Dwie strony burzy - ReinnFall
Uniwersum Jawy; około czterech lat przed wydarzeniami opisanymi w „Z szeroko otwartymi oczami"; Francja. (Jest to opowiadanie stworzone na potrzeby Nauki Kreatywności, od ZSOO różni się czasem, bohaterami i miejscem).
Jeanne nie mogła sobie znaleźć miejsca, mimo że dom, w którym mieszkała z ojcem, miał tylko jedną wadę — widok na slumsy rozpościerające się za tarczą ochronną. Gdyby nie pamiętała Francji sprzed siedmiu lat, ten obraz prawdopodobnie wcale by jej nie niepokoił, tymczasem czuła się w pewien sposób zniesmaczona wiedzą, że niektórzy muszą żyć w takich warunkach. Kiedy zagadnęła o to ojca, ten odpowiedział tylko, że Jea zawsze może przenieść się do innego pokoju, z którego będzie miała lepszą perspektywę — na jeden z ogrodów dotleniających. Propozycja ta wydała się jej niesłychanie pełna ignorancji. Przecież to nie pomoże tym ludziom! Ojciec odwrócił się jednak wtedy i wrócił do obowiązków, zanim zdążyła powiedzieć mu, co o tym myśli.
Od tamtej pory często przyglądała się ludziom, którzy tam żyli i zabijali się nawzajem za jedzenie lub sami umierali z głodu. Nie rozumiała tej niesprawiedliwości. Jedynym humanitarnym posunięciem było to, że ponoć tarcza była z zewnątrz nieprzezroczysta. Jak mogliby się czuć tamci ludzie, gdyby widzieli nas, żyjących tak normalnie... Czemu jednak z naszej strony wszystko widać?
Nie mogła już dłużej patrzeć na grupkę obdartych dzieci, bawiących się tuż obok ogromnej zasłony pod czyimś czujnym okiem, nawet jeżeli obraz widoczny przez kopułę był niezbyt wyraźny z powodu specyficznego załamania światła. Odwróciła się od wielkiego okna.
Pamiętała, że gdy wszystko się zaczęło, miała jakieś jedenaście lat. Doniesienia ze świata były bardziej niż niepokojące i nawet ona to rozumiała. Na Zachodzie szalała jedna wojna, na Wschodzie druga. Jakby to poetycko ująć, ściany pokoju-pułapki zbliżały się do siebie, grożąc zmiażdżeniem Francji. Elity otrzymały przepustki upoważniające do przebywania pod świeżo ukończoną kopułą. Miała ona chronić ludzkość przed... przed wszystkim, czym walczyli wtedy ludzie. Konstruowano ją na wszelki wypadek, nie sądzono, że przyda się tak wcześnie. Gdy tylko Francję doszły niepokojące słuchy o nieznanej broni, zaczęto obładowywać magazyny pod same dachy. Niewiele czasu minęło, nim dziewczynka znalazła się pod kulistym schronem wraz z innymi ważnymi ludźmi i ich rodzinami. Niestety przed jednym kopuła nie była w stanie uchronić ludzkości — wszechobecna szarość wciąż powodowała u niektórych szaleństwo.
Jea dziękowała losowi, że znalazła się właśnie w tym miejscu; w żadnym razie nie chciałaby być jednym z tych wszystkich biedaków zamieszkujących ruiny na zewnątrz tarczy. Okazywała im coś w rodzaju biernego współczucia — chciała, by ktoś coś zrobił w ich sprawie, chociaż sama nie naciskała na to szczególnie mocno. Rozumiała oczywiście, że kopuła, chociaż pomieściłaby o wiele więcej ludzi, nie dałaby rady zaspokoić potrzeb ich wszystkich. Filtry mogły wymienić tylko określoną ilość powietrza w ciągu godziny, generatory — zapewnić jedynie tyle dodatkowego światła, by dobrze rosły rośliny mające zaspokoić potrzeby obecnych mieszkańców i zwierząt rzeźnych. Liczba osób pod kopułą nigdy znacząco się nie zmieniała, gdyż dopiero po czyjejś śmierci, stwierdzeniu choroby lub uznaniu za szaleńca i wygnaniu udzielano pozwolenia na posiadanie potomstwa najlepiej prosperującym pod względem genetycznym parom.
Już teraz zarząd zastanawiał się nad tym, czy mały świat pod tarczą będzie samowystarczalny dość długo, by przeczekać opad psychoaktywnych i mutagennych substancji wypełniających atmosferę. W razie potrzeby konieczne może się okazać zmniejszenie populacji... co właśnie było jedną z najbardziej smucących Jeanne rzeczy.
Od dawna wiedziała, że pewnego dnia chciałaby mieć dzieci i nawet przy obecnym systemie nie mogła być pewna, czy to marzenie się spełni. Kiedy bardziej ograniczą liczbę ludności, prawdopodobieństwo jeszcze spadnie.
>*<
Pierre ponownie zamachnął się kilofem na ścianę węgla, odłupując jej część. Czarne bryły posypały się na ziemię u jego stóp. Nabrał w płuca pełnego pyłu powietrza i kolejny raz zaatakował surowiec. Powstałą porcję załadował do masywnego wagonu, wiedząc, że to już ostatnia partia na jego zmianie. Wraz z trzema innymi górnikami zaczął pchać ładunek wzdłuż szyn, pozostawionych jeszcze przez tych, którzy pracowali tu siedem lat temu i wcześniej.
Pamiętał, ile żyć kosztowało odkopanie zawalonych korytarzy, by ponownie dostać się do złóż. W ten sposób zginął jego przyjaciel.
Wagon niesamowicie ciążył po wielu godzinach pracy. Pierre zaniósł się kaszlem, pchał jednak dalej. Im szybciej skończą, tym lepiej.
— Dobry był dzisiaj dzień — rzucił wesoło Marc, sapiąc jednak ze zmęczenia. — Węgiel łatwo odchodził.
Wszyscy pokiwali zgodnie głowami. Rzeczywiście, nie było na co narzekać — w porównaniu do reszty tygodnia praca minęła wyjątkowo lekko i zadziwiająco szybko. Zazwyczaj ostatni wagon ledwo dawali radę dotoczyć do windy. Może to perspektywa wolnego dodawała im wszystkim energii? Pierre czekał na to z utęsknieniem. Przerwy zdarzały się rzadko, jeden dzień w ciągu dwóch tygodni, nie częściej.
Odbierze też swoją mizerną zapłatę. Jako najstarszy sprawny członek rodziny, to głównie on zarabiał na utrzymanie. Matka dawno już zniedołężała, ojca ogarnęło szaleństwo, siostra zaś mogła zrobić niewiele ponad opiekowanie się rodzicielką — miała w końcu zaledwie dwanaście lat.
Przepędził myśli, gdy ostrożnie ustawiali wagon w windzie. Marc zakrzyknął do tych na górze, by zaczęli wciągać klatkę. Zaraz dał się słyszeć dźwięk łańcucha i przekładni. Mimo że Pierre tyle razy jechał tym szybem w obie strony, zawsze bał się, że akurat tego dnia, akurat z nim w środku stal pęknie i wszyscy runą w dół z samej góry. Serce dudniło nieznośnie głośno, a pot wsiąkał w i tak już mokrą od niego koszulę. Jednak i tego dnia bezpiecznie opuścili windę, by dalej pchać węgiel ku wyjściu.
Poczuł niejaką ulgę, ponownie widząc światło dnia. Nie było to co prawda to samo, co za jego dzieciństwa, ale i tak sprawiało, że czuł się bezpieczniej niż pod ziemią.
Jak zawsze po opuszczeniu kopalni, spojrzał w niebo — od siedmiu lat nieodmiennie szare i zasnute chmurami. Chociaż brak barw nadawał wszystkiemu posępności, Pierre miał jakieś swoje zwyczaje, które pozwalało mu być w jakiś sposób szczęśliwym.
Pamiętał dni grozy, które sprawiły, że świat okrył się szarością. Miał piętnaście lat, wystarczająco dużo, by doskonale zachować obraz spokojnego, kolorowego świata sprzed tych wydarzeń. Chociaż już od roku napływały złowrogie pogłoski z Ameryki Północnej oraz wschodniej części Azji, Francja była jeszcze bezpieczna. Mogłoby się wydawać, że szał wojny nie sięgnie tak daleko. Mimo to część ludności, którą było na to stać, kupowała sobie miejsca w kopule. Okazała się ona doskonałym schronem, z którego przestraszeni bogacze ochoczo skorzystali. Największy napływ „gości" nastąpił wraz z odnotowaniem wybuchów w Afryce, Grecji oraz Niemczech. Niemal równo z przeniesieniem linii ognia bliżej Francji pojawił się ogólny zamęt.
Kolejne wydarzenia następowały już szybko, aż do momentu, w którym ziemią wstrząsnęły wybuchy. Miasto nie ucierpiało mocno, lecz mimo to wszystko było całkiem inne niż przedtem. Nieskończone masy szaleńców, którzy mordowali wszystkich po kolei oraz samych siebie, nagły brak dostaw jedzenia, niemal zerowa pomoc medyczna... To tylko niektóre skutki wojny, której przyczyn nie znał chyba nikt oprócz tych, którzy ją rozpętali.
Miasto niemal się wyludniło. Na szczęście w porę nadeszło wsparcie spod kopuły. Ludzie w szczelnych kombinezonach chodzili po ulicach i usuwali ofiary szaleństwa. Pierre nie miał pojęcia, co się stało z tymi wszystkimi ludźmi, kiedy zniknęli w ciężarówkach. Teraz już nie było tak dużo osób niespełna umysłu, a społeczeństwo radziło sobie z nimi niemal samodzielnie. Procedury nakazywały obezwładniać ich i pozostawiać w specjalnie oznaczonych miejscach przy kopule. To wiele ułatwiło — w końcu nikt nie miał krwi na rękach.
>*<
— Hej! Jeanne! — krzyknęła Camille, jedna z jej licznych przyjaciółek. Pewnie wpuścił ją ojciec. — Chodź! Zbliża się burza! Jeżeli staniemy w dobrym miejscu, to może będzie coś widać przez kopułę!
Nie podzielała tego entuzjazmu, pewna, że pioruny będą jeszcze bardziej niewyraźne niż inne rzeczy widoczne przez tarczę. Mimo wszystko poderwała się z miejsca, by towarzyszyć Cam. Naprawdę nie znosiła tego odcięcia od świata, choć ojciec powtarzał, że ta bariera to najlepsze, co mogło zaistnieć. Nie kłóciła się z nim w kwestii bezpieczeństwa, lecz dalej nie lubiła życia w zamknięciu.
— A znasz chociaż jakiś dobry punkt widokowy?
— Możemy pójść do Emmeline. Tam, gdzie mieszka, kopuła jest mało zaokrąglona. Nie powinna mocno zakrzywiać obrazu.
Jea nieskromnie uniosła długą spódnicę, by łatwiej było iść. Wiedziała, że odpowiedni ubiór kobiet i mężczyzn miał zapobiegać napaściom na tle seksualnym, ale nie zmieniało to faktu, że istniało wiele rzeczy wygodniejszych niż plączący się wokół kostek materiał.
— W takim razie chodźmy. Em na pewno się ucieszy.
Poczekała chwilę na Camille, wyraźnie zadowoloną z tego, że przyjaciółka zgodziła się oglądać burzę. Pod kopułą dostępnych było niewiele rozrywek, więc po zastanowieniu nawet rozmazane błyski zaczęły kusić Jeanne.
Prowadząc jakąś przyziemną rozmowę, przemierzały rozbudowane korytarze i klatki schodowe łączące poszczególne domy — tak było szybciej, niż gdyby miały lawirować pomiędzy ogrodami dotleniającymi, szklarniami, zagrodami dla zwierząt i innymi blokami. Niektóre z tych obiektów były tak wielkie, że ominięcie ich wymagało naprawdę dużo czasu. O wędrówce przez przejścia łączące Trzeci Łuk Mieszkalny z Dziewiątym przeważył jeszcze jeden fakt, mianowicie na zewnątrz zrobiło się już całkiem ciemno, a kopuła nie miała oświetlenia poza korytarzami. Rozmieszczone w równych odstępach czujniki ruchu szybko reagowały, zapalając i gasząc kolejne lampy. Ze względu na oszczędzanie energii używanie prądu regulowało wiele przepisów. Koniec końców doświetlano jedynie szklarnie, korytarze i pomieszczenia pozbawione okien.
Panujący pod kopułą półmrok należał do kolejnych rzeczy, które nieodmiennie dobijały Jeanne. Pamiętała, że zanim Francję pochłonęły szpony wojny, lubiła jasne, słoneczne dni. Kiedyś uwielbiała swoją złotą od słońca karnację, obecnie zaś mogła oglądać jedynie nieznośnie jasną, szarą skórę na szczupłych dłoniach.
Zatrzymały się pod odpowiednimi drzwiami, kiedy dał się słyszeć cichy pomruk gromu. Przyjaciółka śmiało zapukała, jednak nikt nie dał znaku życia. Ponowiła gest i tym razem usłyszały coś z wnętrza mieszkania. W wejściu ukazała się drobna, ciemnowłosa dziewczyna — zupełne przeciwieństwo wysokiej i jasnowłosej Camille. Jea nie miała wątpliwości, że ze względu na budowę ciała Emmeline nigdy nie dostanie pozwolenia na rodzenie dzieci.
— Wejście na dach jest może otwarte? — zapytała Cam bez większych ceregieli. — Zbliża się burza i może obejrzałybyśmy ją... Tutaj jest już tak niemożliwie nudno, że burza to chyba jedyna okazja, aby się trochę rozerwać.
Em wpuściła obie dziewczyny do środka, potakując Camille. Prowadziła je na znajdujące się w niewielkim pomieszczeniu gospodarczym schody i niebawem we trzy znalazły się na samym szczycie ogromnego, łukowatego budynku, podobnego do pozostałych stu dziewiętnastu bloków.
— Dawno nie zbierało się na burzę — zauważyła Jeanne, spoglądając na niemal czarne niebo widoczne przez tarczę.
— Dlatego tak bardzo chciałam ją obejrzeć — oznajmiła Cam. — No i jeżeli pioruny będą bić w tarczę, dostaniemy nieco dodatkowej energii.
Jednocześnie rozsiadła się na porośniętym trawą dachu. Emmeline podążyła w jej ślady, jednak Jea dalej stała, zadzierając głowę.
Dały się słyszeć pierwsze krople uderzające o kopułę. Grzmiało coraz głośniej, a na skraju pola widzenia można było zauważyć niewielkie przejaśnienia. Deszcz szybko przybierał na sile, niebawem rumor spadającej z nieba wody stał się ogłuszający. Chyba zbyt dawno nie było burzy i Jeanne zapomniała, ile napięcia budzi w ludzkim sercu to zjawisko. W tej chwili czuła tę samą ekscytację, którą widziała w Camille, gdy przyjaciółka namawiała ją na oglądanie błyskawic.
— Kiedyś burze mnie przerażały — zwierzyła się, ciągle patrząc ku górze — a obecnie chciałabym dotknąć nieba. Poczuć gwałtowne uderzenia wiatru, ciężkie krople rozbijające się o moją skórę. Widzieć wyraźnie nitki piorunów rozcinające niebo. To było coś prawdziwego... Zazdroszczę trochę ludziom spoza kopuły; oni są wolni i pomimo ciężkich warunków żyją prawdziwie.
W tym momencie niebo rozbłysło, a po wierzchu kopuły przeszły miliony drobnych wyładowań.
>*<
Przez ciasne uliczki miasta co chwilę przepływał cichy pomruk zwiastujący nadchodzącą burzę. Pierre przyspieszył kroku, by zdążyć schować się przed gnaną porywistym wiatrem ulewą; nie śpieszno mu było do choroby, kiedy nikt inny nie mógł utrzymać rodziny.
Świat stopniowo ciemniał, powoli obracając wszelkie odcienie szarości w czerń. Wszędzie dookoła ludzie chowali się, gdzie tylko mogli — jedni w swoich domach, inni choćby w najgorszej ruderze, byleby miała dach. Spojrzał za siebie, omiatając wzrokiem zarys gigantycznego grzbietu tarczy. Nienawidził kopuły. Oczyszczenie miasta z szaleńców to jedyne, za co mógł dziękować jej mieszkańcom. Praca w kopalni za marne grosze to ich wina. Zabierali niemal cały węgiel do siebie, by było im ciepło i jasno, podczas gdy tutaj ulice od dawna straszyły ciemnością, a mieszkania chłodem.
Mimo to Pierre musiał tam pracować, pod czujnym okiem strażników spod kopuły, gdyż nie posiadał innych umiejętności. Ojciec, zanim pochłonęło go szaleństwo, opowiadał mu wszystko o górnictwie. Jako dorastający chłopiec chłonął tę wiedzę niczym gąbka.
Wiatr wzmógł się, a kolejny grzmot rozbrzmiał już dużo bliżej. Wraz z pierwszymi kroplami deszczu udało mu się przejść przez drzwi kamienicy.
Miał szczęście, że mieszkał na pierwszym piętrze — parter czasami podmakał, a wyższe kondygnacje mogły się poszczycić wieloma uszkodzeniami. Dawno zerwany dach stanowił niejako wisienkę na zakalcowatym torcie. Sprawnie pokonał schody i otworzył drzwi do mieszkania.
— Pierre!
Ani się obejrzał, a objęły go chude ramiona Angelique. Ledwo widział jej twarz w ogarniających wnętrze ciemnościach, lecz miał całkowitą pewność, że pełna była ulgi. Siostra zawsze bała się burz, a ten strach jeszcze przybrał na sile, kiedy piorun pewnego razu podpalił jedno z uschniętych drzew kilka ulic dalej. Przygarnął ją mocno do siebie.
— Chodź, siądziemy przy mamie i zjemy. Udało mi się kupić od rzeźnika ostatnią porcję mięsa.
Nie puszczając jej, sięgnął do zamka w drzwiach i zasunął rygiel.
— A jeżeli burza zniszczy dom?
— Nie zniszczy — obiecał. — Ściany są mocne.
— I tak się boję... — wyszeptała, co Pierre ledwo słyszał przez coraz mocniej uderzające w szyby krople deszczu.
Poprowadził ją wgłąb mieszkania, do matczynej sypialni. Siedząca na wygniecionym łóżku kobieta wyglądała na dużo starszą, niż była w rzeczywistości. Jej stawy dopadł reumatyzm, wzrok stracił ostrość, a serce nieraz sprawiało kłopoty. Szczególnie mocno podupadła na zdrowiu po szaleństwie i stracie swego męża. Wielu mieszkańców miasta wypędzało z domów obciążających ich członków rodziny, jednak Pierre nie mógł się na to zebrać. Byłaby to prawdziwa niewdzięczność względem kobiety, która dawała jemu i Angelique wszystko, co mogła.
— Wróciłem, mamo — powiedział, niemal pewien, że sama go nie dostrzegła.
Mury kamienicy zadrżały, kiedy kolejny huk przetoczył się przez okolicę. Wnętrze co chwila rozjaśniał błysk, na ułamki sekund wydobywając z mroku pozbawione tynku ściany. Nie zaobserwował u rodzicielki żadnej zmiany pomiędzy jednym błyśnięciem a drugim — siedziała całkiem nieruchomo oparta o ścianę.
Krew stężała mu w żyłach.
— Daj mi chwilę — polecił siostrze, po czym odsunął się od niej.
Musiała zauważyć, że matka ani drgnęła. Pierre wciąż miał nadzieję, że po prostu śpi. Podszedł do niej i delikatnie potrząsnął ramieniem kobiety. Kiedy nic się nie stało, przyłożył pod jej nos wierzch dłoni, lecz nie poczuł ruchu powietrza. Serce łomotało mu z przerażenia. Drżącymi dłońmi chwycił niepokojąco zimny, wiotki nadgarstek i rozpaczliwie szukał na nim pulsu.
Gdzieś wysoko niebo rozdarła kolejna błyskawica, zupełnie jakby burza kpiła z jego nadziei. Nie miał już sił powstrzymywać łez. Matczyne serce stanęło na zawsze.
Wypuścił spomiędzy palców jej rękę, niemal jednocześnie czując wtulającą się w niego drżącą Angelique.
Nienawidził burz! Nienawidził kopuły! Podczas gdy ci tam nie doświadczali, a najpewniej nawet zapomnieli o istnieniu czegoś takiego jak burza, oni tutaj musieli liczyć się z każdym zachwianiem pogody! Na pewno mogli ich jakoś ochronić... Z pewnością, gdyby mieszkali pod tarczą, matka dostałaby leki na serce, a byle lęk nie zabiłby jej...
Nienawidził tych samolubnych ludzi. Nienawidził kopuły, pod którą nikt nie miał wstępu. Nienawidził wojny, która do tego wszystkiego doprowadziła.
I nienawidził burz...
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro