Ja i sępy - Serafina156
Tuż nade mną szybowały trzy sępy, wyczekując, aż całkiem skonam. Słońce parzyło moje ramiona i plecy, a krople potu co chwila sunęły po mojej twarzy. Aby zająć czymś myśli, zaczęłam liczyć kroki od dobrych parunastu minut. 600, 601, 602... Nie, to robiło się już nudne. Znalazłam się w opłakanej sytuacji. Wszyscy... Cała ludzkość jest na granicy życia i śmierci. Możliwe, że byłam ostatnia... Ostatnia, to zbyt przygnębiające słowo, lepiej brzmi jedyna. Mogłam choć przez chwilę poczuć się wyjątkowa.
Szarą, a wcześniej białą koszulę owiniętą miałam wokół głowy w turban, aby nie dostać porażenia słonecznego. Czułam, jak mój oddech robi się coraz cięższy. Nie mogłam upaść i więcej nie wstawać, ale przerwa przecież mi nie zaszkodzi. Usiadłam na suchej ziemi w siadzie prostym, podpierając się dłońmi, a plecy lekko zgarbiłam. Małe kamyczki drażniły moje poparzone łydki, a promienie słońca atakowały odsłonięte zakamarki mojego ciała.
Nie wiedziałam, ile wędruję, miesiąc, może odrobinę krócej. Ale dopóki miałam przez jakiś czas coś do jedzenia, to jakoś się żyło, a teraz... Świat był jedną wielką pustynią - dosłownie. Jedyne żyjące istoty to ja i te sępy. Ja i sępy. Ja i sępy, jaisępy, jaisępy,jaisępy, jaisępy... Wariowałam.
Spojrzałam wprost przed siebie. Ziemia parowała, a mój umysł płatał mi figle, tworząc dwie postacie stojące jakieś kilkaset metrów ode mnie. Ubrane na czarno i przypatrujące mi się uważnie. Nie wykonywały żadnych ruchów w moją stronę, a jedynie stały. Może to Śmierć po mnie przyszła... Ale czy Śmierć nie powinna być jedna, a nie dwie?
Zamknęłam oczy i zaczęłam wsłuchiwać się w otocznie. Słyszałam trzepot sępich skrzydeł i ich krakanie, szum wiatru, palącej się od żaru ziemi. Pod palcami czułam drżenie ziemi. To już nie jest mój świat. Nie wiem po co przez tak długi czas utrzymywałam się przy życiu. Po to, by pokazać światu, że nie jestem słaba? Położyłam się w końcu - lewą rękę wsadziłam pod głowę, a prawą zakryłam sobie oczy, aby słońce nie raziło mnie w twarz, gdy będę powoli konać.
Na koniec wspomnieniami wróciłam do mojej rodziny, domu i przyjaciół. Starałam sobie ich wyobrazić. Mama, tata i mój brat Joseph. Rebecca, Julie, Thomas i Derek. Mały, drewniany domek z dużym ogrodem z tyłu, w którym wraz z moim dwunastoletnim bratem przeżyliśmy wiele pięknych chwil. Bardzo mi ich brakowało, ale już niedługo będziemy razem.
Zaczęłam powoli odpływać. Nie czułam już nóg, a potem rąk. Mój oddech stał się już bardziej powolny, a serce uspokajało swój rytm. Umierałam... Byłam tego pewna. Czułam, jak ktoś podnosi moje ciało. Czyżby mój Anioł unosi mnie do nieba? Ręka zsunęła się z moich oczu i resztkami sił mogłam go zobaczyć.
Ubrany na czarno, a twarz miał owiniętą jakąś chustą tak, że widziałam tylko oczy. Błękitne niczym niebo. Spojrzałam się za niego, ale nie widziałam skrzydeł.
To nie był Anioł... To człowiek!
Obraz zamazał mi się całkowicie. Była już tylko ciemność.
Moje serce nadal biło.
W ustach nagle poczułam ciekłą, zimną substancję.
Woda!
Chciałam jej więcej i więcej. Popijałam ją łapczywie, aż się skończyła. Oczu już nie otwierałam, ale nadal żyłam i skoro ktoś był jeszcze na tym świecie, to znaczyło, że miałam dla kogo żyć.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro