Złe nasiona - pentamerone
Melody Williams wiedziała jedno: miała kłopoty. Cholernie, zajebiście wręcz duże kłopoty. Gdyby je zamknąć w tym pomieszczeniu, nie starczyłoby miejsca dla nikogo więcej. Właściwie to chętnie skorzystałaby z podobnej opcji — wtedy mogłaby się stąd ewakuować. Niestety wątpliwe, aby egzorcyści puścili ją wówczas wolno. Dobre maniery czy drobne przysługi nie leżały w ich naturze. I tak powinna docenić, że jeszcze niczego jej nie złamano.
Albo nie spalono żywcem, szepnął okrutny głosik w jej głowie. Nieznacznie zacisnęła dłonie w pięści. To nie był dobry moment na wspominanie matki. To znaczy... Żaden moment nie był na to dobry, ale z pewnością istniały mniej nieodpowiednie. Na przykład takie, gdy będzie bezpieczna. Stosunkowo. Przecież po tym, co zrobiła, nigdy nie zazna spokoju.
Chciała jeszcze raz zlustrować okiem pokój, w którym ją zamknięto, niestety znów nie znalazła nic godnego uwagi. Gołe, pomalowane na szaro ściany. Niewielkie pęknięcie na suficie. Rażąco jasne jarzeniówki — od ich światła wręcz łzawiły oczy. Obłażący z drewnopodobnej okleiny stół w kształcie kwadratu i, oczywiście, dwa równie stylowe krzesła naprzeciw siebie, po obu jego stronach. Melody zastanawiało, gdzie ukryto runy. Musiały być gdzieś w pomieszczeniu, bowiem czuła się, jakby nie mogła odetchnąć pełną piersią i doskonale znała to uczucie — wywoływały je tylko runy blokujące czary. W dodatku bardzo silne, gdyż z jakiegoś powodu zwyczajne, umieszczone na kajdankach wykonanych przez egzorcystów, na nią nie działały.
Czego swoją drogą nie mogła sobie nie zaliczyć na plus, skoro miała wolne ręce. Może i by ją to uspokajało, gdyby nie świadomość, że to niczego nie zmienia, nie działa na jej korzyść. Była w budynku pełnym ludzi wyszkolonych, aby zabijać takich jak ona, a Daniel i członkowie Babilonu... Szczególnie Daniel...
Nie. O tym też nie mogła myśleć. Nie teraz.
Spojrzała w stronę wejścia, słysząc dźwięk odbezpieczanych drzwi. Po chwili w progu stanął wysoki, postawny mężczyzna o oliwkowej karnacji i przyprószonych siwizną włosach do ramion. Blizny znaczyły jego twarz w stopniu niemal równym zmarszczkom, a orli nos sprawiał wrażenie, jak gdyby wielokrotnie został złamany w brutalny sposób. Ciemne oczy przypominały toń jeziora, a Melody poczuła, że tonie, gdy egzorcysta zlustrował ją uważnym wzrokiem. Najwidoczniej nie spodobał mu się widok, gdyż wykrzywił wąskie wargi w grymasie.
— Melody Williams.
Wymówił jej nazwisko niczym wyjątkowo obrzydliwe przekleństwo. Nawet jeśli wcześniej miała wątpliwości, kto przed nią stoi, rozwiał je silny włoski akcent w głosie przybysza.
— Luca Falcone, czyż nie? Powiedziałabym, że to zaszczyt, ale nie lubię kłamać bez korzyści.
Zabranie przez nią głosu wyraźnie nie przypadło mężczyźnie do gustu, jednak usiadł, nie próbując jej uderzyć. Melody chciałaby wierzyć w jego strach, ale nie była naiwna. Już nie.
— Zapomniałem, jakie bezczelne bywają wiedźmy — skomentował sucho.
— Widać musi je pan rzadziej mordować, a częściej dopuszczać do głosu.
Od razu pożałowała riposty, gdyż drugiego przejawu bezczelności nie puszczono jej płazem. Nie padło żadne ostrzeżenie nim Luca Falcone nie nachylił się w stronę dziewczyny i błyskawicznie nie uderzył jej otwartą dłonią w twarz. Włożył w to wystarczająco wiele siły, aby Melody musiała chwycić krawędź stołu, żeby nie spaść z krzesła. Dotknęła opuszkami palców piekącego policzka i postanowiła milczeć. Szczerze liczyła, że będzie potrafiła wytrwać w tym zamiarze. Przynajmniej dopóki nie wymyśli, jak stąd uciec.
Kompletne dno. Jak mogła się w to wpakować? Jak mogła w to wpakować siebie i Daniela?
— Twoja buta byłaby wręcz rozkoszna, gdyby nie była świadectwem twojej nieskończonej głupoty, Williams. — Mężczyzna złożył dłonie w piramidkę, po raz kolejny lustrując ją wzrokiem. — Mój wnuk nazywa cię przebiegłą i sprytną. Od początku widziałem w tym przesadę, jednak teraz widzę, czym w rzeczywistości odwróciłaś jego uwagę ostatnio.
Melody miała ogromną ochotę odpowiedzieć. Temat Williama Lorensa Juniora i jego niezdrowego zainteresowania jej osobą stanowił niezwykle drażliwą kwestię. Niemniej coś we wzroku jej rozmówcy mówiło, że nie tylko dla niej, a ona pragnęła doznać jak najmniejszych urazów. Dlatego też nie zadrwiła z tak delikatnego zagadnienia, jakim niewątpliwie był egzorcysta pożądający wiedźmy. Uniosła jedynie podbródek w dumnym geście, chcąc pokazać swoją wyższość nad kimś, kto ucieka się do takich docinków.
— A więc potrafisz milczeć — zadrwił Lorens, nie spuszczając jej z oczu. — Choć jedna mądra decyzja, jaką podjęłaś. Niestety niewiele ci da w świetle tego, czego się dopuściłaś. Uwolnienie Antychrysta, wykorzystywanie jego mocy do własnych celów...
— Gwoli ścisłości, Antychryst żył jak każdy człowiek, znikąd go nie uwolniłam, a służył mi od pewnego momentu z własnej woli — wtrąciła swoje trzy grosze, zadając sobie pytanie, dlaczego egzorcyści czują tak ogromną potrzebę przesadzania w swoich opowieściach. Skoro i tak wszystko było według nich zagrożeniem, po co wyolbrzymiać? Zwłaszcza gdy kartoteka niektórych, na przykład jej, i tak mogła zaimponować.
Choć niekoniecznie pozytywnie.
Niekoniecznie pozytywne miała również odczucia, gdy po raz kolejny nie zdołała uchylić się przed ciosem Luki. Nie mogła mu odmówić ani siły, ani perfekcjonizmu — dbał, by twarz równo jej puchła z obu stron.
— Nie udzieliłem ci głosu. Twoje słowa nie mają zresztą znaczenia. Łżesz, aby ratować skórę. Ale to ci nie pomoże. Przecież nawet wiedźmy mają cię za zbrodniarkę. — Na twarz mężczyzny wpełzł uśmiech, równie nieprzyjemny i obrzydliwy, co Williama. — Żadna inne nie byłaby tak głupia, aby łamać niepisane zasady i zadzierać z samym Lucyferem.
To imię zawisło w powietrzu. Jeśli Melody naprawdę się kogoś obawiała, to zdecydowanie pana Piekieł. Luca Falcone stanowił przy nim jedynie marnego robaka dowodzącego armią karaluchów. Niestety w odpowiednich warunkach i robaki potrafią stanowić zagrożenie. A ona po stokroć wolała mierzyć się ze śmiertelnikiem niż najsilniejszym demonem, o jakim słyszano. Musiała po prostu siedzieć cicho.
— Ale czy można by po tobie oczekiwać czego innego? — Egzorcysta wstał z krzesła i obszedł powoli stół. — W twoich żyłach płynie zła krew, Williams. Czy wiesz w ogóle, jak zepsutym nasieniem jesteś?
Zacisnęła zęby, gryząc język do krwi. Wypominanie ojca nie powinno tak boleć, jednak wspomnienie tego, co zrobił, nadal ją paliło. Niemal równie mocno, co ogień jej matkę tamtej nocy.
Mina dziewczyny nie umknęła uwadze Luki.
— Myślisz, że mowa o twoim ojcu? Och, nie, Williams, nie. Fatalny błąd. Kenneth Williams był śmieciem zarówno dla was, jak i dla nas. Jeśli zrobiłaś coś słusznego to na pewno było to pozbycie się go.
Widząc, jak na twarz Melody wstępuje niezrozumienie, mężczyzna zbliżył twarz do jej twarzy, a jego uśmiech przypominał obnażone zęby drapieżnika.
— Nigdy nie zastanowiło cię, dlaczego zwykłe runy egzorcystów przy tobie nie działają? Dlaczego jesteś tak potężna, by w równie młodym wieku spętać swoją mocą Antychrysta? Nigdy nie chciałaś poznać swoich korzeni?
Gdzieś w jej głowie rozbrzmiały głosy. Miała wrażenie, jakby jednocześnie je znała i słyszała po raz pierwszy. Miriam, szeptały. Wybawicielka. Miriam. Zdrajczyni. Wszystkie córki Miriam będą cierpieć.
Słyszenie słów, których nikt nie wypowiedział, samo w sobie było czymś niepokojącym. Zwłaszcza, kiedy stanowiłeś okaz zdrowia psychicznego. Melody wcale nie podobało się to, czego doświadczała. To musiały być jakieś sztuczki tych cholernych run!
Spojrzała na Lucę Falcone z obrzydzeniem i gniewem.
— A może porozmawiamy o innym zepsutym nasieniu? O twoim wnuku? Chyba że wolisz temat jego ojca?
Choć ani jeden mięsień twarzy nie drgnął, dziewczyna nie mogła nie dostrzec zmiany jej barwy. Egzorcysta zbladł. Musiała więc trafić w punkt. Zachęcona i zła kontynuowała zjadliwie:
— O Williamie seniorze i tej... Jak jej było? Faye? Co za szczęście, że matka nie może być domniemana.
— Zamilcz — wycedził Luca, zaciskając dłoń w pięść.
— Przynajmniej wiesz, po kim to ma, nie? On chce przelecieć wiedźmę, a jego ojciec...
— ZAMKNIJ SIĘ! — ryknął Falcone.
Zamachnął się, zamierzając uderzyć ją w twarz, jednak tym razem Melody zdołała złapać go za nadgarstek. Dopiero, gdy mężczyzna cofnął rękę z krzykiem, jakby coś go oparzyło, zrozumiała, że zaatakowała go magią. W zabezpieczonym pokoju.
Powinna się ucieszyć — teraz mogła użyć zaklęć i uciec. Ale nie potrafiła. W tej chwili bowiem zrozumiała, co jako jedyne mogło spowodować podobną anomalię. Najwidoczniej nie tylko do niej dotarło, co właśnie ma miejsce, bowiem Luca poszarzał na twarzy.
— Złe nasienie... Cała wasza trójka... — Melody pierwszy raz dostrzegła w jego oczach jakąś emocję. To był strach. Dławiący, o mdłym smaku, który sama niemal czuła. — Ty, z krwi tej przebiegłej suki... Syn zdrajcy... I on. Coś ty narobiła, ty mała szmato?!
Głos uwiązł jej w gardle, ale Falcone nie oczekiwał odpowiedzi. Wybiegł z pomieszczenia, zostawiając ją samą. Opuściła wzrok na swoje drobne, blade dłonie. Po skórze przebiegały ledwie widoczne iskry, podążając od nadgarstków ku czubkom palców. Magia chciała się z niej uwolnić tak, jak Daniel chciał uwolnić się z budynku.
A raczej ktoś chciał go stąd uwolnić.
Wstała z krzesła, unosząc ręce do góry po obu stronach głowy. Poczuła delikatne wibrowanie pierścionka, w którym skupiona była jej moc. Powietrze wręcz drżało, czekając, aż Melody wypowie słowa mocy. Gdy tylko opuściły jej usta, ściana eksplodowała, pozwalając jej na ucieczkę. Ale ona nie uciekała. Ona biegła prosto w paszczę lwa.
Istniała tylko jedna osoba — jeśli naprawdę można Go nazwać osobą — która budziła w Melody Williams lęk. I właśnie jego musiała znaleźć, jeśli chciała uratować Daniela. Nieważne czyim był synem, ani czyja krew płynęła w jej żyłach. Nieważne, że była wiedźmą, a on biblijną Bestią. Korzenie nie były tu ważne. Miała na świecie tylko Daniela.
I jedynie to się liczyło teraz, gdy zmierzała do najgłębszego dna znanego ludzkości.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro