Rozdział XI
W dzień corocznego, bożonarodzeniowego wyjazdu do Midfordów starałem się być jak najmniej problematyczny. Nie sprawiałem jednak wrażenia, jakbym koniecznie chciał tam jechać, co to to nie. Powiedziałbym, że mi to zwisało, ale też nie tak do końca. Jakbym miał wybór, to zostałbym w domu.
Spakowałem trochę ubrań do plecaka i w sumie nic innego nie było mi potrzebne. Planowałem się tam totalnie wyłączyć. Zmienić w przetrwalnik i jakoś przeżyć te durne święta. Potem w miarę możliwości wznowić egzystencje.
Ubrałem buty w przedpokoju, założyłem na siebie kurtkę i w sumie byłem już gotowy do wyjścia. Jeśli nie wezmę czapki istnieje prawdopodobieństwo, że Elizabeth nie wyciągnie mnie na jakiś piekielnie długi i zbędny spacer.
- Możesz już iść do samochodu, zaraz przyjdę. - Rzuciła mi kluczyki.
Tak właściwie to nie wiem, czy ciocia się spakowała jak człowiek czy też nie. Od rana była jakaś dziwnie zalatana. Teraz sprawdzała po raz wtóry, czy aby na pewno wszystkie światła są pogaszone, a wszystkie wtyczki wyciągnięte z kontaktu. To była jedna z niewielu okazji, przy których wykazywała się odpowiedzialnością. Najczęściej bywała bardzo beztroska.
Podniosłem plecak z podłogi i wyszedłem z domu. Ciocia wyprowadziła już samochód za bramę, żeby potem nie przedłużać jej otwieraniem i zamykaniem.
Wyłączyłem alarm. Wrzuciłem plecak do bagażnika i usiadłem na miejscu obok kierowcy. Dwie godziny jazdy nie brzmiały przyjemnie, jeszcze ciocia pewnie będzie śpiewać. Uosobienie męki i cierpienia. Chociaż nie. Jeżdżenie autokarami z całą klasą na wycieczki jest gorsze. Na szczęście zawsze się wykręcam od takich inicjatyw.
Rozpiąłem kurtkę i wyciągnąłem komórkę z kieszeni bluzy. Sprawdziłem godzinę. Zbliżała się dziewiąta. Jak można ściągać kogoś z łóżka o tak barbarzyńskiej godzinie w pierwszy dzień przerwy świątecznej? To nieludzkie.
Praktycznie odruchowo napisałem smsa z przywitaniem do profesora Michaelisa. Ponownie stało się to naturalne i prawie rutynowe, jakby nigdy nie skrzyczał mnie za to, że zrobiłem to po raz pierwszy. Zabawne było to, że w szkole nie odzywaliśmy się do siebie w ogóle. On traktował mnie jak powietrze, ja udawałem, że jest mi on obojętny.
Marthę bardzo to śmieszyło. Oczywiście była trochę poinformowana. Nie mówiła nikomu, a że starała się pomóc w miarę możliwości, to obgadywanie z nią pewnych rzeczy wydawało się w porządku. Chciała mnie zaprosić do siebie do domu podczas wolnego, ale w związku z tym, że wyjeżdżam nic w sumie z tego nie wyszło.
Ziewnąłem i przetarłem oczy jeszcze raz. Na szczęście ciocia była na tyle zabiegana, że nie zauważyła, że nie zjadłem śniadania. Niechybnie skończyłoby się to nudnościami, a ja miałem średnią ochotę wymiotować gdzieś na poboczu. Żeby nie było wątpliwości, choroby lokomocyjnej nie miałem.
Zanim ciocia usiadła na miejscu kierowcy, uprzednio zamknąwszy drzwi wejściowe na wszystkie zamki, zdążyłem odczytać odpowiedź od swojego katechety. Pytał, jak się czuję. Nie udało mi się jednak odpisać. Ann zapewne od razu zaczęłaby się dopytywać z kim piszę, dlatego odpuściłem sobie wzbudzanie podejrzeń.
Odpiszę, jak będziemy tankować, pomyślałem.
Nie lubiłem podróżować samochodem. Wiązało się to oczywiście z przykrymi wspomnieniami i absurdalnym strachem ponownego zajęcia miejsca pasażera. Unikałem jazdy przez dobrych kilkanaście miesięcy, co oczywiście sprawiało czasem spore problemy i ciocia musiała kombinować, jak dostarczyć mnie na przykład do szpitala na kontrolę.
Próbowałem nie wyobrażać sobie potencjalnych wypadków z naszym udziałem i skupić myśli na czymś innym. O dziwo mi się udało. Zacząłem zastanawiać się, jak profesor Sebastian mógłby spędzać święta. Nie wyobrażałem go sobie przy stole z rodziną. Spędzanie z kimś we dwójkę też mi do niego nie pasowało. Biorąc pod uwagę, ile czasu poświęcał na pisanie ze mną, mógłbym wnioskować, że jednak jest singlem. Czysto teoretycznie.
Chyba go o to zapytam. Słabo by było, gdyby spędzał je samotnie.
Ziewnąłem ponownie, akurat gdy wyjeżdżaliśmy z terenu zabudowanego. Wzdrygnąłem się, kiedy niespodziewanie z głośników ryknęło "I am walking on sunshine!"
W taką pogodę to se możesz pochodzić. Phi!
Akurat zaczynało padać.
-------------------------------------------------------------------------
Od rana próbowałem doprowadzić się do porządku. Wczorajsza rozmowa z Cielem tak mnie pochłonęła, że zupełnie zapomniałem przygotować się do wyjazdu. Nie chodzi tu o samo pakowanie się. Bardziej się przejąłem się, że zapomniałem poprosić sąsiadkę o zaopiekowanie się Absurdem. Na szczęście nie miała nic zaplanowanego i mogła się nim zająć przez Wigilię, jednak miałem liczyć się z tym, że dzieci siostry, która przyjeżdża do niej mogą go trochę zmaltretować. Gdyby lepiej znosił jazdę samochodem, to by nie był zmaltretowany.
Zaniosłem go rano razem z karmą. Nie wydawał się być zadowolony z chwilowej zmiany miejsca pobytu, jednak głaskanie Jenny już mu się podobało.
Gdy wróciłem do domu, spakowałem ubrania na kilka dni.
Dłużej tam chyba nie zostanę, przemknęło mi przez myśl, kiedy szedłem do łazienki po szczoteczkę do zębów. Zerknąłem na komórkę leżącą zaraz obok do połowy opróżnionej paczki fajek. Ciel odpisał z dość dużym opóźnieniem. Z tego co wiem, miał dzisiaj jechać gdzieś do rodziny, być może stąd ta zwłoka.
Odpowiedział mi, że czuje się dobrze i zapytał, jak mam zamiar spędzać święta.
"Jadę do dziadka"
Odrobinę minąłem się z prawdą. Pan Tanaka nie był moim biologicznym dziadkiem, ale zachowywał się tak, jakby nim był. Czuł się wobec mnie bardzo zobowiązany, przez co czasem robiło mi się niezręcznie.
Wolałbym zostać w domu niż jechać gdziekolwiek, jednak nie wypadało zostawiać staruszka na święta w towarzystwie trzech leniwych jamników.
Planowałem wyjechać dopiero wieczorem, ponieważ miałem jeszcze trochę rzeczy do zrobienia w domu. Ostatni tydzień przed świętami zawsze był najgorszy. Wszyscy w szkole coś ode mnie chcieli, bo przecież ja tam mam najmniej do roboty... W końcu wyszło na to, że wracałem do domu na tyle wycieńczony towarzystwem innych, że sprzątać mi się już najzwyczajniej nie chciało, dlatego w kuchni spiętrzyły się brudne naczynia, na meblach zaległ kurz, a dywany wymagały natychmiastowego odkurzenia.
Szykował się dzień poświęcony sprzątaniu.
-------------------------------------------------------------------------
Kiedy dojechaliśmy na miejsce, byłem zupełnie wycieńczony jazdą. Na dodatek byłem głodny, ale już o tym nie wspominałem.
Midfordowie mieszkali na pustkowiu. W promieniu kilometra żadnych sąsiadów. Odpowiadałoby mi to całkiem, gdyby do najbliższego sklepu nie było jeszcze dalej. I gdyby Edward tutaj nie mieszkał...
Elizabeth stała w progu, gdy wysiadaliśmy z samochodu. Powitała nas i rzuciła mi się na szyję. Już dawno mnie przerosła, a była tylko rok starsza. Zaprowadziła nas do salonu i zaproponowała coś ciepłego do picia, ignorując swojego tatę.
Wujek Alex stojący akurat na drabinie, pewnie ciocia Francis kazała mu przyozdobić dom jak zwykle, chciał do nas natychmiastowo zejść, jednak zaplątał się w drewniane szczebelki i runął na ziemię. Pokusiłbym się o stwierdzenie, że grzmotnęło tak mocno, że aż podskoczyły wszystkie meble. Wujek miał trochę ciała, choć nadal utrzymywał, że to same mięśnie.
Prychnąłem na widok jego desperackiej próby podniesienia się z podłogi. Ciocia nie omieszkała wyśmiać go bezpośrednio.
Ciocia Francis wychyliła się zza kuchennych drzwi.
- Oh, już jesteście. - Zupełnie zignorowała wijącego się na podłodze męża. - Myślałam, że będziecie później. - Głośnie burknięcie dobiegające z mojego brzucha przerwało jej wypowiedź. - Obiad będzie dopiero za jakąś godzinę.
Ciocia Francis bywała straszna. Właściwie była cały czas. Stanowiła zupełne przeciwieństwo Ann. Poważna, surowa i wymagająca w stosunku do wszystkich.
- Tam powiesiłeś krzywo - wskazała na fragment, gdzie łańcuch zwisał z gwoździa.
Wujek wstał wreszcie i jęknął prostując plecy.
- Dobrze, dobrze. - Nie odważył się na zbycie jej machnięciem ręki.
Zmrużyła oczy, jednak już nic nie powiedziała i ponownie zniknęła w kuchni. Podejrzewam, że miała paskudny humor. Nie cierpiała gotować.
- Pantoflarz~ - mruknęła do niego Ann, zanim Elizabeth weszła z tacą wypełnioną filiżankami i ciastkami ułożonymi ładnie na talerzu.
-------------------------------------------------------------------------
- Skończone - powiedziałem sam do siebie.
Wyrobiłem się z porządkami w trzy godziny. Mogłem już wychodzić, ale chciałem jeszcze wziąć prysznic.
Opadłem na pościelone łóżko. W międzyczasie zdążył popsuć mi się humor i nie chciało mi się ruszać z domu jeszcze bardziej niż rano.
Wyciągnąłem z kieszeni spodni komórkę i odszukałem numer do pana Tanaki.
- Halo? - z głośnika odezwał się chrapliwy głos.
- Hej, dziadku - usłyszałem echo własnego głosu. - Trochę się spóźnię - siliłem się na beztroski ton. - Wybacz.
- Rozumiem - W jego głosie słychać było nutę smutku. - Będę czekał.
- Do zobaczenia.
Rozłączyłem się.
Nie wiedziałem, skąd przyszło to nagłe obniżenie nastroju, ale miałem nadzieję, że przejdzie do wieczora. Żeby spróbować poprawić sobie humor, zrezygnowałem z prysznica na rzecz długiej kąpieli.
Nim zwlekłem się z łóżka wysłałem do Ciela smsa:
"Dojechałeś bezpiecznie?"
Powlokłem się do łazienki. Przez niewielkie okienka wpadało mdłe światło, jednak oświetlało pomieszczenie wystarczająco dostatecznie dużo światła, żebym wszystko widział.
Ściągałem okulary i odłożyłem je razem z komórką na szafkę stojącą przy wannie. Odkręciłem niedawno umyty kurek, z którego poleciała ciepła woda. Zrzuciłem z siebie granatową koszulkę z długim rękawem i wrzuciłem ją od razu do kosza na pranie. To samo zrobiłem ze spodniami i bielizną.
Zaczesałem palcami grzywkę do tyłu i wszedłem do ciepłej wody. Mruknąłem zadowolony, gdy rozluźnił mi się obolały kręgosłup. Ostatnio miałem podejrzane problemy z bolącymi kośćmi. Tabletki przeciwbólowe przestały pomagać, więc jeśli mi nie przejdzie wybiorę się do lekarza.
Komórka zawibrowała na szafce. Jeszcze miałem suche dłonie, więc mogłem bez większych problemów odczytać wiadomość. Założyłem okulary.
"Właśnie się rozgościliśmy. Przepraszam, ale nie mogę teraz rozmawiać, kuzynka wymaga ode mnie maksymalnej uwagi"
Napisałem, że to nie problem.
Pewnie teraz będzie dość zajęty.
Odłożyłem komórkę z powrotem na szafkę, starając się nie zwracać uwagi na swoje dłonie.
Nie lubiłem ich. Były oszpecone. Ojciec oparzył mnie wrzątkiem, kiedy miałem cztery lata. Kilka miesięcy po tym zdarzeniu, przytrzasnął je pokrywą klawiatury fortepianu, gdy akurat ćwiczyłem grę. Jak można się domyślać, nie wspominałem go za dobrze.
Właśnie z tego powodu nosiłem rękawiczki, kiedy tylko mogłem. Lacroix twierdził, że powinienem się od tego odzwyczaić, ale nie dawałem rady. Widział je Rafael (przypadkowo) i pan Tanaka, to starczy. Nikt inny nie musiał już wiedzieć.
Odsunąłem od siebie przykre wspomnienia. Po ponad kilkunastu latach doszedłem do perfekcji w robieniu tego. Zanurzyłem się bardziej w wodzie, mocząc przy tym włosy. Wolałem zająć się zmywaniem z siebie brudu, chociaż tego z psychiki już nie dawało rady, jak zdążyłem się przekonać. Nie narzekałem. Zdążyłem się już przyzwyczaić do tego, że niektórych rzeczy najzwyczajniej w świecie nie będę w stanie robić, albowiem mój ojciec okazał się sukinsynem psychopatą...
... nah, pieprzyć, gdzie są moje papierosy?
-------------------------------------------------------------------------
Wyginając plecy w wysoki łuk, miałem wrażenie, że zaraz pęknie mi kręgosłup.
- Lizzie, już nie daję rady! - wystękałem.
- Marudzisz.
Patrzyłem się w sufit. Przeczuwałem koniec moich dni, a przede wszystkim jutrzejsze zakwasy.
- Prawa ręka na zielony.
Elizabeth, znajdująca się aktualnie pode mną, prześlizgnęła się pomiędzy moją prawą i lewą nogą, żeby dosięgnąć zielonego kółeczka na ogromnej planszy.
- Lewa ręka na żółty.
Booooże... czyj to był pomysł?!
Podciągnąłem się, o mało nie tracąc równowagi i przeniosłem dłoń na żółte koło, starając się przypadkiem nie usiąść blondynce na głowę.
- Skończmy już!
- Jeszcze nie. - Ciocia Ann właśnie przymierzała się do zrobienia zdjęcia.
- Za te tortury zniszczę was jutro w Monopoly.
- Lewa noga na czerwony.
Elizabeth zahaczyła o moją rękę, którą się podpierałem, co poskutkowało tym, że oboje runęliśmy na podłogę. Nie ma to jak stłuczenie kości ogonowej na święta. Blondynka wypełzła spode mnie, jakby nigdy nic. Już dawno przekonałem się o tym, że jest pancerna tak samo jak jej matka.
Podniosłem się trochę bardziej zręcznie niż wujek Alex kilka godzin temu.
Miałem już trochę dość tego, że Elizabeth organizuje mi każdą sekundę, dlatego usiadłem
na kanapie z postanowieniem nie ruszania się z niej pod żadną groźbą. Już mi zdążyła złoić tyłek na kinectcie, czego jeszcze oczekuje?!
- Edward rozłożył ci materac w jego pokoju - oznajmiła mi rzeczowym tonem Francis, która przed momentem weszła do salonu.
- Nie śpię u Lizzie? - zapytałem zdziwiony.
- Nie.
Ale jak to?!
- Dlaczego?
- Jesteś na to za stary - stwierdziła. W jej głosie dało się wyczuć bezdyskusyjny koniec tematu.
Co to za argument inwalida?!
Byłem bliski wypalenia "ale ja jestem gejem!", żeby tylko nie spać z Edwardem w jednym pokoju.
Paranoja, przecież jest moją kuzynką, co by się mogło stać?!
-------------------------------------------------------------------------
Kiedy wyjeżdżałem z domu poprosiłem pana Tanakę, żeby otworzył mi bramę wjazdową. Chciałem wjechać, nie musząc jej otwierać.
Po kąpieli humor mi się trochę poprawił, ale do tryskania optymizmem było mi bardzo daleko. Starałem się rozweselić jak najbardziej, by potem nie sprawiać staruszkowi przykrości jakimś przypadkowym, zgryźliwym komentarzem. Mieliśmy dzisiaj ubierać choinkę.
Nie chciałem przejeżdżać przez centrum Londynu, dlatego kierowałem się przedmieściami. Wydłużało mi to bardzo czas podróży, ale czułem się pewniej. Po przedmieściach nie jeździło tyle samochodów, więc udawało mi się ominąć korki i przy okazji mniej się stresować.
Westchnąłem ciężko, kiedy dojechałem do ulicy, na której znajdował się mój dawny dom. Nie lubiłem tutaj wracać z wiadomych powodów.
Może przy następnej okazji powinienem zaprosić dziadka na święta do siebie... to całkiem niezły pomysł...
Wjechałem na podjazd, wysiadłem z samochodu, zabierając swoje rzeczy z bagażnika. Zamknąłem samochód, a potem bramę.
Nacisnąłem dzwonek, a następnie obejrzałem się za siebie. Było już ciemno i lampy oświetlały opustoszałe ulice w towarzystwie zapalonych w domach świateł. Wiatr nie wiał, ale panował nieprzyjemny chłód.
Drzwi otworzyły się, a w nich pojawił się staruszek.
- Cześć, dziadku. - Uśmiechnąłem się, poprawiając zsuwający się z ramienia pasek torby.
Przytulił mnie w progu. Sięgał mi do ramienia. Opierał się na lasce. Za chwilę usłyszałem szczekanie tych wyliniałych parówek, które będę musiał znosić przez parę dni. Zaprosił mnie do środka i zapytał, czy chciałbym wypić kawę. Zważywszy na późną porę, nie był to najlepszy pomysł, ale odpowiedziałem:
- Chętnie.
Zdjąłem w progu buty, modląc się o to, żeby te trzy stare psiska mi ich nie obsikały. Nigdy nie potrafiłem zapamiętać imion wszystkich trzech. Rozwaliły się na środku korytarza, przeszkadzając w swobodnym przejściu. Jeden zaskomlał, kiedy, przypadkiem oczywiście, nadepnąłem mu na ogon.
- Ups!
Przeszliśmy przez salon do kuchni. Nic tutaj się nie zmieniało. Wszystko stoi jak stało od kilkunastu lat. Jakby czas się tutaj zatrzymał. Tylko panu Tanace przybywało lat. Meble stały w tym samym miejscu, tak samo jak dekoracje na nich. Ściany nigdy nie zostały przemalowane, a podłogi nie zmienione.
Poza postukiwaniem laski staruszka oraz skrobaniem psich pazurów o panele w domu nie rozchodził się żaden dźwięk. Zupełnie jakby umarł dawno temu. W istocie takie sprawiał wrażenie.
- Czarna?
- Z mlekiem.
Usiadłem przy stole. Dziadek zawsze odmawiał, gdy sugerowałem, że powinienem go w czymś wyręczyć, dlatego dałem mu zrobić kawę. Jamniki kręciły się wokół niego, jakby liczyły na to, że skapnie im kawałek mięsa.
- Jak ci idzie w pracy?
- Chyba dobrze. Nikt się na mnie nie skarży - mruknąłem, gdy postawił przede mną kubek wypełniony ciemnobrązową cieczą oraz karton z mlekiem.
- Rozumiem.
Tanaka na co dzień zajmował się koordynowaniem pracy lodowiska należącego prawnie do mnie. Ot, taka scheda po ojcu, do której też raczej się nie zbliżałem. Czasem Rafael prosił, żeby mu je "pożyczyć". Wtedy zaklepywał sobie lodowisko dla swojej klasy.
- Przepraszam, że tak późno. Coś mi wypadło.
- Nic nie szkodzi - powiedział dziadek, po czym ziewnął przeciągle. Upił łyk herbaty zrobionej przed chwilą. - Tylko zbliża się moja pora do spania, więc dziś nie porozmawiamy zbyt długo. Czuj się jak u siebie. Woda nadal powinna być ciepła, starczyłoby na kąpiel.
- Kąpałem się u siebie, chyba już nie mam potrzeby.
- Rozumiem.
Dopiliśmy zawartość kubków i rozeszliśmy się. Wataha jamników podreptała za dziadkiem do jego sypialni. Ja miałem spać w pokoju gościnnym. Poza tym w domu była jeszcze nieużywana sypialnia rodziców oraz mój pokój, do którego praktycznie nie zaglądałem odkąd się wyprowadziłem, więc dom miał całkiem sporą powierzchnię.
Zapaliłem światło w pokoju. Odłożyłem swoje rzeczy na pustą w środku komodę i opadłem na łóżko zasłane pościelą w kolorze pastelowego turkusu, który osobiście kojarzył mi się ze szpitalem.
-------------------------------------------------------------------------
Przewracałem się z boku na bok na materacu. Nie zdołałem wybłagać spania w pokoju Elizabeth, dlatego musiałem znosić chrapanie Edwarda. Zawsze zarzucał mi kłamstwo, kiedy mówiłem mu, że przez niego nie da się spać.
Sprawdziłem godzinę na komórce. Na ekranie wyświetliła się druga dziesięć.
Zapomniałem wysłać Sebastianowi "dobranoc"...
Złapałem się na używaniu imienia swojego katechety i od razu sprzedałem sobie mentalny cios w łeb.
Napisałem mu więc spóźnione "dobranoc" z przeprosinami. Miałem nadzieję, że go to nie obudzi.
Odłożyłem komórkę obok swojej głowy i czekałem aż ekran wygaśnie.
Chciałbym już wrócić do domu, pomyślałem, kiedy pokój na powrót pogrążył się w ciemności.
W swoim pokoju czułem się najlepiej. Nikt mi tam nie przeszkadzał ani nie decydował o tym, co mam robić, a czego nie robić. Nie musiałem zgrywać względnie normalnego.
Zaczynałem łapać lekkiego dołka, kiedy ekran leżącego na podłodze urządzenia się podświetlił.
"Dobranoc"
Zdziwiłem się, że odpisał o tak późnej porze.
"Nie śpi pan jeszcze? Przepraszam, jeśli obudziłem"
"Nie spałem. Nie obudziłeś mnie"
Edward przewracał się chwilę na łóżku. Wstrzymałem oddech. Na szczęście spał dalej.
"Ja też nie mogę spać, chciałbym wrócić już do domu"
Cieszyłem się, że miałem kogoś, komu mógłbym powiedzieć o takich rzeczach. Czasem po prostu marudziłem profesorowi, ale chyba nie miał mi tego za złe. Przynajmniej nigdy tego nie okazywał.
"Doskonale to rozumiem. A jak minął ci dzień?"
"Było w porządku, ale już mi starczy wrażeń. Moja rodzina jest w porządku, ale jak spędzam z nimi za dużo czasu, to zaczynają mnie męczyć"
Zastanawiałem się, czy rozmowa w cztery oczy szłaby nam tak samo dobrze, jak kiedy oddziela nasz pobłyskujący w ciemności ekran.
Wydawało mi się to dziwne, że rozwijanie znajomości idzie nam lepiej w ten, bądź co bądź, ułomny sposób. Chciałbym móc słuchać jego głosu, chciałbym widzieć ruch jego warg, gdy mi odpowiada, chciałbym cieszyć się jego towarzystwem. To chyba nie tak dużo. Nawet na płaszczyźnie nauczycielko-uczniowskiej nie było to nic szczególnie kontrowersyjnego. Może kiedyś udałoby nam się porozmawiać o czymś nic nieznaczącym przy herbacie. Chociaż nie wiem, czy katecheta chciałby tego samego. Przecież nie mogę go do tego zmusić. Chętnie bym o to zapytał, ale pewnie sprowokowałbym tym jakąś niezręczną sytuację. Zadowalałem się samym wymienianiem wiadomości. Już to powodowało, że robiło mi się trochę cieplej na sercu.
-------------------------------------------------------------------------
Kiedy wychodziłem rano do miasta było cholernie zimno. Na szczęście w mieście nie czuć tak było wiatru, jak czasem na "naszym wygwizdowie", jak to określał Rafael, który rzekomo szalał.
Naciągnąłem kaptur na głowę, bo oczywiście zapomniałem czapki, a że zależało mi na załatwieniu pewnej sprawy, to wyszedłem bez szczególnego zamartwiania się jej brakiem. Tak, to był błąd. Nieważne. Nie wyspałem się. Znów miałem zły humor. Od rana ogólnie wszystko zwracało się przeciwko mnie.
Pod pachą niosłem wiśnie w alkoholu i czekoladzie dla Lacroix. Co roku wręczałem mu je przed świętami w ramach podziękowania. Z jakichś przyczyn miał słabość do drogich słodyczy. Trochę go rozumiałem, nawet mnie czasem smakowało coś z górnej półki, chociaż raczej nie przepadałem za słodkim smakiem.
Lacroix przyjmował w prywatnym gabinecie w starej części miasta, do której właśnie się zbliżałem. Po ulicach pomimo brzydkiej pogody kręciło się całkiem sporo osób, zapewne w poszukiwaniu prezentu gwiazdkowego. Jak zwykle ceny poskoczyły w górę. Perfumy, biżuteria, elektronika, zabawki. A po świętach szybka obniżka cen, bo przecież wszystko trzeba wyprzedać przed Nowym Rokiem, żeby nie odprowadzić podatku.
Gdy pchnąłem drzwi gabinetu, zaczęło padać. W poczekalni jeszcze nie było nikogo. Przyszedłem dość wcześnie, żeby potem nie robić zamieszania. Nie byłem umówiony.
Zapukałem w drzwi. Zdziwiłem się, że od razu się otworzyły.
- Spodziewałem się ciebie po godzinach. - Odpuścił sobie oficjalne przywitanie i gestem zaprosił mnie do środka.
- Potrzebowałem wyjść z domu - stwierdziłem chłodno.
- Ahhh... no tak. - Usiadł na swoim krześle pośród bieli. - Siadaj.
- Tak właściwie chciałbym jeszcze gdzieś pójść. Trochę mi się śpieszy.
Prawdę mówiąc, nie lubiłem tutaj przychodzić bez planu całej rozmowy. Mam wrażenie, że psychiatra swoim stalowoszarym spojrzeniem czyta ze mnie jak z kartki i od razu widzi, kiedy mijam się z prawdą.
Usiadłem niechętnie, widząc jak podnosi brwi.
- Rozumiem, że rozwiązałeś swój problem?
- Jaki problem?
- Z tym nastolatkiem - mruknął, wyjmując jakieś papiery spod biurka.
- Owszem. Już nie sprawia problemów.
Nie sprawiał problemów, to była prawda. Nie przeszkadzało mi już to, że chciał ze mną rozmawiać. W końcu nie rozmawialiśmy o niczym nieodpowiednim. Chociaż nie wiem, czy można nazwać wymianę wiadomości rozmową. Chyba tak...
-------------------------------------------------------------------------
- Wstawaj, śpiochu! - Ktoś krzyknął mi do ucha piskliwym głosem. Nietrudno było zgadnąć kto...
Zanim zdążyłem złapać się rękami i nogami materaca, na którym leżałem, Elizabeth usiadła mi okrakiem na plecach, a potem ściągnęła z głowy kołdrę, z której to musiałem zrobić sobie gustowny kapturek, kiedy spałem.
- Zabijesz mnie! Złaź! - Ryknąłem, jakby mnie doprowadzała do agonii, zaciskając przy tym palce prawej ręki na komórce, z którą też musiałem zasnąć.
- Moja mama cię zabije, jak się spóźnisz na śniadanie! - Zeskoczyła za mnie z gracją.
Błyskawicznie wstałem i dorwałem się do swoich ubrań, żeby tylko uniknąć gniewu cioci Francis.
- Odwróć jej uwagę, będę za pięć minut! - Pognałem do łazienki z wyciągniętymi losowo rzeczami z torby.
Nie ma to jak ekstremalna pobudka wczesnym porankiem. Zrzuciłem z siebie piżamę, wciągnąłem bieliznę i spodnie. Koszulki wyciągnąłem nawet dwie, za to żadnych skarpetek. Przemyłem szybko twarz i wybiegłem z łazienki, żeby znaleźć te skarpetki.
- A ciebie co tak nosi? - Ciocia Francis w szlafroku zgromiła mnie wzrokiem.
Elizabeth wychyliła się zza jej pleców ze złowieszczym uśmieszkiem.
-------------------------------------------------------------------------
Ozdoby, które co roku wieszaliśmy na choince, również się nie zmieniały. Część bombek była purpurowa, a druga srebrzystobiała, takie wybrała kiedyś moja mama. Łańcuchów nie wieszaliśmy.
Pan Tanaka powiesił ostatnią ozdobną kulę przy czubku zielonego drzewka. Dziadek uparł się na to, żeby było żywe, więc było. Pojęcia nie mam skąd je przyniósł.
Na czas przyozdabiania drzewka wyrzuciłem psy na dwór. Oczywiście protestowały. Teraz przytykały nosy do tarasowej szyby, ale przynajmniej nie kręciły się pomiędzy nogami.
Staruszek podał mi podłużne, pozłacane pudełko.
- Zawsze lubiłeś wieszać czubek.
- Kiedy byłem dzieckiem - sprostowałem.
Wyjąłem błyszczącą srebrną gwiazdę i umieściłem ją na szczycie choinki. Nie było to takie fajnie jak wtedy, gdy ktoś podnosił mnie, bo nie dosięgałem. Teraz było to tak samo zwyczajne, jak układanie umytych szklanek na suszarce.
Odsunąłem się, żeby ocenić efekt naszej pracy.
- Podoba mi się - powiedział, dziadek siadając na kanapie. Dłonie opierał na główce laski. Wyglądał na zadowolonego.
- To dobrze.
Wyciągnąłem zapalniczkę z kieszeni, a potem zapaliłem świeczkę umieszczoną w świątecznym stroiku.
- Pójdę zapalić - mruknąłem.
Kiedy uchyliłem drzwi prowadzące na taras do wnętrza domu od razu wparowały trzy jamniki z nadwagą. Usiadłem na wiklinowym krześle. Pan Tanaka nie był w stanie zajmować się ogrodem. Reumatyzm mu na to nie pozwalał.
Powinienem coś z nim zrobić.
Odpaliłem papierosa i zaciągnąłem się trującym dymem.
Mama pewnie by tego chciała.
-------------------------------------------------------------------------
Odetchnąłem z ulgą, kiedy po tygodniu usiadłem na swoim miejscu w samochodzie. Elizabeth i tak przetrzymała nas do wieczora, więc gdy wyjeżdżaliśmy było zupełnie ciemno.
Ziewnąłem. Edward przeszkadzał mi w zasypianiu, więc przez większość czasu poruszałem się z gracją zombie i wypowiadałem się z elokwencją trupa. Cieszyłem się, że już nastał koniec świątecznego wypadku.
Na kolanach trzymałem prezent od Lizzie. Kupiła mi projektor nocnego nieba. Zdążyliśmy go wczoraj przetestować. Miał kształt bryły złożonej z pięciokątów i świecił przyjemnym, ciepłym światłem. Część najważniejszych gwiazdozbiorów była na nim zaznaczona.
- Ciociu... - zaczepiłem swoją opiekunkę, kiedy wjeżdżaliśmy na asfaltową drogę.
- Hmmm?
- Przemyślałaś? - Tak zawsze wyglądały nasze rozmowy, gdy prosiłem o coś, a Ann nie chciała się zgodzić.
- Przemyślałam co?
- Kolczyki...
Westchnęła ciężko. Najwyraźniej liczyła na to, że się rozmyślę. Chciałem tylko taki prezent.
- Nie wiem, jak udało ci się uniknąć konsekwencji za włosy, ale tego ci raczej nie popuszczą. Będziesz miał przez nie same kłopoty.
- Bez nich też mam, co za różnica? - burknąłem.
Ponowne ciężkie westchnienie przy skręcie w prawo.
- Niech ci będzie. Ale żebyś potem nie przychodził z płaczem.
Od razu poprawił mi się humor i ożywiłem się w miarę możliwości.
- Dziękuję. - Zobaczyłem, jak mój uśmiech odbija się w bocznym lusterku.
Chciałem od razu pochwalić się Sebastianowi, że udało mi się postawić na swoim. Dzisiaj nie pisaliśmy ze sobą. Wysłałem mu tylko "dzień dobry", gdy wstałem, ale odpowiedział, że ma gorszy dzień. Nie chciałem mu więc przeszkadzać, ale postanowiłem, że zapytam, jak się czuje, kiedy już dojedziemy do domu.
Włączyłem radio. Na szczęście skończyły się już sezon na kolędy i "Last Christmas" i leciały hity na Sylwestra. Niektórych słuchało się całkiem przyjemnie.
Ciocia od razu zaczęła poruszyć się w rytm muzyki. Ona też cieszyła się, że już wracamy do domu. Dość rygorystyczna atmosfera wprowadzana przez Francis nie do końca jej odpowiadała. Różniły się od siebie tak bardzo, że potrafiły się pokłócić o byle drobnostkę, a przez swoje dominujące charaktery, żadna nie chciała iść na kompromis. Pokłóciły się nawet o wygląd choinki, której nawet nie ubierały...
Jechaliśmy w praktycznie zupełnej ciemności. Drogę oświetlały tylko nasze światła samochodowe. Nikt poza nami nie jechał nią w tej chwili, dlatego ciocia ośmieliła się nabrać większej prędkości. Nie do końca mi to odpowiadało, ale stwierdziłem, że pewnie nic się nie stanie. W końcu nie mogliśmy wpaść w poślizg, jeśli śnieg nie zalegał na drodze ani nie padało. Nie odważyłem się zerknąć na podświetloną deskę rozdzielczą, żeby zobaczyć z jaką prędkością się poruszamy.
Pomyślałem, że chyba byłem dzisiaj szczęśliwy. Tak mi się wydawało. Gdyby jeszcze udało mi się porozmawiać z profesorem Michaelisem, byłbym na pewno. Może nie na dłuższy czas, ale z pewnością udałoby mi się spokojnie zasnąć.
Odwróciłem głowę, żeby powiedzieć o tym Ann. Jednak nim zdążyłem wypowiedzieć jakiekolwiek słowo, oślepiło mnie bardzo jasne światło. Potem coś gwałtownie szarpnęło. Chyba uderzyłem głową w szybę.
Potem była już tylko ciemność.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro