooki.

- A jednak, tytan pokłonił się przed nią, oddając cześć człowiekowi. Powiedział: "Subiekt Ymir. Pani Ymir... Miło widzieć". Nie wiem jak to interpretować, aczkolwiek to może okazać się kluczem do naszego zwycięstwa i rozwikłania zagadki istnienia tytanów. - Opowiadała przejęta Hange.

Nagle coś za krzakami poruszyło się i popędziło w naszą stronę. Levi nerwowo zaciskał dłonie na rękojeściach ostrzy, szykując się do ataku. Aczkolwiek "zagrożeniem" okazała się być rudowłosa, drobna dziewczyna z oddziału Levi'a.

- Petra? - zapytał zaskoczony.

Zaczęła biec w jego kierunku i złączyła ich usta w pocałunku. Poczułam jak coś się we mnie gotuje i zaraz wybuchnie. Jednak moja mina wyrażała jedynie ogromny szok, a złości na szczęście nie dało się zauważyć. Hange spojrzała na mnie wymownie i zbliżyła się.

- Jak już pojmiemy tytanów, mogę ich nią nakarmić. Wiesz w ramach sprawdzenia jak funkcjonuje ich układ trawienny, a raczej jego namiastki. - Wyszeptała pokrzepiająco.

- Co tam mówisz czterooka? - zapytał Levi, niepewnie spoglądając na mnie.

- Nie waż się więcej tak robić! Martwiłam się o ciebie! Błagam cię nie znikaj tak, w końcu jesteś mój. Możesz uszanować moje zdanie. - Wygarnęła mu Petra.

Spojrzałam na nich ze znudzeniem wymalowanym na twarzy.

- To nie pora na czułości, nie wiem jak wy, ale zbieram się. Zostałam w tyle. - Oznajmiłam spokojnie i odwróciłam się na pięcie.

Przeszłam na trójwymiarowy manewr i szybko oddaliłam się stamtąd. Pocałunek to jedno, ale bycie razem? W Korpusie Zwiadowczym? Levi? To zdecydowanie zbyt dużo jak na moją biedną, małą głowę. Nie spodziewałam się, że okaże się być kobieciarzem. Wylądowałam na ziemi i zaczęłam gwizdać. Już po chwili moja klacz pojawiła się tuż obok mnie. Gnałam przed siebie, ciągle pospieszając zwierzę. Przynajmniej teraz wiedziałam, że jego uczucia nigdy nic nie znaczyły.


***

Kilka miesięcy później siedziałam wraz z moim oddziałem na dziedzińcu. Ogrzewał nas żar ogniska. Musiałam przyznać, że bardzo przywiązałam się do mojego obecnego składu, mimo ciągłych zalotów ze strony Mosesa. Jednak w głowie ciągle siedziała mi sytuacja w lesie. Chciałam by to tylko okazało się koszmarem. No cóż, to była rzeczywistość. Levi i Petra byli razem, zakochani. Z dnia na dzień było to coraz bardziej zauważalne.

- Wiesz, [Twoje imię], w życiu silni są nie ci, którzy zabijają własne uczucia, a ci którzy z nimi żyją i poddają się nim. Może i jest to słabość, ale jest to także najsilniejsza broń jaką posiadamy. Dzięki uczuciom walczymy zacieklej, mamy powód by przeżyć, by wrócić do ukochanej osoby. To emocje nas kształtują i tylko je mamy. Proszę, przestań z nimi walczyć. - Jego słowa wyrwały mnie z letargu.

- Moses...

- Nie musisz nic mówić. To nie jest kolejna desperacka próba zwrócenia na siebie uwagi. Wiem, że nie zdobędę twojego serca, bo ktoś już je ma. - Odparł, a na jego twarzy malował się smutny uśmiech - Powinnaś walczyć o niego. Nie myśl, że jest za późno. On też cię kocha.

- Kocha? To za duże słowo. Poza tym jest teraz z Petrą, wydaje się być szczęśliwy...

- No proszę cię! [Twoje imię], wszyscy widzą że to robi by wywołać w tobie jakąkolwiek reakcję. Powiedz, Lynne. - Mężczyzna wyczekująco spojrzał na brunetkę.

- To prawda. - przyznała dziewczyna - Nawet ślepy by to zauważył.

- Widzisz? Chciałbym żebyś była szczęśliwa, nawet jeśli to musi być akurat on.

- Moses... Ja... Nie chcę z nim być. - wyszeptałam, opuszczając głowę.

Podniosłam się i pobiegłam w stronę zamku, skąd przedostałam się na dach.

Nie mogłam być z Levi'em. Po prostu nie umiałam podjąć się tego ryzyka. Poza tym i tak nic do mnie nie czuł. Był z Petrą. Spojrzałam w rozpościerające się nade mną niebo i głośno westchnęłam. Poczułam jak po moich rozgrzanych policzkach spływają łzy. Opadłam na posadzkę i pozwoliłam im płynąć. Czułam się bezradna, tak bardzo nie chciałam być sama. Miałam ochotę poddać się, pobiec do Levi'a i rzucić mu się w ramiona. Jednak nie mogłam. Zginęłabym, broniąc go. Nie mogłam pozwolić, by Levi zasłonił mi moją misję.

- [Twoje imię]? - Usłyszałam za sobą znajomy, wyraźny głos.

- Moses, odejdź. Chcę być sama.

- Nie, dlaczego nic z tym nie zrobisz? To ty go spławiłaś, a teraz wyjesz, bo jest z kimś innym. Nie rozumiem tego.

- Nie mogę mieć żadnych słabości, inaczej to okaże się moją zgubą, nie rozumiesz? - zapytałam błagalnie, ocierając resztki łez.

Brązowowłosy podszedł do mnie i przyciągnął do siebie. Moje źrenice rozszerzyły się z zaskoczenia. On tylko mocno mnie trzymał, jednak czuć było w tym uczucie i błaganie. Darzył mnie prawdziwą, szczerą miłością. Odsunęłam się lekko i spojrzałam mu w oczy, w których lśniły łzy. Chciał tylko bym była szczęśliwa. Nie był Levi'em, jednak nikt w życiu nigdy tak na mnie nie patrzył. Uśmiechnęłam się lekko i przyciągnęłam go do siebie. Pocałowałam go delikatnie, a on chwilowo poddał się całkowicie mnie, po czym namiętnie odpowiedział. Nie czułam motyli w brzuchu, a jedynie bezpieczeństwo i lekkość.

- Kocham cię, [Twoje imię]. - powiedział delikatnie Moses, rozłączając nasze usta.

Odpowiedziałam jedynie małym uśmiechem.  Słowa potwierdzenia byłyby jedynie kłamstwem.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro