Ślepa Frontmenka - mentalna-b
W opowiadaniu występują wulgaryzmy.
— Lo sabía! On nadal tu siedzi — zauważa Tomek, szturchając mnie. — Tylko puszki mu brakuje. Do tego karton "Jestem zdrowym facetem po pięćdziesiątce i zbieram na piwo" i voila!
— Chodzi ci o tego bezdomnego sprzed tygodnia? Nadal tu jest?
— Pewnie. Siedzi na tym parkingu nieprzerwanie od miesięcy. — Słyszę w jego głosie drwinę.
Przed sekundą wyszliśmy z supermarketu, gdzie Tomek nie omieszkał ponabijać się z domalowanych brwi sprzedawcy, i znowu to robi. Jak widać mój kolega jest w formie jak nigdy wcześniej i zamierza wykorzystać energię z czterech RedBulli, które wypił na śniadanie.
— Opisz mi go.
Wzdycha. Jest zniecierpliwiony. Słońce praży, a on nie ma ochoty niczego mi tłumaczyć. No cóż, po to tu właśnie jest, więc nic nie mogę na to poradzić.
— Po prostu to zrób. Swoimi słowami — naciskam, kiedy się nie odzywa.
— Jest zgarbiony. Mocno opalony, prawie jak murzynek Bambo. Przypomina Indianina z wrogiego plemienia.
— Bądź poważny. Ja jestem, więc i ty powinieneś.
— No dobra, jędzo, przymknij się. Dostaniesz opis krajobrazu á la Sienkiewicz — francuski akcent nie bardzo mu wychodzi. — Jest zgarbiony, trochę wychudzony. Ma zapadnięte policzki — niemal widzę, jak Tomek mruży oczy. — Ja cię kręcę! I warkoczyk z brody! Plus zniszczona czapka z daszkiem założona tył na przód, tak samo zniszczone ciuchy i włosy związane w kucyk. Coś jeszcze, księżniczko? — używa zgryźliwego tonu.
— Siedzi przed nami?
Poprawiam torbę na ramieniu.
— No wiesz, jeśli pominąć fakt, że na szczęście dzieli nas cały parking, to tak. Umościł się na krawężniku.
— Zaraz wracam — szepczę i stawiam pierwszy krok. Każdy kolejny jest pewniejszy i śmielszy.
— Oszalałaś?! Zarazisz się czymś! Wpadniesz pod samochód! I na rzecz czego?
— Zamknij jadaczkę, kretynie. Jestem pełnoletnia i jeśli będę chciała wpakować się pod samochód, to zrobię to.
— Wariatko, auto przed tobą! — krzyczy, ale jego głos jest bardziej oddalony niż przedtem. Co śmieszne, jest cicho jak makiem zasiał.
— Jakoś nie słyszę warkotu silnika — zatrzymuję się i macham, by podszedł. — Nie wezmę cię następnym razem, jeśli masz zamiar mnie wkręcać.
Odwracam się tyłem i wychwytuję jego kroki. Są do bólu charakterystyczne, bo stąpa ciężko i kuleje na jedną nogę przez niewyleczoną kontuzję kolana.
— Nie powinnaś tam iść. — Tryb: przemądrzałość aktywacja!
W milczeniu kręcę głową, wyciągając rękę przed siebie. Podaje mi swoją dłoń. Ruszamy.
Po chwili Tomek zwalnia tempo, aż w końcu mój but trafia na krawężnik. Dotykam palcami rozgrzanego betonu i siadam.
Przez chwilę grzebię w torbie. Natrafiam na to, czego szukałam. Butelka wody jest chłodna, a jej powierzchnia mokra przez zmianę temperatury. Ma nieco łagodniejszy kształt niż gruszka.
— Przyda się to panu — mówię, przechylając butelkę w stronę bezdomnego. — W takim skwarze nie trudno o odwodnienie.
Mam nadzieję, że Tomek nie wkręca mi kolejnego kawału i mężczyzna naprawdę siedzi obok. Upewniam się dopiero, gdy zabiera przedmiot z mojej dłoni. Wycieram wilgotną rękę o koszulkę.
— Dziękuję.
— Nie ma problemu. Istna patelnia, nie?
— Uśmiecha się — szepcze mi Tomek do ucha. Wie jak nikt inny, że pragnę wiedzieć, jakie są reakcje ludzi na to, co mówię. Jeśli ktoś obdarza mnie uśmiechem, nadaję dalej.
— Oślepłem od tego słońca. — Sama się uśmiecham, gdy z ust nieznajomego wydobywa się żart. Głos ma zachrypnięty, ale aksamitny. Wyobrażam sobie go jako niemowlaka i jego pierwsze słowa. "Mama" w wydaniu rockandrollowym musi brzmieć niesamowicie.
— Ja też. — Mrugam. — Ale dosłownie. No i, rzecz oczywista, nie od słońca — śmieję się. Lubię zaskakiwać ludzi, tylko brakuje mi widoku ich twarzy, gdy dowiadują się, że jestem ślepa. — Parę lat temu doznałam urazu potylicy i bum! Nagle zamiast pryszczatych twarzy moich kolegów z klasy widzę czarną kurtynę. Miałam wtedy trzynaście lat czy jakoś tak.
Słyszę dźwięk odkręcanej butelki. I trzeszczący plastik. Chyba chce zamaskować ciszę.
— Nie gorąco panu? Jaki jest sens siedzieć w pełnym słońcu, podczas gdy można znaleźć ocienione miejsce?
— Nie potrafię ci na to odpowiedzieć. — Człowiek brzmi inteligentnie. Jak profesor, który mimo starań nie potrafi rozwiązać lub wytłumaczyć nurtującego go zagadnienia. — Mogę zapytać o twój wzrok?
Podoba mi się, że jest bezpośredni. Nie lubię wszystkich ceregieli łączących się z poznawaniem nowych ludzi i wypytywaniem o cechy szczególne. Cieszę się, gdy napotykam ludzi, którzy wiedzą, czego chcą, są pewni swoich słów i celu, w jakim je wypowiadają.
— Jakie to uczucie?
— Jakbyś zasnął w teatrze — odpowiadam od razu, bez namysłu. Bo to właśnie takie uczucie.
Mężczyzna mruczy coś pod nosem i wciąga głęboko powietrze.
— Musimy lecieć — mówię, odgarniając włosy z twarzy i podnoszę się z krawężnika. — Radzę panu znaleźć trochę cienia.
— Poczekaj — słyszę krzątaninę. Szuka czegoś. Po chwili milczenia mówi: — Proszę.
Uśmiecham się.
— Nie ma sprawy.
— Nie, nie. Proponuję ci cukierka. W zamian za wodę.
Tomek trąca mnie w ramię.
— Możesz wziąć. Otworzył paczkę przy nas — szepcze. Kiwam głową.
— Jaki smak? — pytam.
— Kawowy.
Nadstawiam rękę, a on wysypuje mi słodycze na dłoń.
— Dzięki. Fajnie było pogadać. Do zobaczenia! — krzyczę. — Fajna czapka!
Kroczę obok Tomka, który nuci pod nosem nasz nowy kawałek.
— Dobra, dłużej nie wytrzymam — wybucha. — Nienawidzisz cukierków kawowych. Zawsze powtarzasz: „jeśli będę chciała uraczyć moje kubki smakowe, to kupię wielki kubek pełen czarnej, mocnej kawy". Po co je brałaś?
— Słuchaj, nieczuła istoto. To, że twoja wrażliwość uczuciowa mieści się w łyżeczce od herbaty, nie świadczy o tym, że wszyscy są upośledzeni*. Kiedy osoba bezdomna oferuje ci coś w ramach wdzięczności — stary kapelusz, paczkę chusteczek higienicznych czy choćby parę skarpet, to powinieneś to docenić. Nie liczy się wartość materialna, ale podziękowanie zawarte w tym prezencie. Nawet jeśli chodzi o okropne cukierki kawowe.
— Jak ty uwielbiasz wdeptywać mnie swoimi przemowami w ziemię. Przyznaj, Mel, że to twoje hobby. Oprócz samobójczych wypraw przez parking.
— Lubię, kiedy ludzie mnie podziwiają — śmieję się. — Nie, to złe słowo. Podoba mi się fakt, że ludzie zwracają na mnie uwagę. Nie bez powodu jestem frontmenką "Joty".
— Ślepa frontmenka, cholera. Powinniśmy dostać nominację do Oscara wieki temu.
— Oscarów nie przyznaje się zespołom grającym rocka.
— I znów to robisz! — Co rusz uderza mnie w ramię. Zawsze żywo gestykuluje. — Możesz choć na chwilę przestać się wymądrzać?
Właśnie w tym stylu mija nam droga. Skupiam się tylko na tym, że w torebce mam świeże gruszki i kefir, na które tak długo miałam ochotę. Od czasu do czasu przerywam monologi Tomka, żeby mu dogryźć, ale przyznaję, że jego pomoc sporo dla mnie znaczy. Nie chcę manifestować swojej ślepoty. Nie noszę ciemnych okularów i nie posługuję się badylem, by wychwytywać przeszkody na mojej drodze. Póki członkowie zespołu chcą mi pomagać, nie potrzebuję tego dziwnego kijka.
Nie boję się przyznać, że czasami potrzebuję pomocy. Szczególnie, kiedy moja błyskotliwa starsza siostra złośliwie poprzestawia butelki z szamponetką koloryzującą i szamponem do odżywiania włosów. Po jakimś czasie zmądrzałam i nauczyłam się rozpoznawać je po zapachu. Więcej nie miałam niebieskich kudłów. W ramach rewanżu, przekonująco udałam, że potknęłam się o róg szafki i zrzuciłam nową lampkę nocną Elki.
Jestem typem człowieka, który nie przejmuje się zbyt długo koszmarami, które zgotował mu los. Staram się żyć do przodu i nie myśleć o przyszłości, jeśli nie jest to konieczne. Gdybym zaczęła przejmować się ponurymi wizjami, zadręczyłabym się na śmierć. Utrata wzroku była pewnego rodzaju szokiem. Przez całe trzynaście lat życia nie wyobrażałam sobie, że można nie widzieć. Aż pewnego dnia spotkała mnie niespodzianka. I już nie widziałam. Jako taki mały szczaw, radziłam sobie na swój sposób. Nikt nie wytłumaczył mi, że to nie tragedia. Sama do tego doszłam, a dzięki temu to przekonanie zakorzeniło się we mnie na stałe. Czasem człowiek musi przystosować się do nowych warunków, a ja doszłam do wniosku, że wystarczająco długo patrzyłam na ludzi i tyle mi wystarczy. Zaczęłam żartować z utraty wzroku i nigdy nie uważałam jej za upośledzenie, niepełnosprawność czy kalectwo. Mam zdrowe ciało, umysł też. Słyszę, mówię, czuję zapach, smak i dotyk. Czym jest utrata jednego zmysłu, skoro i tak jestem wyposażona w kilka innych?
Co do rodziców, przeżyli moją „niepełnosprawność" gorzej niż ja. Co więcej, gdy po utracie wzroku nie zaczęłam wariować, nie wpadłam w kompleksy, ale zachowywałam się tak, jakby nic mnie to nie obeszło, rodzice umówili mnie na wizytę do psychologa. Psychologa.
Razem z Tomkiem idziemy jeszcze do knajpy żeby coś zjeść, a potem przez parę godzin włóczymy się po mieście. W międzyczasie kupuję pyszne Latte na stacji benzynowej, a perkusista hot-doga z podejrzanego mięsa (każde mięso, którego sama nie nabyłam w sklepie, jest niepokojące).
Do domu wracam po dwudziestej pierwszej. Żegnam się z Tomkiem pod blokiem. Ja wchodzę na trzecie piętro, a on idzie do piwnicy w budynku na przeciwko. Zaraz spotka się tam cała nasza piątka. Perkusja, gitara elektryczna, bas, saksofon, skrzypce. Pełen energii Tomek, ja (Melania — nazywana Elektryczką), opiekuńcza Felicja (Fela), Leo (Mały), który nigdy nie mógł poszczycić się wysokim wzrostem i Gerard. Tylko ten ostatni nadal nie posiada ksywki.
Wchodzę do mieszkania, zdejmuję buty i kieruję się do kuchni.
— Cześć kochanie! — krzyczy mama. — Znajdziesz włącznik światła czy mam ci pomóc?
Rzucam torbę z zakupami na stół i powoli wkładam produkty do lodówki.
— Mamo, w trakcie wypadku nie urwało mi rąk! Czy światło jest zapalone, czy nie — nie robi mi to różnicy! — odkrzykuję.
Rozumiem, że mój sześcioletni brat czasami się zapomina i prosi o przeczytanie mu książki na dobranoc, ale przez sześć lat mama powinna się przyzwyczaić do zmian. Nadal wmawia sobie, że jej córka widzi wszystko wyraźnie.
— Chcę ci tylko pomóc — przychodzi do kuchni, żeby nie drzeć się przez pół domu. — Wiem, że to dla ciebie trudne.
Wzdycham. Powtarzamy tę śpiewkę po raz tysięczny.
— Nic nie jest dla mnie trudne. Nigdy nie było.
— Miałaś depresję — używa tonu wyniosłego rodzica.
— Nie miałam żadnej pieprzonej depresji — krzyżuję ręce na piersi.
— Słownictwo. Przez trzy lata praktycznie nie wychodziłaś z pokoju. Przekraczałaś próg tylko żeby coś zjeść, wykąpać się albo pośpiewać bratu. To nie było normalne, nadal nie jest!
— Ćwiczyłam! Grałam na gitarze, uczyłam się nowych akordów, technik, palcowania, a z roku na rok szło mi coraz lepiej. Nie słyszałaś?
— O tak, słyszałam to rzępolenie. A przyjaciółki? Kompletnie się załamałaś.
— Mamo — przecieram twarz dłońmi — one mnie denerwowały. Po co miałam zadawać się z kimś, kto miał mnie za kalekę? Za każdym razem, kiedy podchodziłyśmy pod jakąś górkę, one brały mnie pod ręce, bo bały się, że dostanę jakiegoś napadu! Jeśli coś było nienormalne, to właśnie one.
— Nie odzywałaś się przy wspólnych posiłkach! Zniknęły rodzinne pogawędki o miło spędzonym dniu. To była depresja! — wytacza kolejne działo.
To niewiarygodne, ale proszę, uwierzcie mi na słowo. Ona jest w stu procentach poważna i wierzy w każde wypowiedziane przez siebie zdanie, nieważne jak niedorzecznie brzmi. Od zawsze w jej głowie tkwi wizja idealnej rodziny, która nie została jej dana.
— Może dlatego, że przechodziłam okres dojrzewania i byłam wkurwiona na cały świat, a na was zwłaszcza! Proszę cię ładnie, daj mi święty spokój i nie poruszaj po raz enty tego bezsensownego tematu. — Biorę gruszkę z szuflady i idę do swojego pokoju, żeby się przebrać i ochłonąć.
Rano zostawiłam na fotelu nową parę jeansów i bezrękawnik. Cieszę się jak dziecko, kiedy znajduję je na swoim miejscu. Ela dobrze postanowiła, by dziś mnie nie denerwować. Szybko się przebieram, rozczesuję grube, czarne loki palcami i wkładam buty. Oprócz gruszki wrzucam do torby parę jabłek, żeby dożywić zespół, i dużą butelkę toniku. Zakładam na plecy pokrowiec z gitarą.
Stoję na półpiętrze, kiedy mój telefon wibruje. Wyjmuję go z kieszeni. Przesuwam palcem po przyciskach i naciskam ten po lewej.
— Melania przy telefonie. — Przykładam urządzenie do ucha.
— Brzmisz zbyt oficjalnie. — To Leo. — Czekamy na ciebie pod blokiem. Możesz zjechać po poręczy, żeby było szybciej, bo Gerard zaraz zdemoluje ławkę. — Wybucha śmiechem. — Jak nazywała się ta sąsiadka? Ta natrętna, zrzędliwa stara złośnica?
— Leo. — Tłumię śmiech. — Najprawdopodobniej właśnie stoisz pod oknem do jej sypialni, a ona nigdy go nie zamyka.
Trzymając się poręczy, zbiegam po dwa schodki.
— Kuźwa. — Słyszę w tle. — Mały, firanka się rusza!
Potem połączenie zostaje przerwane, a ja domyślam się, że moi przyjaciele wpakowali się w kolejną przygodę z cyklu "słowa wypowiedziane w najgorszym możliwym momencie".
Kiedy otwieram z rozmachem drzwi od klatki schodowej, chłodne, wieczorne powietrze uderza mnie w twarz. To najprzyjemniejsze uczucie, jakiego można doznać.
— No dobra, lemingi. Gdzie kto jest? — Pokonuję trzy schodki i opieram się tyłkiem o poręcz. To zdanie zaczyna każde nasze spotkanie i nas wszystkich śmieszy tak samo. Uwielbiam ich za to, że potrafią ze mnie kpić, żartować oraz drwić z tego, że czasami jestem bezbronna jak noworodek.
Słyszę, że ktoś odchrząkuje tuż nade mną.
— Pani Dorota?
Staruszka chichocze. Wszystkie rzeczy, które wygaduje o niej Leo, odnoszą się tylko do niego. Nasz saksofonista nie przypadł do gustu sąsiadce. Dla reszty zespołu jest przemiła.
— Elektryczko, twoi przyjaciele bardzo nieudolnie chowają się w krzakach.
Musiała podchwycić to przezwisko od któregoś członka zespołu. To śmieszne, a zarazem dziwne słyszeć z ust starszej pani coś w rodzaju swojego pseudonimu artystycznego. Na moją twarz wypływa uśmiech.
— Mówiłem wam, żeby schować się po drugiej stronie!
— Wyjdziecie z tych krzaków jeszcze dzisiaj, czy może mam umówić się na inny termin? Ludzie, czy możemy już iść do Nory? — odzywam się.
Kiedy już stoimy wszyscy w grupie, Leo z ironią w głosie przeprasza moją sąsiadkę. Domyślam się, że kobieta zniknęła w głębi mieszkania, bo Mały burczy pod nosem coś o zgrzybiałych starcach.
— Czy wszyscy są gotowi na rocka? — Gerard upewnia się. Zwykle kiedy któreś z nas strzela fochy, najpierw jest ustawiane do pionu. Dopiero później wybieramy się do Nory. Gerard jest kimś w rodzaju zaopatrzeniowca i odpowiedzialnego tatuśka. Kontroluje nas i przypomina o wszystkim. To najbardziej zorganizowany członek naszej grupy. Nie wyobrażam sobie prób bez niego. Gdyby nie przypominał Tomkowi, gdzie jest jego miejsce (to znaczy na fotelu, a nie na półce z dżemami), już dawno rozniósłby niewielką piwniczkę.
Każdy po kolei zgłasza swoją gotowość.
— No to jedziemy!
Norę pamiętam jeszcze z czasów podstawówki. To małe pomieszczenie, jednak znajdzie się w nim wystarczająco miejsca dla pięciu niewielkich pufów. Przy obu ścianach stoją drewniane, stare półki z dżemami, na które Tomek bardzo chętnie się w dzieciństwie wspinał. Razem z Tomkiem i Felą zawsze po szkole przybiegaliśmy tam, żeby dokończyć rysunki na plastykę. W późniejszych latach piwniczka cioci Tomka stała się miejscem prób zespołu, do którego dołączyli dwaj członkowie — Leo z saksofonem i Gerard ze skrzypcami. Nie chwaląc się, nasze brzmienie jest zajebiste. Kiedy nagraliśmy pierwsze demo, sama byłam zdziwiona, słysząc tak różne dźwięki zespojone w jedną, energiczną, rockową całość. Bywa, że w niektórych piosenkach saksofon lub skrzypce wykonują melodię tła i wyznaczają rytm. Czasami giną, gdy któraś z nas — Felicja albo ja — szarpnie strunami albo Tomek uderzy w talerze, ale zawsze staramy się, by miały swój udział, swoją ważną rolę.
— Gerard? — odzywam się.
— Co tam?
— Czy Nora wygląda tak samo jak kiedyś? Tak dużo w niej przebywamy i wciąż zadowalam się wizją z dzieciństwa.
Idąc, stykamy się ramionami, więc wiem, kiedy mam skręcić.
— Wszystko jest na swoim miejscu. Tomek mówił, że jego ciocia zabrała stamtąd dżemy i półki, żebyśmy mieli więcej miejsca. Nadal nie damy rady wcisnąć tam perkusji i myślę, że powinniśmy znaleźć inne miejsce na próby.
Sama wizja tego, że moglibyśmy spotykać się gdzieś indziej, opuścić Norę sprawia, że czuję się niekomfortowo. Na nowym terenie nie będę poruszać się tak pewnie i mogę być zdana na łaskę innych.
— Poczciwa kobieta — kwituję. — Myślę, że Nora jest najodpowiedniejsza. Porozmawiajmy o tym później. Nie chcę się wyłożyć o jakiś krawężnik.
Kiedy schodzimy po schodach do piwnicy, czuję stęchliznę i wilgoć w powietrzu. Dla postronnego człowieka to zwyczajny zaduch i smród, którego trzeba się pozbyć. Na mnie ta woń działa inaczej. Mam wrażenie, że wracam do domu. Wchodzę do miejsca, z którym nierozerwalnie łączy się moja przeszłość, jestem pewna, że także przyszłość.
Pochylam się nad miejscem, gdzie zwykle stoi moja pufa. Kiedyś ktoś ją przesunął, a ja nie upewniłam się co do jej położenia. Przez tydzień miałam obolały tyłek.
Pod palcami wyczuwam materiał z podróbki skóry i zamaszystym ruchem siadam na miejscu.
Wyjmuję gitarę z pokrowca, który ląduje obok i opieram instrument o kolano. Przez chwilę bawię się strunami. Stosuję technikę zwaną tappingiem. Gram tak, jak hammer-on i pull-off, tylko wykorzystuję do tego obie dłonie. Uderzam i odrywam palce w różnych miastach na gryfie. Na gitarze akustycznej, którą właśnie mam na kolanach, jest to trudniejsze. Przy elektrycznej nie potrzeba tak dużo siły, aby wydobyć dźwięk.
Rozdaję ekipie owoce i puszczam butelkę w obieg.
— Mel, jaką gitarę wzięłaś? — Zmianę pierwszy zauważa Tomek. Choć dobrze zna odpowiedź, chce żebym to ja wypowiedziała te sakramentalne słowa.
— Drewnianą — mówię z głupim uśmieszkiem. Lata temu, kiedy Tomek chciał popisać się przede mną swoją wiedzą o instrumentach, pokazał mi trzy zdjęcia. Gitary klasycznej, akustycznej i elektrycznej. Pytał mnie po kolei: „jaka to gitara?"
Moje odpowiedzi były następujące: drewniana, drewniana i metalowa. Wstyd.
W całym swoim życiu miałam dwie gitary. Nadal mam. Akustyczną, na której stawiałam swoje pierwsze kroki z racji tego, że budową przypomina swoją koleżankę — gitarę elektryczną, na którą przerzuciłam się niedługo po rozpoczęciu nauki. Która była też moim celem od początku.
— Dlaczego ją zabrałaś? Myślałem, że dzisiaj bez szaleństw. Pozostawimy szyby sąsiadki Dorotki w jednym kawałku, grzecznie się bawimy, nie? — Leo strzela palcami. To jego znak rozpoznawczy, robi to kiedy czegoś nie rozumie. Bardzo często.
— Tomek powiedział mi dziś rano, żebym wzięła akustyka. Na uszy mi się jeszcze nie rzuciło — żartuję.
— Paz paz, mis amigos! — zaczyna wyżej wspomniany pojednawczym tonem. — Jesteśmy zespołem, tak? Tak. Więc teraz grupowo siedzieć cicho, bo mam do przekazania ogłoszenia parafialne.
Nachylam się do Feli po mojej prawej. Czuję jej kwiatowe perfumy.
— Kto uczył go hiszpańskiego?
— Powtarza zwroty z tłumacza online — chichocze.
— Zwykle Mel zaczyna spotkania — protestuje Mały.
— Niech mówi — jęczę i powracam do wcześniejszego zajęcia. Dotyk strun mnie uspokaja.
— News numer jeden. Pamiętacie ten świstek, który przyniosłem wam w zeszłym miesiącu, zabroniłem czytać i kazałem podpisać? A wy, głupi, mi zaufaliście?
— Tak — mówi Fela, przeciągając samogłoskę.
— To była umowa z wytwórnią.
Jak na zawołanie przestaję grać i oszołomiona wpatruję się w miejsce, gdzie powinny być struny, Mały wrzeszczy i sądząc po dźwięku, zrywa się z pufy, wykonując taniec radości. Nie wiem, jaka jest reakcja Gerarda, bo siedzi cicho, ale Fela mówi słabym głosem:
— Boże, przez ten miesiąc plułam sobie w brodę, że podpisałam ten papier. Myślałam, że to jakiś podstęp i komornik zabierze mieszkanie rodziców. — Po czym i ona idzie w ślady Małego, odsuwając na bok dawne zmartwienia.
— Elektryczko? Co powiesz? — pyta Tomek niepewnie.
Mija dłuższa chwila zanim się odzywam.
— Mam ochotę urwać ci głowę, że nie powiedziałeś mi wcześniej. Jak ty to załatwiłeś? Każda cholerna wytwórnia nie chciała słyszeć o podpisaniu z nami kontraktu, kiedy dowiadywała się, że nie widzę. Nie mieli jaj, żeby nas przyjąć!
O matko. Czuję, jak wszystko ze mnie uchodzi, odchylam głowę do tyłu i biorę głęboki wdech. Teraz na pewno wyniesiemy się z Nory.
— Es sólo mi encanto.
— Tomek! Gadajże jak człowiek, bo nie wszyscy pobierają lekcje u Tłumacza Google.
— Normalnie. Widzisz, ja też potrafię coś załatwić dla zespołu! Wręcz błagali mnie, żebym zapoznał ich z "Jotą". Nawet jeśli o tym nie wiedzieli. Puściłem im naszą piosenkę.
— Przecież i inni słuchali demo — wzdycha Fela, ale w jej głosie słychać radość. Mamy kontrakt!
— W demo nie było problemu. Dopracowaliśmy je do najmniejszego szczegółu, solówki saksofonu albo wykończenia skrzypiec. Wszystko było dopięte na ostatni guzik. Kiedy gadaliśmy z przedstawicielami, nie wiedzieli, czy będę w stanie poruszać się na scenie, nie potykając się o instrumenty albo kable. A wy, głupki, nie chcieliście występować beze mnie.
— No dobra, dobra. Ale oprócz demo puściłem jeszcze tę najnowszą z mocnym wstępem i agresywną gitarą, którą Fela wymyślała pod prysznicem. Myślę, że przedpremierę mamy już za sobą. Cały blok słyszał jej wycie.
Fela jest naszą wirtuozką co do melodii. Ja specjalizuję się w pisaniu tekstów, ale nigdy nie potrafiłam sama z siebie wymyślić, jak połączyć akordy tak, by piosenka brzmiała dobrze. Kiedy potem wszyscy konsultujemy się ze sobą, wprowadzamy zmiany. Chłopaki mają dobre ucho i wychwytują, jeśli z Felą przesadzimy w którymś momencie utworu.
— "Gadane"? Tomek, chciałam wprowadzić poprawki w melodii! Ta płyta nie była ostateczną wersją! Trzeba puścić głośniej saksofon, zmniejszyć basy i dopasować słowa. Jak mogłeś puścić im kawałek bez tekstu?!
Słyszę jak Felicja nerwowo chodzi po pomieszczeniu, stawia drobne, szybkie kroki.
— Przecież nie mamy jeszcze tekstu.
— Oczywiście, że mamy, kretynie. Tylko nie konsultowałyśmy się co do poprawek. Gdybyś trochę bardziej skupił się na próbach zamiast na działaniu za naszymi plecami, wiedziałbyś. — Irytacja bierze nade mną górę i nie jestem w stanie skupić się na grze. Odkładam gitarę. Wyjmuję gruszkę z torby i wgryzam się w owoc.
— A menadżer? — zwraca uwagę Gerard, jak zwykle rozsądny.
— Mamy menadżera.
— Tomek! — wykrzykujemy z Felicją w tym samym momencie.
— Powinniście mi dziękować.
— Dziękować za co? Że wszystko załatwiłeś bez nas? Pomyślałeś, co byłoby gdybyśmy jednak zmienili zdanie co do wytwórni i nie chcieli podpisać kontraktu? Postawiłeś nas przed faktem dokonanym. Jeśli chcesz działać sam, możesz zostać solistą, droga wolna! — Podrywam się i przez przypadek uderzam nosem w pierś chłopaka. Odsuwam się natychmiast, szukając stopami po podłodze.
— No weź — odzywa się sarkastycznie — marzyłaś o wydaniu płyty praktycznie przez całe swoje życie. Pamiętasz, jak opowiadałaś nam o tym w czwartej klasie na stołówce? To nie były złudne marzenia jedenastolatki, tylko dążenie do ich spełnienia i cholernie ciężka praca. Nie myślisz tak.
— Akurat ty nie będziesz mi mówił, co dzieje się w mojej głowie!
— Nie powiesz mi, że nie chcesz tego kontraktu, ślepa frontmenko.
Zaciskam usta w wąską linię i obdarzam go wymownym milczeniem.
— Nie to nie! Zadzwońcie, jeśli zechcecie mnie w tym zespole. Apropos, za trzy miesiące mamy koncert! — podnosi głos, a po chwili słyszę tylko skrzypienie oraz trzask starych, drewnianych drzwi.
— Kuźwa. Melania, musiałaś? — wzdycha Leo. — Dogonię go. Nie może odejść, bo zostaniemy w czarnej dupie.
Nikt nikt nic mówi. Natychmiast chwytam gitarę, żeby się czymś zająć. Słyszę, jak Mały wychodzi.
— Trochę z ciebie hipokrytka, Mel — chrząka Gerard.
— To nie ja załatwiam menadżera w ciemno.
— Ale tylko ty i Fela wiedziałyście o nowym tekście.
— Nie doszukuj się dziury w całym, Gerard — syczę.
— Właściwie... Myślę, że on ma rację — niemal zapomniałam o obecności Feli w niewielkiej piwniczce. — Jako lider powinnaś zespalać zespół. Trzymać nas razem, a nie rozwalać. Awantury to specjalność Tomka, ale nie twoja. Nie powinnaś dawać mu się sprowokować. Mimo że jesteście podobni, masz silniejszy charakter niż on, wypowiadasz słowa z wielką pewnością, a sam widok tego, że tak bardzo wierzysz w to, co mówisz, szczególnie gdy mówisz przykre rzeczy... może zranić. Nawet złego chłopca, na którego kreuje się Tomek. W środku jest miękki jak roztopione masło.
— Mądrze mówicie, ale muszę się z tym przespać. To zbyt dużo rewelacji jak na kilka godzin.
— Odprowadzę cię — oferuje Fela. Sama uznałam prośbę o pomoc za niewłaściwą w tym momencie i stwierdziłam, że wrócę sama.
— Jesteście wielcy — mówię. — Nie myślcie, że tego nie doceniam.
— To dobry zespół — wzdycha Gerard.
— Nie mówię tylko o zespole. Chodźmy. W domu mam jeszcze wściekłą matkę, której muszę stawić czoła, więc im szybciej, tym lepiej.
Kiedy wychodzimy, moje uszy wychwytują jeszcze ostatnie słowa Gerarda.
— To będzie zupełnie inne życie.
Lepsze, ciekawsze życie, myślę.
Po powrocie do domu śmiało wchodzę do salonu i wołam matkę, żeby się z nią skonfrontować.
— Nie musisz krzyczeć, jestem tu. Kochanie, nie wiem, czy jest sens o tym rozmawiać, skoro za każdym razem kończy się to tak samo. I przeklinasz, wiesz jak bardzo tego nie pochwalam.
— Nie zamierzam czekać z tym, aż osiwieję i obgryzać paznokci każdego dnia, bojąc się poruszyć ten temat. Mamo — zaczynam łagodniej — dlaczego tak się zachowujesz? Doskonale wiesz, że nigdy nie miałam depresji ani kompleksów przez oczy.
— Ja... Nie mam siły dziś o tym rozmawiać. — Słyszę jak podnosi się i rusza.
— A kiedy będziesz miała siłę?! Za dwadzieścia lat, kiedy już nie będę u ciebie mieszkać?
— Możliwe, możliwe — odpowiada słabym głosem, który na chwilę zostaje zagłuszony przez trzaśnięcie drzwiami.
I tyle byłoby z naszej rozmowy. Podchodzę w stronę drzwi. Szukam klamki. Jestem cholernie rozdrażniona, więc nie mogę się skupić. Co za tym idzie, trzeźwe myślenie nie idzie mi zbyt dobrze. Młócę prawą dłonią w powietrzu, przeklinając fakt, że rodzice zdecydowali się wstawić drzwi do salonu już PO tym, jak oślepłam. Mam wrażenie, że za każdym razem klamka znajduje się na innej wysokości. Nie mogę jej znaleźć.
Wracam na kanapę z westchnięciem i nieświadomie wybijam dłonią rytm "Gadane". Uderzam w kolano w równych odstępach czasu, w myślach przywołuję melodię i tekst. Nawet wyimaginowane brzmienie saksofonu Małego i basu Feli sprawia mi przyjemność. Zawsze miło było słuchać, jak dobrze ta dwójka dogaduje się w czasie gry. Uśmiecham się. To poprawia mi humor. Wyimaginowana gitara w mojej głowie właśnie dochodzi do solówki i pcha piosenkę do przodu, gdy nagle ktoś wbiega do pokoju. Drzwi mocno uderzają albo w regał, albo w ścianę. Jakiś mały człowiek wdrapuje mi się na kolana.
— Melia? Co to jest? — pyta mój braciszek, przysuwając mi coś pod oczy tak blisko, że czuję zapach papieru.
— Młodziutki, dlaczego nie śpisz?
— Bo znalazłem to! — ekscytuje się.
Kwituję jego zmagania śmiechem.
— Dobrze, więc teraz powiedz mi, co takiego trzymasz w ręce?
— Zeszyt w kształcie prostokąta. — Słyszę jak przewraca kartki.
— A co ma na okładce?
— Jest zielona w czarne motylki.
— Oo! Kochany, znalazłeś mój stary zeszyt, który nosiłam na zajęcia z gry na gitarze.
— A to co? To znaczy — poprawia się — takie kreski i kropki na liniach z numerkami w różnych kolorach
— Tabulatura. Widzisz, założę się, że będziesz kontynuować moje dziedzictwo. Znalazłeś Graala, młody — żartuję. — A teraz pomóż swojej starej, niedołężnej siostrze znaleźć klamkę.
Maluch chichocze i ciągnie mnie za rękę.
Tej nocy mam spokojny sen. Czuję się odprężona i zrelaksowana, kiedy ze słuchawek płyną dźwięki Stairway to Heaven, Led Zeppelin. Cudo. Oddaję się w objęcia Morfeusza niedługo po okryciu się kołdrą. Morfeusz ma powodzenie.
W ciągu następnych tygodni wszystko dzieje się bardzo szybko. Udało mi się zjednać sobie Tomka i zrozumieć błędy, które popełniłam wcześniej. Od teraz będę najlepszą liderką na całym bożym świecie i zamierzam chronić swojego składu jak lwica swoje młode.
To, co przechodzi nasz zespół, jest trudne i ciężkie do zniesienia, szczególnie gdy nic nie widzę. Przez dużo czasu znajduję się w zupełnie nowych dla mnie miejscach. To sprawia, że chodzę rozdrażniona, często zirytowana, ale nie pozwalam, by wpłynęło to na wykonywaną przez nas pracę. Rozweselam i pokrzepiam zespół, gdy tylko czuję, że tego potrzebują moi przyjaciele. Trzymam go pod rękę, gdy Leo cierpliwie opisuje mi każdy szczegół pomieszczenia, każdego stylistę i speca od reklamy. A także naszego menadżera, który jest zajebistym człowiekiem.
— Tomek — zaczęłam na którymś spotkaniu — masz nosa, chłopie. Nie wygrzebałabym lepszego menadżera ze stosu pełnego badziewia i popsutych sztuk. Gratulacje.
— Dziwię się, że dopiero teraz zobaczyłaś mój geniusz — używa teatralnej wersji swojego głosu, gdy żartuje.
Wieczorami wracam do domu wykończona, ale niesamowicie szczęśliwa i doładowana pozytywną energią. Gdy mamy wolne popołudnie, wychodzę jeszcze z Tomkiem, żeby sprawdzić, co u naszego Indianina. Podczas którejś z naszych pogadanek, kiedy nawet Tomek zabrał głos, dowiedziałam się, że i staruszek grywał kiedyś na perkusji w zespole.
— Świat jest mały — skwitowałam jego słowa, wkładając do ust kolejny cukierek kawowy. Zdążyłam je polubić.
No więc Indianin ma tak naprawdę na imię Daniel. Zaraz po ślubie jego żona opróżniła konto bankowe, szantażując go jakimiś starymi sprawkami. Wyrzuciła go na bruk, gdy protestował i chciał odzyskać swoją część majątku.
— Nie upominałem się wtedy — wycharczał, gdy rozmawialiśmy po raz czwarty. — Nie miałem za co zatrudnić uznanego adwokata, więc zostawiłem sprawę taką, jaka była na początku. Z perspektywy czasu żałuję.
Tamtego dnia zrozumiałam, że oprócz mnie są jeszcze ludzie, którym przydarzyły się nieszczęścia, lecz oni wcale nie traktują ich jako tragedii. To wspaniałe podejście.
— Nie miałaś kiedyś wątpliwości? Nie myślałaś, że ślepota cię pokona? — spytał mnie.
— Oczywiście, że miałam, ale nie pozwoliłam temu stać się czymś znaczącym w moim życiu. To byłoby niepotrzebne rozdrapywanie starych ran. Teraz mogę cieszyć się tym, co mam. Apropo, panie Danielu, czy chce pan przyjść na nasz koncert?
Dzień koncertu nadchodzi szybciej, niż się spodziewałam. Któregoś dnia nagle dostaję telefon od Tomka, który każe mi wstawać i przywlec swój tyłek do Nory. Potem tylko ostatnia próba i oto nasz cel — osiągnęliśmy to, o czym marzyliśmy.
Po drodze, zarówno cicha Fela, jak i opanowany Gerard są równie podekscytowani jak Tomek i Leo — wiecznie żwawi i pełni energii. Cieszę się tak samo jak oni. Autobus, który robi nam za środek transportu, mknie do celu, a ja wciąż nie mogę uwierzyć w to, co się dzieje.
W końcu stajemy na scenie. Przychodzi moment, kiedy trzeba coś powiedzieć, choćby się przedstawić. Ale chcę jeszcze wpleść w to małą przemowę, bo pierwszy koncert to rzecz, której się nie zapomina.
— Zanim zaczniemy grać, musicie wysłuchać paru słów. Nie będzie ani długo, ani nudno. To nasz pierwszy koncert i dzięki wielkie, że przyszliście nas posłuchać. Podchodzimy do tego wieczoru w osobisty sposób i mogę was zapewnić, że jesteśmy pełni sprzecznych emocji, dzieląc się z wami naszą historią. Z jednej strony to prywatne sprawy, z drugiej — potrzeba więcej ludzi, którzy nie wstydzą się mówić o sobie i swoich przeżyciach. Zapamiętajcie tylko, że w życiu każdy ma tragedie. Grunt, żeby postarać się i nie dać im grać pierwszych skrzypiec. Nie, Gerard? — wystawiam język w lewą stronę, gdzie powinien stać. — Proszę, powiedz, że to tobie pokazałam język, a nie Tomkowi. Tym razem może odejść od nas na serio — mówię zgryźliwie, a ludzie na widowni śmieją się do nas. Słyszę burknięcie Tomka, ale od razu wyobrażam sobie uśmiech, który powoli wypełza na jego twarz. — A teraz, miłośnicy rocka, musicie wiedzieć, że nie mogę was zobaczyć. W takim razie do was należy obowiązek udowodnienia mi, ilu was tu jest! — krzyczę, rozgrzewając publikę. Jeszcze nie zaczęliśmy grać, a ja już czuję, jakbym mogła wejść na Mount Everest. Ba, podnieść Mount Everest!
Po sali przetaczają się krzyki i piski, Fela szepcze obok mnie:
— Matko, to naprawdę wielki tłum — wydaje się być zarówno podekscytowana jak i wystraszona. Ściskam jej ramię, żeby ją pocieszyć.
Przed występem umówiliśmy się, by zawsze któryś z członków zespołu był w pobliżu. Chcę swobodnie poruszać się po scenie, ale wolę, żeby w razie potrzeby ktoś uchronił mnie od upadku.
Od krawędzi dzieli mnie jakieś cztery metry. Na próbie poprosiłam Gerarda, żeby zmierzył odległość, bym mogła mniej więcej orientować się w terenie.
Więc stoję teraz prawdopodobnie przed największą publiką, dla jakiej w życiu grałam i nie czuję stresu. Tyle czekaliśmy na ten moment, że głupotą byłoby dać zjeść się nerwom i nie celebrować tej chwili całym sobą.
Publiczność klaszcze w rytm piosenki, kiedy gramy. Jestem zdziwiona, kiedy śpiewają z nami refren. Znają słowa! Nie sądziłam, że kanał na YouTubie i pojedyncze występy w losowych miejscach mogą sprawić, że ludzie będą nas kojarzyć. Mój Boże, to jest najlepszy dzień w całym moim życiu. Skaczę, obracając się wokół własnej osi, kiedy wchodzi Gerard ze swoją solówką i towarzyszy mu jedynie perkusja. Nadchodzi czas na "Gadane", które dopracowywaliśmy przez ostatnie dni.
"Gadane"
1. Nie biegnij przed nami, bo upadniesz,
Nie dogonisz sprintera w piekielnym wyścigu,
Co sam do niego przyszedł.
Młody!
Nikt cię nie krzywdzi, wyjdź spod stołu.
Dlaczego patrzysz wzrokiem psa?
Nie rycz, kiedy nie chcesz litości,
potrafisz obejść się bez współczucia.
Nadejdzie piękne oberwanie chmury,
Wytnie z ciebie światło-cień.
Pozostanie tylko mrok.
Sprostaj, młody, jeśli myślisz
nad powrotem w stare śmieci
Z jednej na drugą stronę, toniesz,
przewracasz się, stara zabawko.
I wtedy to się dzieje. Mam wrażenie, że wszystko jest okej, dopóki nie czuję pędu powietrza na twarzy i nie uderzam głową w coś twardego. Za sobą słyszę zduszony krzyk, muzyka stopniowo cichnie. Buczy mi w głowie. Upadłam. Uderzam zaciśniętą pięścią w podłoże, jestem zła na siebie. Musieli przerwać piosenkę, bo się przewróciłam. Niepotrzebnie.
— Ostatni raz, cholera – syczę. Może do podłogi, do samej siebie, może do tego czegoś, o co się potknęłam. Jedno jest pewne. Muszę wyglądać jak wariatka. Nim jednak ktoś popędzi mi na pomoc, biorę sprawy w swoje ręce. Upewniam się, że nie stracę przytomności — wszystko jest w porządku, czuję tylko lekkie pulsowanie w głowie, które słabnie z każdą chwilą. Kiedy czuję jak ktoś chwyta mnie za ramiona i próbuje podnieść, odpycham upierdliwe ręce.
— Sama to zrobię.
— Masz wstrząs mózgu — sapie Tomek za moimi plecami. Wokoło panuje cisza, nie licząc buczenia wzmacniaczy.
— Nie mam żadnego wstrząsu. Dramatyzujesz — warczę, podnosząc się. Napinam mięśnie ramion.
— Nie jesteś niezniszczalna, Mel. Daj ratownikowi się obejrzeć.
Czuję się dobrze, chcę występować. Nie potrzebuję lekarza, ale słyszę troskę w głosie Tomka.
— Dobra, ale zaraz po tym, jak powiedzą mi, że wszystko w porządku, wracam na scenę — zastrzegam.
— Jasne, uparciuchu.
Tomek pomaga mi zejść z niewielkich schodków, prowadzących na tak zwane zaplecze. Oddaje mnie w ręce kogoś innego. Dłonie, które mnie obejmują są twarde, zniszczone. Sadzają mnie na czymś miękkim. Irytuję się. Chcę już tam wrócić.
— To był kabel? — pytam.
— Dobrze zgadujesz. Mocno przydzwoniłaś?
— Jest krew?
— Nie.
— Więc wszystko gra. Miewałam gorsze upadki w życiu.
Słyszę, że zespół kontynuuje piosenkę, jednak brzmienie jest lekko wybrakowane. Tym razem śpiewa Fela, chłopaki włączają się chwilę później. Idzie im naprawdę dobrze.
2. Wiesz, za co mnie cenią?
Krok po kroku idę w ciemność.
Nie umieram, nie płaczę, dosyć presji!
Zamiast wybrać egzystencję
mierną, z czasów podstawówki,
krzyczę, rzucam się, drapię i skaczę.
Daję upust agresji!
Scena, twarde podłoże, upadnę.
Na ślepo się podniosę, wstanę.
Uduszę zaraz los nieunikniony,
dopiero teraz przywiódł mnie w te strony!
Ref. Nic już nigdy nie zobaczę!
Mój los, nie moja sprawa,
życie stawia nowe warunki,
to jak nieprzeciętna nowa ustawa.
Prę przed siebie, w brudne bagno
Znalazłam się w koszmarze, okej!
Trzynastoletni szczaw, szok, mrok,
Trzeba skierować to na swój tor.
Wreszcie nadszedł prezent od losu,
nie muszę więcej oglądać ludzi,
obserwować, co w nich takie nieludzkie.
— Hej, hej! — To Leo. — Wszystko w porządku?
— Wracaj na scenę, pacanie! — krzyczę. — Potrzebują cię do tego numeru.
Chwyta mnie za drugą dłoń, czuję zapach jego wody kolońskiej.
— Chyba w normie. Nie wiem czy słyszysz, ale...
— Mel, czy masz problemy z koncentracją? — słyszę nieznany głos.
— To ratownik — szepcze mi do ucha Leo.
— Wątpię. Bardzo koncentruję się na tym, by trafić Leo w jego pusty łeb. Wracaj na scenę.
— Wrócimy tam razem.
Ratownik zadaje mi jeszcze kilka pytań, po których nareszcie mogę dołączyć do zespołu.
— Na pewno nic jej nie jest?
Leo boi się o mój stan jakby był moją matką.
— Wyglądało groźnie, ale najwyraźniej wszystko z nią w porządku. Ma twardą czaszkę.
— Nie chcecie wziąć jej na obserwację?
— Leo, nie jesteśmy w szpitalu — przerywam to przesłuchanie. — Czy możemy wrócić na scenę przed końcem koncertu?
— Poczekaj jeszcze chwilę, nasz znajomy się pojawił.
— Wejście smoka.
Słyszę zachrypnięty śmiech zawodowego perkusisty.
— Pan Daniel! Myślałam, że pan nie przyjdzie.
— Chciałem was posłuchać i zobaczyć, jak sobie radzisz. Jestem pełen podziwu. Podniosłaś się. Zanim wrócisz na scenę, chcę ci podziękować za tamtą butelkę wody.
Wzruszenie ściska mnie za gardło.
— Naprawdę nie ma sprawy.
— Jesteś zła?
— Dobrze pan zgaduje – zaciskam dłonie na kolanach, wbijając paznokcie w skórę. — Całe to zamieszanie nie było potrzebne.
Wzdycha.
— Potraktuj to jako test. Zdałaś go bardzo dobrze, bo podniosłaś się. To jest to, co wydaje się być najtrudniejsze, a jednak nie jest niewykonalne. Czasami najtrudniej podnieść głowę i iść dalej. Dobrze o tym wiesz.
Wdech-wydech, wdech-wydech. Ślepota nie pokonała mnie sześć lat temu, nie pokona i teraz.
— Teraz tam wróćcie i zróbcie bałagan – śmieje się i ściska moje ramię.
Leo bierze mnie pod rękę. Przekraczam ostatni schodek w momencie, gdy kończy się piosenka. Pewnie stawiam kroki, nie zamierzam poddać się po jednej, głupiej wywrotce. Ktoś zaczyna bić brawo, kiedy w towarzystwie Małego staję na swoim miejscu.
— To tylko kabel — śmieję się, choć moje ego jest mile połechtane. — Gorsze wywrotki przeżyłam, ucząc się jeździć na rowerze.
— Jesteśmy dumni – Fela mówi gdzieś z tyłu. — Twarda z ciebie sztuka, ale pozwól chociaż raz się pochwalić.
— Masz wyczucie. Wyrąbałaś się akurat pomiędzy dwoma głośnikami – słyszę chichot Tomka. Kąciki moich ust wędrują w górę.
Gerard gwiżdże, przeciąga smyczkiem po strunach.
Reszta wieczoru mija tak, jak powinna. Na graniu, śpiewaniu, wyładowywaniu emocji, celebrowaniu chwili. Nadchodzi czas na najbardziej emocjonalną część koncertu. To rapowany kawałek autorstwa Gerarda. Przekazuję mu mikrofon bez cienia wahania. Widownia jest wspaniała i angażuje się, więc jestem pewna, że Ger sobie poradzi. Zaczynamy grać.
— Mel, przyszłość odkryta, choć ciemna zarazem,
To nie jest typowa historia tym razem,
każde z nas ma swoje tragedie,
co przyjmiesz od losu, los zblednie.
Kiedy pokażesz mu, kto tu rządzi,
zesra się ze strachu, więcej cię nie urządzi.
Mały i Fela, zamglone spojrzenie
miała ich matka, gdy wisiała na drzewie.
Oderwani od życia od rzeczywistości,
ich ojcu znowu połamał ktoś kości.
Skupisz się na tym, by dotrzeć wysoko,
jak dla mnie możesz iść nawet boso
Tomek jak zwykle to wredny człowiek,
prawie jak Mela, na wszystko odpowie.
Ojciec każe mu być lekarzem
Wykopał z mieszkania na zbity pysk pierworodnego
lecz w oczach Tomka pojawia się błysk.
Uderza w talerze, a po koncercie
tatuś będzie czekał na autograf w kolejce.
Gerard — udaję, że nic mi nie doskwiera,
codziennie zmagam się z bólem życia Schopenhauera,
z depresją, koleżanką, leciałem o świcie
w wytartych spodniach z raną na szczycie.
facet po przejściach, niezdolny do mowy,
dziś gra, rapuje, nie przyszłoby mi to do głowy.
Wszyscy robimy rocka, robimy muzę,
linii papilarnych splątaną burzę.
Wszyscy po przejściach, zakochani w życiu,
żadne nie myśli o maryśce, dragach, tyciu.
Podnieś swoją małą głowę,
nie narzekaj, że nie posługujesz się kodem.
Celebruj to, co dostajesz, i nie bój się, że się złamiesz.
______________________________________
*"Harry Potter i Zakon Feniksa" — J.K.Rowling
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro