Nenufary i szuwary
Dzień zdawał się umrzeć, jak gdyby zginął wśród odmętów wspomnień wydarzeń tak odległych, iż prawie zapomnianych. I na cóż stawiać kolejny krok do przodu, gdy słońce dawno już udało się spocząć za odległym horyzontem? Co ma rozświetlić ludzki umysł i drogę?
Pięknie świergocące ptaki złożyły do snu główki i tylko jakaś sowa gdzieniegdzie puchała. Ze swojego ulubionego miejsca uważnie obserwowała znajomego jej intruza. Wiatr zerwał się nieśmiało i ostrożnie zagrał na pojedynczych, suchych liściach drzew, niby pragnąc ostrzec przed czymś zagubioną duszę. Subtelny blask księżyca snuł się leniwie pomiędzy lichymi gałązkami, choć trochę oświetlając dziecku nieszczęścia drogę.
Mai przystanęła na momencik, gdy usłyszała przeraźliwy skrzek jednego z gawronów. Zdawał się on biegać wśród drzew, jakby ją gonił, miał nagle wyskoczyć i powalić ją na ziemie. Wiatr, jakoby chcąc przytulić Mai, zmógł się i okrył jej ramiona przeszywającym chłodem. Zadrżała lekko, a zaraz potem westchnęła cicho, niby nie chcąc zwabić jakiś potworów czyhających w ciemności — choć tak naprawdę było jej to obojętne. Z jej ust wydobył się kłąb pary, który z wolna uniósł się i zniknął gdzieś wśród ciemności. Koniuszkiem języka oblizała spierzchnięte wargi, po czym mimowolnie je przygryzła, tworząc już którąś z kolei rankę.
Ruszyła przed siebie, a ściółka szeleściła za każdym razem, kiedy tylko stawiała kolejny krok. Wokół panowała tak makabryczna cisza, iż Mai zdawało się słyszeć krew płynącą w jej ciele oraz szum myśli kłębiących się w umyśle. Sunęła niespiesznie do przodu, zahaczając dłonią o każdą gałązkę i ostałe jeszcze na niej liście.
Wszystkie takie piękne, na wiosnę zielone, lecz to właśnie jesienią płomieniste barwy zachwycały ją najbardziej.
Z każdym krokiem jej jasna koszula nocna falowała lekko, przez co zdawało się, iż Mai zaraz rozpłynie się w powietrzu, zniknie niczym zjawa z ludowych legend. Niespodziewanie zerwał się mocniejszy wiatr i poczochrał jej czarne włosy spływające kaskadami po jej plecach. Wśród ciemnego lasu, okraszona blaskiem księżyca, twarzą obojętną oraz pustymi oczami wyglądała niczym uosobienie własnej duszy — coś martwego.
W końcu dotarła. Mai przystanęła na kawałku zielonej trawy. Jej źdźbła nieprzyzwoicie przyjemnie połaskotały jej poranione stopy.
Już niejeden raz tam przyszła, nie po raz pierwszy beznamiętnie przyglądała się tafli wody. Przypominała lustro, w którym odbijało się urzekające lico nieboskłonu. Zachowanie Mai zawsze wyglądało podobnie — skromnie ubrana w swoją koszulę nocną, aby na własnej skórze odczuć bliskość swojej duszy z tym miejscem, stała, milczała i katowała się panującym tam spokojem. Zawsze okrywała swoje ciało tylko cienką sukienką do snu, nawet jeśli przychodziły noce bardzo chłodne, przez co jej mięśnie napinały się boleśnie, palce drętwiały, a po plecach przechodził dreszcz, nie rezygnowała z tak skromnego ubioru. Kłucie suchych gałązek pod własnymi stopami miało przypominać jej o szacunku, jaki winna była swojej leśnej ostoi.
Boleć powinno ciało, aby duch choć na chwile mógł odpocząć.
Niewielka żabka poruszyła się w szuwarach i wskoczyła do wody. Tafla stawu pomarszczyła się, a wraz z nią i odbity w niej księżyc w trzeciej kwarcie. Owe marszczenia do złudzenia przypominały zmarszczki jakiegoś starego człowieka. Luna swoim światłem subtelnie gładziła każdy listek czy łodyżkę nawet najmniejszej rośliny.
Oczy Mai przypominały dwa onyksy — puste, czarne, bez dna, zdające się pochłaniać i pożerać wszystkich, którzy odważyli się w nie spojrzeć. Tylko spróbowałbyś zerknąć kątem oka, a przepadłbyś niczym kamień wrzucony do bezdennej studni. Tak diametralnie różniły się tamtego leśnego stawu dającego życie, a nie je niszczącego.
Zrobiła dwa kroki w przód, aż jej bose stopy zanurzyły się w lodowatej wodzie. Poczuła, jakby ktoś wyrwał jej serce, bowiem wiedziała, że nie powinna niszczyć świętości tego miejsca. Mimowolnie przygryzła sine usta, pozostawiając na nich subtelne nacięcie. Musiała zniszczyć sacrum jej ukochanego stawu, gdyż tylko tam ciało naprawdę jej słuchało i nie broniło się przed nieuniknionym, a tak upragnionym.
Oddech ugrzązł jej w piersi, gdy woda sięgnęła po jej kolana. Zadrgała, ale nie z zimna, a dziwnego, perwersyjnego uczucia. Nie zerknęła choćby kątem oka na ciemną, leśną gęstwinę, jednakże wydawało jej się, że ktoś się jej przygląda, patrzy, jak coraz bardziej zbliża się ku głębi stawu, a końcówki jej włosów mokną w jego krystalicznie czystej wodzie.
Jej dolna warga zadrgała subtelnie, a serce chciało wyskoczyć z piersi. Już tak niewiele pozostało. Samotna łza wzruszenia spłynęła po jej bladym policzku i zalśniła jak perła w łunie księżyca. Mai wysunęła nogę przed siebie i nie wyczuła pod nią dna. Ciało, chcąc jeszcze ratować się z tej beznadziejnej sytuacji, spięło się, uniemożliwiając jej jakikolwiek ruch.
Nie mogła odpuścić, gdy znalazła się tak blisko.
Podmuch wiatru osuszył łezkę z jej policzka i zagrał cicho na gałązkach drzew niczym na flecie. Nie wiedziała, czy próbował ją przekonać do porzucenia swych zamiarów czy może zachęcał. Księżyc uważnie przyglądał się jakiejś dziewczynie zanurzonej po szyję w lodowatej wodzie i tylko czekał na dalszy przebieg wydarzeń.
Zmusiła się, całą swoją mizerną siłą i udało jej się — dno zniknęło spod jej nóg niczym sens z życia.
Zimna woda otuliła jej wątłe ciało, mleczna skóra posiniała, a ciało Mai zdołało wynurzyć tylko opuszki palców znad tafli, by po chwili spokojnie udać się na dno.
Wokół panowała cisza, taka przyjemna i zarazem groźna. Widziała nic, wszystko zniknęło. Bąbelek powietrza opuścił jej wykrzywione w uśmiechu wargi. Uniósł się prędko, jakby tylko chcąc uciec od tej dziewczyny. Przez kilka sekund w żaden sposób nie poruszyła się, delektując się ogarniającą ja nicością.
Niespodziewanie drgnęła przerażona.
Gwałtownie otworzyła oczy i wyciągnęła przed siebie dłoń.
Czemu otaczała ją czerń? Czemuż nie doświadczyła tego błogiego stanu?
Pragnęła nicości. Nic nie widzieć, nic nie słyszeć, nic nie czuć.
Pożądała niebytu, stanu uwolnienia. Pozbycia się więzów uczuć przenikliwie zawiązujących się na jej sercu. Porzucić melancholię zagnieżdżonej w swoim ciele.
Zdawała się krzyczeć pod wodą. Otworzyła rozpaczliwie usta, a wir bąbelków powietrza wydostał się z jej płuc. Mięśnie spięły się tak mocno, że już piekły niemiłosiernie, do wnętrza Mai zaczęła wlewać się woda. Pomimo jej przenikliwego chłodu poczuła, jakby coś od środka drapało jej klatkę piersiową ostrymi pazurami.
Załkała żałośnie, zdając sobie sprawę, że już nigdy nie uwolni się od cierpienia.
Rozpacz już nigdy jej nie opuści.
Zakręciło jej się w głowie, po czym zamknęła oczy, błagając, aby jakaś siła zdjęła z jej duszy tę okropną katuszę.
***
Wśród ludów wielu krain i ciepłych, i zimnych, pięknych i okropnych z ust do ust przekazywano historię ubogiego drwala. Znali ją wszyscy, nawet dzieci co ledwie odstawały od ziemi.
Żył sobie pewien drwal, mieszkał sobie spokojnie w lesie i kochał swoją pracę. Pewnego dnia, chcąc ściąć drzewo przy stawie, upuścił swoją siekierę, która wpadła do wody i poszła na dno. Zrozpaczony drwal upadł na kolana i załamał ręce. Wtedy też z głębin ukazała mu się piękna kobieta.
— Drwalu, co się stało? — zapytała troskliwie. — Czemu płaczesz?
— Straciłem moją siekierę, a bez niej umrę z głodu — jęknął rozgoryczony. — I cóż ja teraz pocznę? — pytał sam siebie.
— Czy to twoja siekiera?
Drwal podniósł wzrok na nieznajomą i dostrzegł trzymaną przez nią narzędzie z ostrzem wykonanym ze złota.
— Nie — odpowiedział. — To nie moja siekiera.
— A ta? — Pokazała mu srebrne narzędzie. — Może te jest twoja?
— Też nie. — Pokręcił głową. — Miałem taką zwykłą, żelazną.
— Drwalu, udowodniłeś swoimi słowami swoją uczciwość — powiedziała patetycznie kobieta. — W zamian za twoją prawdomówność, przyjmij te wszystkie trzy siekiery.
Uradowany mężczyzna udał się do wioski, a zapytany, skąd ma takie narzędzia, opowiadał swoją historię — o magicznym stawie oraz pięknej nieznajomej. Słysząc plotki na ten temat, pewien chciwy człowiek postanowił odnaleźć ów staw i zdobyć majątek. Wrzucił do wody żelazną siekierę i niecierpliwie czekał. Podobnie jak wcześniej, pojawiła się tajemnicza kobieta i spytała:
— Czy to twoja siekiera?
— Tak! — odpowiedział bez namysłu, widząc złote ostrze połyskujące w słońcu.
— Skłamałeś, więc teraz nic nie dostaniesz! To kara za twoją nieuczciwość! — odparła nieznajoma i zniknęła.
***
Mai poczuła, jakby spadała. Zdawało jej się, że niewielki staw nie ma dna, a ona powoli opada coraz to niżej i niżej. Nawet gdyby jej ciało postanowiłoby jeszcze wbrew jej woli zawalczyć o życie i tak nie dałoby rady.
Coś ciężkiego zdawało się spaść na jej serce, przez moment pomyślała, że ktoś przeszył ją ostrym mieczem. Koniec nie nadchodził.
O, Droga Śmierci, gdzieś się podziała?
Nagle Mai poczuła przyjemne ciepło, dzięki któremu jej mięśnie odrobinę rozluźniły się, po plecach przeszedł ezoteryczny dreszcz. Powoli uchyliła powieki i nie zobaczyła nic. Niemniej wydawało jej się, że widzi przed sobą jakąś postać. Przypominało to jej stan w trakcie dumania, gdy głowa tworzy własne, żywe obrazy niekiedy nachodzące się na rzeczywistość — podobnie jakby czytała książkę.
Rysy postaci coraz bardziej wyostrzały się, aż Mai w końcu dostrzegła nieznaną jej kobietę. Jej włosy przypominały skrupulatnie przędzone lniane nici, oczy błyskały szarawym blaskiem niczym księżyc w pełni, a jasnoróżowe usta utworzyły czuły uśmiech.
— Jak masz na imię? — Usłyszała kojący głos.
Mai milczała. Przymknęła na nowo powieki, chcąc uwolnić się od zmyślonej w akcie rozpaczy wizji. Coś przyjemnie delikatnego ujęło jej dłoń oraz chwyciło w pasie. Zapragnęła trwać w tym stanie już zawsze, bowiem przynajmniej mogła cierpieć w błogim spokoju.
Och, ten spokój potrafiła nazwać błogim, podobnym do tego zaznanego pierwszej nocy spędzonej przy brzegu stawu. Wtedy siedzące na gałęziach sowy czuwały nad jej bezpieczeństwem, ciepły wiatr okrywał niczym kocem, a księżyc nieśmiało uśmiechał się do niej z nieboskłonu.
— Pytałam, jak masz na imię. — Ponownie do jej uszu doszedł ten subtelny głos.
Otworzyła oczy, a kilkadziesiąt centymetrów przed swoją twarzą dostrzegła tę samą kobietę. Przypatrywała się w jej onyksowe tęczówki z dziwną czułością i łagodnym uśmiechem na ustach. Zawahała się na moment, czy powinna odpowiadać samej sobie. Rozchyliła minimalnie wargi i przez chwilę milczała.
— Mai — odparła beznamiętnie po paru sekundach.
— Miło mi cię poznać, Mai — powiedziała ze szczerą radością. — Jestem Ena.
Zapadła cisza. Nieopodal nich przepłynęły jakieś ryby, tym samym poruszając ich kosmykami włosów.
— Dlaczego? — wyszeptała Mai.
Straciła wszelkie poczucie czasu. Już nawet nie potrafiła określić, ile czasu spędziła w wodach urokliwego stawu skrytego pod koronami drzew. Dla niej mogły minąć równie dobrze setne sekundy jak i całe wieki, gdyż już doszczętnie zatopiła się w swoim żalu.
Widząc nieuniknione, zapragnęła tylko dowiedzieć się, dlaczego nie mogła w spokoju udać się do błogiego stanu niebytu, gdzie nie ma nic, ponieważ owej nicości od tamtej nocy pragnęła najbardziej.
Chciała utopić wszystkie swoje smutki trawiące jej duszę, wyrywające z niej życie kawałek po kawałeczku, do momentu aż pozostała z niej tylko ludzka powłoka. Utopić pozostałą po sobie fizyczną masę.
— Znasz legendę o drwalu i jego siekierze? — zapytała Ena.
Mai drgnęła, słysząc te słowa.
Tembr jej głosu zdawał się malutkim światełkiem pośród ciemnej wody tego jeziora. Przypominał blask księżyca oświetlający drogę, świetliki tańczące wśród traw w czasie letniej nocy czy słońce powoli wstające nad linię horyzontu. Jutrzenkę — malowane przez pierwsze promienie chmury i niebo, urzeczywistnienie początku i życia
Ena zaplotła palce ich dłoni i cierpliwie czekała na odpowiedź. Mai, nie mogąc wydusić z siebie ani jednego słowa, którego nieprzyjemny wydźwięk zakłóciłby tę chwilową harmonię, tylko skinęła głową w potwierdzeniu.
— Nie możesz tu zostać, Mai. — Jej imię brzmiało dziwnie przyjemnie w ustach Eny, jak gdyby znaczyło coś pięknego, a zarazem enigmatycznego. — Rozumiesz? — zapytała ze smutkiem.
Mai nie pojmowała niczego, lecz nie śmiała nawet zapytać, by nie przerwać tej błogiej chwili wywołanej przez umysł.
— Twoje życie jest zbyt cenne, aby tak po prostu utonęło w tym przeklętym stawie. — Popatrzyła się na nią czule.
— W tej legendzie... — zaczęła Mai, by po chwili urwać. Mimowolnie mocniej zacisnęła dłoń Eny i przygryzła wargę aż do krwi. — Ten drwal dostaje od ducha złotą i srebrną siekierę, prawda? — zapytała z trudem, gdyż jej gardło zacisnęło się boleśnie. Ena skinęła lekko głową w potwierdzeniu. — Były one bardzo cenne i piękne, prawda?
— Nie bardziej cenne i piękne od ciebie — odparła lekko.
Na chwile zapadła cisza. Ena cierpliwie czekała, aby Mai zakończyła swoją myśl, lecz ta tylko spuściła głowę i zacisnęła zęby.
— Wiesz, czemu drwal nie skłamał? — spytała słabawym głosem, po czym oparła czoło na obojczyku Eny. — Bo złoto i srebro są za miękkie, aby przeciąć nimi drzewo. — Spod jej zaciśniętych powiek popłynęły dwie łzy. — Są jak ja, po prostu bezużyteczne. Może i dla niektórych piękne, lecz wciąż bezużyteczne... — wyszeptała, dygocąc lekko.
Mai spojrzała na Enę, a ta dostrzegła w jej onyksowych oczach przerażającą pustkę. Chyba tylko dzięki swojemu światłu nie wpadła tam i nie zatraciła się pośród tego mroku.
Ena puściła dłoń i pas Mai, przez co dziewczynie zdawało się, iż coś bezpowrotnie utraciła, jakby ponownie straciła jakikolwiek sens życia. Nikły płomyk durnej nadziei zgasł szybciej, niż nawet zapłoną.
— Nie lękaj się — powiedziała spokojnie Ena, ujęła w dłonie policzki Mai i złożyła na jej czole delikatny pocałunek. — Inaczej pożałuję swojej decyzji.
Jej ciepły głos nikt gdzieś wśród ciemności. Oczy Mai mimowolnie zamknęły się, a dawne złudzenie ciepła odeszło w niepamięć, jak gdyby owe ciepło nigdy wcześniej nie istniało. Jej mięśnie ponownie spięły się boleśnie, a żal zakuł serce w potrzasku.
Leniwie uchyliła powieki, a wtem zawiał chłodny wiatr. Zadrgała z zimna, a na jej skórze pojawiła się gęsia skórka. Mokra koszula nocna oblepiła jej wątłe ciało. Dopiero po paru chwilach zrozumiała, że nie tonęła w odmętach stawu, a leżała na ziemi. Gwałtownie zerwała się, by pobiec ku wodzie. Upadła, potykając się o kamień. Ostatkiem sił doczołgała się do samego brzegu, lecz, gdy zapragnęła zanurzyć choć koniuszek palca ręki i zaburzyć tę harmonię, tafla stwardniała.
Mai mimowolnie otworzyła szerzej oczy, a jej wargi delikatnie rozwarły się.
Niemożliwe.
Podeszła na czworakach bliżej, a zaraz potem stanęła na powierzchni jeziora. Dyszała ciężko, a z jej ust wydobywał się kłąb pary.
Dlaczego?
Upadła na kolana i rozpaczliwie zaczęła uderzać pięściami o wodę. Ta tylko twardniała niczym lód, gdy tylko jej dotknęła, i nie pozwalała się nawet ukruszyć.
— Ena! — krzyknęła, a jej głos rozdzierał serce. — Nie zostawiaj mnie tutaj! — Z całej siły walnęła w taflę. — Nie chcę! — Kolejny cios. — Nie po to tu przyszłam! — Zamachnęła się obiema dłońmi, lecz mimo to nie zdołała znaleźć się pod wodą. — Nie masz prawa za mnie decydować... — jęknęła zdruzgotana.
Zwiesiła ręce wzdłuż tułowia i beznamiętnie patrzyła się na staw. Jakiś skryty pośród drzew gawron zakrakał złowrogo, a wiatr odegrał na liściach smętny rapsod. Mai ułożyła się na boku i po prostu tak leżała, gładząc opuszkami palców powierzchnię wody.
Nawet nie płakała — nie potrzebowała, gdyż do straty życie przyzwyczaiło już ją niejeden raz.
***
Opowiadanie powstało pod wpływem natchnienia neoromantycznym klimatem.
Pamiętajcie, by zawsze przynajmniej próbować pomagać ludziom z zaburzeniami psychicznymi (zwykłe wysłuchanie, przytulas czy zachęcenie do wizyty w gabinecie psychologa naprawdę wystarczy). A jeśli to Ty czujesz się podobnie jak Mai, proszę, zgłoś się po pomoc. Darmowy telefon zaufania dla dzieci i młodzieży 116 111 jest czynny 24h, siedem dni w tygodniu — znajdziesz tam ludzi zawsze gotowych do wysłuchania Cię lub poradzenia w trudnej sytuacji.
Trzymajcie się ciepło.
Do zobaczenia gdzieś w Internecie <3
fruziapo, 2.11.21
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro