Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział XXXII

Dom, w którym zostałem pozostawiony, wydawał się nienaturalnie cichy. Przed chwilą jeszcze panował w nim hałas. Szczękanie przeciąganych noszy, kroki ciężko stąpających, kompletnie obcych mężczyzn, powarkiwanie zaniepokojonych psów zdawały się być tylko przesłyszeniem.

Zamknąłem nieprzerwanie otwarte drzwi wejściowe. Całe ciepło uciekło z dotychczas ogrzanego budynku. Nadal byłem roztrzęsiony i nie wiedziałem, co powinienem teraz zrobić. Chłód przeszył mnie do kości, ale nie przyszło mi wtedy do głowy, żeby ubrać coś cieplejszego niż piżama. Czułem się jak ogłuszony. Panika, która chyba odjechała z ratownikami, pozostawiła po sobie dziwną pustkę w mojej głowie, płytki oddech i nieprzyjemny ucisk w klatce piersiowej.

Poszedłem do kuchni. Chciałem zrobić sobie herbatę, która być może przywróciłaby mi trochę animuszu. Próbowałem oddychać spokojniej, ale każda próba nabrania większej ilości powietrza w płuca kończyła się krótkim, męczącym kaszlem.

Rozejrzałem się po pomieszczeniu. Nie mogłem przestać myśleć o tym, że Sebastian mógłby próbować popełnić samobójstwo przy pomocy tabletek. To, że nie widziałem niczego, co wskazywałoby na taki rozwój wydarzeń, właściwie mnie nie uspokoiło. Wiedziałem, że nie zrobiłby czegoś takiego, nie skrzywdziłby mnie tak, ale nie potrafiłem od siebie odepchnąć podobnego wyobrażenia.

Do kubka z brązowym naparem skapnęła pojedyncza, przezroczysta kropla. A potem kolejna.

Płakałem.

Nie rzewnie, ale przeraźliwie powoli i bezgłośnie. Choć przytłaczał mnie smutek, który zdawał się utkwić w zaciśniętym gardle, nie stać mnie było na szloch czy krzyk. Tylko spływające po policzkach łzy, dawały upust nieopisanemu poczuciu bezradności, które mnie dopadło. Nie mogłem w tej chwili zrobić nic. Nie miałem kogo zapytać o radę. Nie miałem kogo prosić, żeby spróbował mnie uspokoić.

Wszystko wydawało mi się jedynie złym snem, w którym utknąłem. Nawet jeżeli chciałbym czekać do świtu, aż się obudzę, wiedziałem, że nie zmieniłoby to niczego.

Wypiłem powoli herbatę. Niewielkie krople nieprzerwanie spływały w dół mojej twarzy, zostawiając za sobą wilgotne ślady. Nie umiałem sobie wyobrazić, co teraz dzieje się z Sebastianem. Co on czuł. Czy w ogóle był przytomny.

Niepokoiłem się o niego. Wydawało mi się, że powinienem natychmiast dostać się do szpitala, ale nie miałem jak. O tej porze właściwie nic w kierunku Londynu nie kursowało. Pozostało mi siedzieć i czekać na pierwszy lepszy pociąg lub autobus, ale w weekend również jeździło ich mniej.

Podniosłem się, nie mogąc dłużej usiedzieć. Z drugiej strony byłem tak roztrzęsiony, że ledwie trzymałem się na nogach.

Posprzątam po prostu. Powinienem się tym zająć, skoro i tak nie mogę w tej chwili zrobić nic innego.

Wiedziałem, że nie uda mi się z powrotem zasnąć. Byłem pewny tego, że nie dałbym rady uspokoić się, nim dowiem się czegoś o stanie Sebastiana.

Wyciągnąłem spod kuchennego zlewu szmatę i niewielkie wiaderko, do którego nalałem w łazience gorącej wody. Nieprzyjemny i ostry zapach unosił się nad podłogą. Wpatrując się w jasnoróżową kałużę, zacząłem płakać jeszcze bardziej.

Powinienem był zauważyć, że coś jest nie tak, ale Sebastian nie dawał mi żadnych przesłanek na temat stanu jego zdrowia, poza tym, że nie chciał o nim rozmawiać. Myślałem zwyczajnie, że jest przybity, nie przypuszczałem, że nęka go jakaś choroba. Upominałem go, żeby uważał na żołądek, ale myślałem, że wiedział, gdzie są jego granice. Próbowałem sobie przypomnieć, czy uskarżał się na jakieś bóle. Czasami tak, ale zawsze je bagatelizował. Jak mógł ignorować przewlekły ból żołądka, do cholery?!

Rzuciłem sfrustrowany wilgotną szmatkę na podłogę. Nie widziałem wiele, bo łzy jednak mnie pokonały i niemal strumieniem skapywały na białe kafle. Przygryzłem wargę, żeby nie zawyć ze stresu i poczucia beznadziei. Osunąłem się na grunt, ocierając oko, którym nadal widziałem, rękawem. Splamiony krwią płyn wnikał powoli w zwilżony materiał.

Pomyślałem, że powinienem zadzwonić do profesora Rafaela. Nie wiem, do kogo innego mógłbym się zwrócić w tamtej chwili. Wydawał się być najbliższym przyjacielem Sebastiana, dlatego nie sądziłem, by stan jego zdrowia pozostawał mu obojętnym. Bałem się jednak zadzwonić do niego. Nie sądziłem, by nie zapytał, skąd o tym wiem. Nie był to nalepszy moment na rozmowę o relacji łączącej mnie z Sebastianem. W każdym razie on mógłby dość szybko pojawić się w szpitalu, w końcu mieszkał w Londynie i miał auto.

Patrzyłem na brudną wodę. Na jej powierzchni unosiło się coś przypominającego skrzepy. Nie zdziwiłbym się, gdyby to faktycznie były one.

Uspokoiłem się, przynajmniej częściowo. To pewnie płacz tak mnie wycieńczył. Starałem się odepchnąć od siebie prześladujące mnie od godzin uczucie niepokoju. Nie pomagało mi ono zachowywać się przytomniej.

Czyżby Sebastian nie darzył mnie wystarczającym zaufaniem, żeby powiedzieć mi o tym, co się z nim dzieje? Nie chciał mnie martwić, czy myślał, że tego zwyczajnie nie zrozumiem? Nie traktował mnie przecież jak niedojrzałego, przynajmniej nie dawał mi tego odczuć. Wiedziałem, że nie mówił mi wszystkiego o sobie, ale nie mogłem tego od niego oczekiwać, skoro sam nie zdradzałem mu każdego swojego sekretu.

– Będzie dobrze... będzie dobrze... – szepnąłem.

Poczułem lekką, kocią łapkę, która dotknęła mojego uda. Zerknąłem na niewielkie stworzenie, wpatrujące się we mnie pytająco błękitnymi oczami. Wyrażały podobne zagubienie co moje w tamtej chwili.

-------------------------------------------------------------------

Torba, którą trzymałem na ramieniu, ciążyła mi. Spakowałem do niej koszulę, spodnie i buty, bieliznę i podkoszulek służący niekiedy Sebastianowi za piżamę. Nie wiedziałem do końca, co może się mu przydać w szpitalu, poza tym nie miałem do końca siły zastanawiać się nad tym skoro świt. Powieki opadały mi nieznośnie, a chwilę później gwałtownie unosiły, kiedy tylko pociągiem szarpnęło mocniej.

Kilku pasażerów dzielących ze mną przedział, spoglądało na mnie z mieszanymi uczuciami. Starałem się zasłonić twarz szalikiem, ale nie dawałem rady zupełnie ukryć zmęczonych i spuchniętych od łez oczu oraz towarzyszących im cieni. Przynajmniej włosy w okropnym stanie udało mi się ukryć pod czapką. Nie umiałem się przejmować swoim wyglądem, kiedy wychodziłem. W drodze też niespecjalnie mnie on interesował, po prostu nie chciałem, żeby ludzie patrzyli na mnie tymi przeszywającymi, oceniającymi spojrzeniami. Pogłębiały tylko paskudny stan psychiczny, w który popadałem.

Nadal powtarzałem sobie, że wszystko musi być w porządku. Nie brałem zupełnie innej opcji pod uwagę. Sebastian był przecież silny. Nie dałby się żadnej chorobie bez walki. Utwierdzałem się w tym przekonaniu całą drogę do Londynu, ale kiedy znalazłem się przed dobrze sobie znanym budynkiem szpitala Charing Cross, nie byłem już tego taki pewny.

Liczyłem na to, że trafię na będącego na dyżurze Grella. Miałem nadzieję, że mi pomoże. Lekarze mogli nie chcieć ze mną rozmawiać, bo właściwie nie byłem spokrewniony z Sebastianem. Nie wiedziałem, czy miałem siłę tłumaczyć im, że nikt bliższy Sebastianowi nie zjawi się, aby pytać o jego stan. Dlatego właśnie postanowiłem sięgnąć po stare znajomości.

Pamiętałem układ szpitala i wiedziałem, gdzie najprawdopodobniej wpadnę na starego znajomego ciotki Ann. Nie kręcił się po korytarzach na pierwszym piętrze, dlatego wkradłem się do pokoju, w którym zwykle pielęgniarki spędzały przerwy w pracy. Mój wyraz twarzy musiał być tak grobowy, że właściwie nikt nie ośmielił się pytać, czego szukam w miejscu przeznaczonym dla personelu.

Niemalże ucieszyłem się, widząc odznaczające się na tle wszechobecnej, sterylnej bieli rude włosy. Doskoczyłem do znajomego pielęgniarza, pielęgniarki czy jakkolwiek nie życzyłby sobie tytułować siebie Grell.

– Pomóż mi – powiedziałem, zapominając o wszelkich dobrych manierach.

Stanąłem przed nim i oderwałem go od jakże pasjonującego pochłaniania truskawkowego jogurtu z kubka. Torba zsunęła mi się ze zmęczonego ramienia i upadła na podłogę z ciężkim pufnięciem. Zostałem zmierzony wzrokiem przez Grella, który wyglądał, jakby nie mógł mnie skojarzyć. Na szczęście w pokoju poza nami była jedynie jedna pielęgniarka, która niespecjalnie się nami przejmowała, wnosząc po tym, że nie raczyła nawet zdjąć z uszu słuchawek po moim dynamicznym wejściu.

– Coś się stało? – Odłożył prawie pusty kubek na stół obok i strzepał z uniformu okruszki pewnie po jakimś ciastku.

– Potrzebuję twojej pomocy – brzmiałem zdesperowanie. Wyglądałem adekwatnie do tonu głosu. – Muszę znaleźć kogoś ważnego, kto gdzieś tutaj leży. Proszę.

– A nie lepiej zapytać w recepcji? Czy ja ci wyglądam na jakieś biuro informacyjne? – zmarszczył rude brwi. Lekceważąco poprawił okulary. Nie wiedziałem, co sobie o mnie myślał. Nigdy nie mieliśmy za dobrego kontaktu, po śmierci ciotki właściwie żadnego, a teraz zjawiałem się i prosiłem o przysługę.

– To skomplikowane. Nalegam! – Byłem gotów popłakać się na miejscu, gdybym miał go tym przekonać. – Nie chcę, żeby ktoś pytał, w charakterze kogo przychodzę...

– Yhy – mruknął. – No dobra, mów czego chcesz, tylko nie marnuj mojego czasu.

Opisałem mu po krótce Sebastiana, licząc, że może akurat rzucił mu się gdzieś w oczy. Wydawało mi się całkiem prawdopodobnym, że Grell mógł go widzieć na sali operacyjnej lub gdzieś pomiędzy nimi.

– Chyba nawet wiem, o kim mówisz.Wczoraj przypadła mi asysta zszywaniu takiego jednego bruneta, co się mu wrzody wylały. Nie wiem, czy był przystojny. Na stole wszyscy wyglądają, jak trupy, a do nekrofila mi daleko. – Podniósł się z kanapy, na której dotychczas siedział. – Wyświadczę ci tę przysługę, ale... nie przychodź więcej do mnie, okay? Po prostu... – westchnął ciężko. – Zresztą nieważne. Chodź.

Trzymałem się blisko niego, choć brakowało mi sił, żeby podążać za rudym warkoczem. Świat zwalniał z każdym krokiem, jaki wykonywałem w kierunku sali, w której leżeć miał Sebastian. Bałem się, że zemdleje, ale przyczyna nie leżała chyba w moim zmęczeniu. Nie rozumiałem, o co chodziło. Naraz uderzyły we mnie wszystkie dźwięki pracującego szpitala. Nie zwróciłem wcześniej uwagi na dźwięk żwawo maszerujących pielęgniarek, biegających lekarzy, dzwonienie telefonów, odgłosy rozmów. Sterylny zapach szpitala wypełnił mi nozdrza.

Grell otworzył jedne z wielu, naprawdę wielu, półprzezroczystych drzwi. Lekki powiew powietrza ominął mój policzek. Doświadczenie to było tak wyraźne, jakbym czuł każdą jedną jego cząsteczkę rozbijającą się o moją skórę.

Jest bezpieczny.

Świat wrócił do swojego zwyczajnego tempa, podobnie jak mój oddech i bicie zaniepokojonego serca. Wszystkie bodźce docierające do mózgu, który potrzebował porządnego odpoczynku, przestały być tak nieznośnie wyraźne.

– Zostawię cię tu. Powiem Landersowi, że się przypałętałeś, bo to on się nim zajmuję. – Wykonał znaczący ruch głową w kierunku postaci leżącej na szpitalnym łóżku. – Nie powinien cię wyrzucić, nawet jeżeli jest wyrachowanym sukinsynem. Za jakiś czas zajrzę, jak się domyślam, nie zamierzasz się stąd prędko ulotnić. – Wyminął mnie w przejściu. – Nie dotykaj niczego – rzucił na odchodne.

Podszedłem powoli w kierunku mężczyzny. Bałem mu się przyjrzeć. Nie słyszałem jego chrapliwego oddechu, który zawsze uciekał mu z lekko rozchylonych ust, kiedy ten spał. Nie było śladu po wydawanych przez niego pomrukach, gdy śniło mu się coś niepokojącego. W niedużej sali rozlegał się jedynie dźwięk piszczącej aparatury rozłożonej dookoła łóżka.

Zerknąłem na niego spod grzywki zupełnie, jakbym bał się, że lada chwila obudzi się i na mnie nakrzyczy. Nic takiego się jednak nie stało. Leżał bezwładnie na plecach. Był strasznie blady, jedynie sińce pod oczami odznaczały się na tle białej skóry. Ciemne włosy układały się bez ładu na szarawej poduszce. Powstrzymałem się przed poprawieniem ich. Nie chciałem przypadkiem zbudzić bruneta, choć nie wiedziałem, czy byłbym w stanie. Pewnie był wycieńczony, mógł też być pod wpływem jakichś środków, które trzymały go w okowach snu.

Najważniejsze, że jest bezpieczny, powtórzyłem sobie w myślach.

Powinienem zapytać się tego białowłosego bubka o stan Sebastiana, ale wiedziałem, że z czystej przekory może nie chcieć udzielić mi odpowiedzi. Nie chodziło tu o politykę pracy. Po prostu nigdy nie tolerował się z ciotką Ann.

Odłożyłem przydźwiganą ze sobą torbę obok blaszanej szafeczki. Przysunąłem jedno z dwóch krzeseł, dotychczas ustawionych pod ścianą, bliżej mężczyzny. Twarz miał lekko zwróconą w stronę okna. Zapewne, gdyby zachmurzenie było choć ciut mniejsze, padałyby na nią delikatne, słoneczne promienie.

Oparłem głowę na swoim prawym ramieniu, pozwalając sobie na przymknięcie oczu. Co jakiś czas otwierałem je, aby zerknąć na twarz Sebastiana, która nie wyrażała w tamtej chwili właściwie nic, oraz ekran pokazujący informacje na temat pracy jego serca.

Obraz skulonego na podłodze i kulącego się z bólu bruneta przemknął mi w pamięci. Wtedy znosił ból po cichu, czy teraz nie mogło być podobnie? Czy jego twarz pozostałaby tym razem kompletnie obojętna na taki bodziec? Pokręciłem głową, odpychając od siebie podobne myśli. Lekarze musieli przecież wiedzieć, co z nim robią.

Kształt dobrze znanego mi ciała zdawał się zupełnie znikać pod szpitalną pościelą, choć właściwie nie można jej było nazwać grubą. Jego figura była taka rozmyta, tak... wątła, że niemalże nierealna. Zamierzałem poczekać, aż Sebastian się obudzi, jednak miałem na uwadzę to, że mogą mnie wyprosić, zanim do tego dojdzie.

---------------------------------------------------------------------

Przytuliłem się lekko do Marthy.

Wróciłem ze szpitala do miasteczka, w którym mieszkałem, ale nie wiedziałem, co miałem ze sobą zrobić. Nie miałem ochoty wracać do domu Sebastiana, chociaż zdawałem sobie sprawę, że będę musiał się jeszcze zająć zostawionym tam zwierzyńcem, zanim zacznie zmierzchać. Do własnego domu też nie miałem ochoty wracać. Wydawało mi się, że moje przywiązanie do niego ostatnimi czasy znacznie osłabło.

Ostatecznie wylądowałem pod drzwiami Marthy. Ciężko byłoby powiedzieć, że spodziewała się zastać mnie na swojej wycieraczce pociągającego nosem i emanującego przygnębieniem.

Wciągnęła mnie do środka. Jej rodziców chyba nie było w domu, ale nie zwróciłem na to wtedy większej uwagi. Żaden dorosły nie zainteresował się moim przybyciem, co pozwalało mi sądzić, że dziewczyna została zostawiona sama na jakiś czas.

– ... no i wtedy nakrzyczałem na niego, a on za to uderzył mnie w twarz – szepnąłem. Nastolatka oczekiwała wyjaśnień, dotyczących mojego nieciekawego stanu. Na prawej stronie twarzy miałem zaczerwienienie wielkości dłoni dorosłego mężczyzny, które chyba powoli zaczynało sinieć. – Pewnie podszedłem do tego zbyt emocjonalnie...

– Nie, on po prostu jest wrednym kutasem – wcięła mi się w słowo Martha, tym samym odwodząc od wszelkich prób usprawiedliwiania lekarza, z którym sprzeczałem się popołudniem.

– ... ostatecznie doszliśmy do jakiegoś konsensusu... więc chyba nie jest tak źle...

Nie opowiedziałem swojej przyjaciółce, to dokładnie się stało w ciągu ostatniej doby. Chciałbym móc jej powiedzieć o wszystkim, ale wiedziałem, że nie powinienem był tego robić. Potrzebowałem wyrzucić z siebie obawy dotyczące zdrowia Sebastiana, a nikogo innego poza nią nie miałem. Wiedziałem, że nie musiała się czuć zobowiązana słuchać moich wyżaleń, ale byłem wdzięczny, że zdecydowała się spróbować dodać mi trochę otuchy.

Zawinęła mnie w brązowy koc i posadziła na kanapie.

– Zrobię ci czekoladę, okay? Postawi cię trochę na nogi.

Skinąłem głową, chociaż nie sądziłem, aby potrzebowała mojej zgody do realizacji swojej sugestii.

W normalnych okolicznościach zapewne rozejrzałbym się po salonie, w którym się znalazłem, ale teraz wpatrywałem się jedynie w swoje zaciśnięte na krańcach koca palce.

Czułem się okropnie, odkąd wyszedłem ze szpitala. Landers był dupkiem, to nie podlegało wątpliwości. Nawet jeżeli mnie poniosło, nie miał prawa mnie uderzyć. Był lekarzem, powinien przywyknąć do irracjonalnie zachowujących się krewnych swoich pacjentów.

Sebastian nie obudził się do wieczora. Jego stan nie uległ poprawie, ale też się nie pogorszył, przynajmniej tak mi powiedziano. Poprosiłem Grella, żeby sprawdził, co u niego, gdy tylko będzie miał na następnym dyżurze wolną chwilę. Grellowi też moja obecność w szpitalu była cokolwiek nie na rękę. Nie narzucałbym mu się, gdybym miał pewność, że wszystko wkrótce będzie w jak najlepszym porządku.

Wpatrywałem się w gładką powierzchnię ciemnobrązowej cieczy, jakbym spodziewał się w niej ujrzeć jakąkolwiek wizję przyszłych dni. Czy będzie dobrze? A jeśli nie, co wtedy?

– Ciel... pewnie nie życzysz sobie, żebym pytała... ale... albo już nic.

Przysunęła się do mnie i przytuliła ostrożnie. Uważała, żebym nie obłał żadnego z nas gorącą czekoladą.

– Będzie dobrze – powiedziała. Brzmiała dużo pewniej, niż ja ostatniej nocy.

Zapadło między nami milczenie. Przymknąłem oczy, napawając się otaczającym mnie ciepłem.

– Idziesz jutro do szkoły?

– Jeszcze nie wiem – odpowiedziałem. Upiłem łyk z kubka, zastanawiając się, czy mam jeszcze coś więcej na ten temat do powiedzenia. – Chyba znów pojadę do szpitala.

Odpowiedziała, że to dla niej zrozumiałe, a potem zapytała, czy powinna mówić nauczycielom, gdzie jestem, przy sprawdzaniu obecności, czy raczej to przemilczeć.

– Nie mów im. Jak wrócę to się wyjaśni.

Nie wyobrażałem sobie tłumaczenia ciotce, dlaczego opuściłem lekcje. Jeżeli chciałbym, żeby usprawiedliwiła mi te stracone godziny, byłem pewien, że zarząda wyjaśnień. Edward nie mógłby mi napisać jakiegoś usprawiedliwienia? Chyba niekoniecznie. Cóż... najwyżej będę mieć obniżoną ocenę ze sprawowania. Nie pierwszy i nie ostatni raz, profesor Rafael się już przyzwyczaił.

No właśnie, a z nim co?

– Powinieneś się przespać. – Usłyszałem. – Jeszcze ciebie też zatrzymają w tym szpitalu. Ciel, powinieneś wrócić do siebie i odpocząć.

– Wiem. Daj mi jeszcze chwilę – poprosiłem.

Odłożyłem kubek na szafkę. Chyba przy okazji przewróciłem jakąś ramkę ze zdjęciem, ale nie miała mi tego za złe. Chciałem oprzeć sobie głowę na jej ramieniu, ale osunałem się jakoś na jej kolana.

– Za moment sobie pójdę. Wybacz, że cię fatyguje. Po prostu...

– To nic takiego. Przynajmniej wiem, co się z tobą dzieje i nie muszę aż tak zamartwiać. – Pogłaskała delikatnie moją głowę. – Odezwij się, gdybyś potrzebował pomocy, dobrze?

Skinąłem głową powoli, chociaż z góry wiedziałem, że nie zamierzałem tego robić.

------------------------------------------------------------------

Nie udało mi się spokojnie zasnąć. Budziłem się w nocy co chwilę. Sprawdzałem wtedy nerwowo, czy Grell do mnie nie pisał czy nie dzwonił, nawet jeżeli wiedziałem, że o tej porze nie miał dyżuru. Ponownie kładłem głowę na poduszkę. Zamykałem oczy, a kiedy byłem zmęczony ich zaciskaniem, zaczynałem tępo wpatrywać się w ścianę. Parokrotnie robiłem to samo, zanim mój pokój wypełnił się szarym światłem poranka wpadającym przez okno. Chwilę, w których spałem, wypełniały mi krótkie koszmary, których nie pamiętałem, a momenty przytomności spędzałem na ignorowaniu krążących nad głową czarnych myśli i pytań bez odpowiedzi.

Wstałem dopiero wtedy, kiedy Edward zaczął natarczywie pukać w drzwi mojego pokoju. Nie powiedziałem mu, że nie zamierzałem udawać się do szkoły. Nie zamieniłem z nim słowa po wczorajszym powrocie do domu.

– Spóźnisz się, jak zaraz się nie zbierzesz!

– Wiem, właśnie się ubieram... – mruknąłem w stronę drzwi. Nie miałem siły zrobić tego dostatecznie głośno, by mieć pewność, że to usłyszał, ale wnosząc po tym, że oddalił się, raczej dotarły do niego moje słowa.

Faktycznie podszedłem do szafy, po uprzednim podniesieniu się z łóżka. Piżamę miałem całą przepoconą. Chciałem ją zdjąć jak najprędzej.

– Wychodzę! – Dobiegł mnie krzyk blondyna. Chyba ubierał buty w przedpokoju, wnosząc po odgłosach opierania nóg o niewielką szafkę na buty podczas wiązania glanów.

Ściągnąłem koszulkę z grzbietu i rzuciłem niedbale póki co na podłogę. Zamierzałem wyciągnąć z szafy ubrania na dzisiejszy dzień, a potem iść pod prysznic. Jednak kiedy tylko usłyszałem szczękanie zamka drzwi wejściowych, stwierdziłem, że nie musiałem się przejmować czymś takim, skoro zostałem w domu sam.

Piżama wylądowała w koszu na pranie. Chodzenie przychodziło mi jakoś tak ciężko, zupełnie jakby powietrze nagle zgęstniało. Podobny problem miałem z oddychaniem, które przychodziło mi niepokojąco ciężko. Strumień chłodnej wody spływającej na plecy trochę mnie otrzeźwił. Przypomniał, że powinienem coś zjeść, a także że nie mogę sobie pozwolić na zmęczenie, bo zaraz muszę iść nakarmić Absurda, Gowana, Tormoda i Morgana, a potem pewnie znów zjawię się w szpitalu.

Oby tylko nie wpaść na Landersa... nie mam ochoty dzisiaj polemizować z jaśnie kretynem...

Westchnąłem ciężko na wspomnienie dość ostrej wymiany zdań, która zaszła między mną a lekarzem. Pewnie gdyby nie rozdzielił nas Grell i pielęgniarka o kolorze włosów zbliżonych do blondu, skoczylibyśmy sobie do gardeł. Powinienem za to jakoś podziękować. Nie chciałem wplątywać się w tę kłótnie, ale byłem sfrustrowany i martwiłem się o...

... nie rozumiałem, dlaczego jego imię nie chciało rozbrzmieć w mojej głowie.

... kupię Grellowi czekoladki. Chyba lubił z wiśniami...

Jednym ręcznikiem owinąłem sobie wilgotne włosy, a drugi przewiązałem na biodrach po tym, jak dokładnie się wytarłem. Na boso wróciłem z powrotem do swojego pokoju. Wydawało im się, że od nocnego kulenia się w nocy na łóżku bolały mnie kości i mięśnie. Zupełnie jakbym się rozchorował. Nie sądziłem, bym podłapał coś w szpitalu, ostatnio moje zdrowie trzymało się na jako takim poziomie.

To chyba przez to, że nad moim odżywianiem czuwał...

.... nadal będzie czuwał...

Pokręciłem energicznie głową, jakbym tym samym chciał pozbyć się z głowy tego czasu przeszłego. Najpierw jeden a potem drugi ręcznik upadł na podłogę.

Pozbierałem je z ziemi prawie tak szybko, jak siebie do kupy.

------------------------------------------------------------

Schowałem klucze od domu Sebastiana do kieszeni spodni, zaraz po tym jak wszedłem do jego wnętrza. Czułem się niemalże, jakbym się do niego wkradał. Nim zdążyłem ściągnąć buty, dodreptała do mnie zgraja rudych psiaków. Od razu zaczęły szturchać mnie swoimi lekko pokrzywionymi i okolonymi szarawą sierścią nosami. Gowan zaskomlał cicho.

– Zaraz wam dam jeść. A potem pójdziemy na spacerek. – Pogłaskałem pośpiesznie po głowie każdego z nich.

Nie fatygowałem się zamykaniem drzwi na klucz, bo wiedziałem, że gdy tylko psy się najedzą będę musiał je wyprowadzić. Nasypałem im karmy do misek, na którą łapczywie się rzuciły. Rozejrzałem się po kuchni, ale nie zobaczyłem Absurda, który zwykle wylegiwał się rano na parapecie. Na kanapie w salonie też go nie było.

Zajrzałem do sypialni. Uchyliłem drzwi do niej cicho i niepewnie, jakbym się bał, że przypadkiem obudzę śpiącego bruneta, chociaż oczywiście go tam nie było. Kotek leżał zwinięty w kulkę na środku łóżka, ale oczy miał otwarte. Być może przerwałem mu drzemkę.

– Chodź, nakarmię cię – mruknąłem.

Nie mogłem pozbyć się wrażenia, że drobne zwierzątko za mną nie przepadało. Nigdy nic takiego mu nie zrobiłem... może nie licząc tego, że zająłem jego miejsce na łóżku.

Podszedłem do niego i wziąłem w ręce. Nie bałem się, że mnie podrapie, nie miał tego w zwyczaju. Trzymając go tak, zaniosłem go do kuchni i postawiłem przed jego miską z jedzeniem. Zawsze trochę mnie dziwiło, że podstarzałe psy i on tolerują się nawzajem. W każdym razie lepiej, że jakoś się znosili, niż mieliby się ganiać po całym domu.

Westchnąłem, rozglądając się po kuchni. Popiół w popielniczce, niepozmywane naczynia w zlewie, butelki z niedopitymi napojami... Wszystko zostawione w pośpiechu kilka dni temu. Korzystając z chwili, opróżniłem popielniczkę, a potem zająłem się brudnymi talerzami, szklankami i sztućcami. Nienaturalna cisza przerywana jedynie mlaskaniem kilku pysków lekko mnie niepokoiła, ale nie ośmieliłem się przerwać jej żadną muzyką, którą mógłbym puścić sobie w słuchawkach.

Drgnąłem na niespodziewany dźwięk pukania, upuszczając tym samym trzymane w ręku widelce z powrotem do srebrnej komory. Zanim zdążyłem jakkolwiek zareagować, drzwi otworzyły się, a w nich stanął mój wychowawca. Bez problemu dostrzegł mnie z przedpokoju. Oczywistym było, że nie spodziewał się mnie tutaj zastać. Wyraz twarzy mógł sugerować, że mężczyzna zastanawiał się, czy przypadkiem nie pomylił domów.

– Dzień dobry... – przywitałem się niepewnie, nie wiedząc, co innego mógłbym w tej chwili zrobić.

Nie spanikowałem, a przynajmniej nie tak bardzo, jakbym się po sobie spodziewał. Pewnie się zastanawiał, dlaczego nie ma mnie w szkole, ale za to jestem tutaj i sprzątam.

– Niech pan profesor wejdzie, bo tylko zimno leci – powiedziałem, wycierając ręce w zieloną ścierkę kuchenną. – Drgnął. Przestał stać w progu i zamknął za sobą drzwi. Chyba nie do końca rozumiał, co się właśnie dzieje. No cóż, nie dziwiłem się. Nie mógł wiedzieć, co się działo w życiu jego przyjaciela przez ostatnie kilka miesięcy. – Życzy pan sobie coś do picia? Kawy?

– Nie pogardziłbym... – odpowiedział. Ściągnął w korytarzu szalik, po czym odwiesił go na wieszak razem z płaszczem. Rozsznurował glany, które, jak twierdził, nosił od ośmiu lat, i odstawił je pod ścianę.

Wstawiłem wodę, sam stwierdzając, że przydałby mi się kubek herbaty.

Profesor Rofocale spojrzał podszedł bliżej. Spojrzał najpierw na psy, które wyminęły go już najedzone i zadowolone w przejściu, potem na kota, który bawił się się swoim ogonem pod stołem. Zlustrował kuchnię, a potem jego wzrok znów spoczął na mnie.

– Gdzie jest Sebastian? – spytał. – Nie odbiera ode mnie telefonów.

Postawiłem dwa kubki na kuchennym blacie. Stuknięcie, które się przy tym rozległo, wydawało się głośne w gęstniejącej ciszy, która zapadła po tym pytaniu.

– Jest w szpitalu – odpowiedziałem mu szczerze.

– Co?! Ale jak to?! – Przed chwilą spokojny nauczyciel, krzyknął niemal jak trafiony piorunem.

– Lekarz powiedział, że to były wrzody, ale podobno sytuacja jest już opanowana. Przynajmniej takie otrzymałem informacje. Woli pan rozpuszczalną czy sypaną kawę? – zmieniłem temat, prawie jakbym zbagatelizował stan Sebastiana.

Zerknąłem na niego. Wpatrywał się we mnie jakbym nie rozumiał, co mówiłem. Poprosiłem go, żeby usiadł. Zapewne oczekiwał wyjaśnień. Nie dowiedziałem się od niego w końcu, jaką kawę preferuje, więc ostatecznie zrobiłem mu sypaną. Postawiłem ją przed nim razem z cukiernicą i kartonem mleka.

– Na pewno wszystko z nim dobrze? – zapytał.

– Ostatnim razem, kiedy go widziałem, spał. Nie wiem, czy już się wybudził.

Skinął głową powoli. Pewnie zastanawiał się, jak doszło do tego, że jego przyjaciel trafił do szpitala. Nie patrzył już na mnie, chociaż zdawało mi się, że chciał się dowiedzieć, co robiłem w tym domu i dlaczego jestem w stanie odpowiedzieć mu na takie pytania. Chciałem dać mu odpowiedź, ale ciężko było mi wymyślić jakąś bezpieczną. Z pewnością siedzący przy stole mężczyzna wiedział o Sebastianie dużo, o wiele więcej ode mnie, dlatego bałem się go perfidnie okłamać. Nie odważyłbym się powiedzieć mu, że jestem z nim spokrewniony czy coś podobnego i dlatego teraz zajmuję się jego domem i odwiedzam go w szpitalu. Z kolei powiedzenie mu całej prawdy również nie wchodziło w grę.

– Od kiedy przyjaźnisz się z Sebastianem? – W zdaniu tym pobrzmiewał wyrzut i podejrzenie. Nie byłem tym szczególnie zdziwiony, ale poczułem się tym lekko urażony. Jakbym był kimś niegodnym zaufania.

– Nie powiedziałbym, że się przyjaźnimy... – zacząłem. – Zaznajomiliśmy się po śmierci mojej ciotki. Sebastian zapewnił mi duchowe wsparcie, mógłbym tak powiedzieć. Zlitował się nade mną, bo potrzebowałem mieć w kimś oparcie i jakoś tak wyszło, że już się od niego nie odczepiłem... – Taki przebieg wydarzeń wydawał się być całkiem sensowny, chociaż może faktycznie lekko naciągany.

Rafael nie wiedział, że pogotowie zabrało Sebastiana do szpitala w środku nocy. Spodziewał się, że przy tym byłem, ale mogło się to zdarzyć gdziekolwiek i o każdej porze.

– Rozumiem... – mruknął, choć nie wyglądał na zadowolonego z tego, co usłyszał. Trochę jakby był zazdrosny lub miał za złe, że nie dowiedział się o tym wcześniej. Prędko jednak przestał wyglądać na podejrzliwego, a jego twarz przybrała smutny wyraz. Nie pasował on do nauczyciela, który uśmiech ma wręcz permanentny.

– Będziesz wiedział, co się z nim dzieje? – Skinąłem głową niepewnie.

– Planuję dzisiaj jeszcze odwiedzić go w szpitalu – stwierdziłem.

Anglista wyglądał na zmieszanego. Pewnie życie nie stawiało go wcześniej przed podobnymi sytuacjami. Ja, ku własnemu zdziwieniu, zachowałem się niespodziewanie spokojnie. Jakbym nie miał absolutnie nic do ukrycia, a w mojej obecności w domu mojego byłego katechety oraz wiedzy na temat jego zdrowia nie widział niczego zdrożnego.

– Masz mój numer, prawda? Napiszesz mi, co u niego? – Starał się mówić normalnie, chociaż widziałem w jego oczach desperację.

– W porządku. Nie wiem, czy mam prawo to mówić, ale niech pan zachowa pobyt w szpitalu pana Sebastiana – dziwnie było mi to mówić – dla siebie. Nie wydaje mi się, żeby życzył sobie, aby wszyscy jego znajomi się o tym dowiedzieli i teraz o niego martwili. Tak przynajmniej mi się wydaje.

– Tak... masz rację...

Pił kawę powoli, nie mówiąc już za wiele. Absurd wskoczył mu na kolana i ułożył na nich, a jego pomruki wypełniły pomieszczenie.

– Za chwilę będę się musiał zbierać – powiedział. – Nie pytam, czy idziesz do szkoły.

– Wyprowadzę psy, jak pan profesor już pójdzie – powiedziałem, co było pośrednią odpowiedzią na niezadane pytanie.

Zacisnął usta na krawędzi trzymanego w dłoni kubka. Spojrzał mi w oczy, a przynajmniej to jedno, którym nadal widziałem. To spojrzenie wzbudzało we mnie dreszcze, dlatego najczęściej unikałem kontaktu wzrokowego ze swoim wychowawcą, choć bardzo go lubiłem i szanowałem.

– Ciel... powiedz mi... tylko szczerze... – Głoski z trudem przechodziły mu przez gardło. – ... czy Sebastian... czy Sebastian ci coś zrobił?

To pytanie tak mnie zaskoczyło, że nawet przestałem zastanawiać się nad tym, jak nieprzyjemnym wydawał mi się wzrok mężczyzny siedzącego naprzeciwko. Z umysłu uciekały mi wszystkie myśli, ale zdążyłem zareagować na tyle prędko, by nie wydało się to zbyt podejrzane.

– Nie rozumiem, co pan ma na myśli, profesorze. – Słowa ociekały dość naturalnym i niewinnym niezrozumieniem.

– No czy on... nie. Już nieważne. – Pokręcił głową, po czym wstał z krzesła. Zapomniał o drobnym kotku, który cały czas był ułożony na jego kolanach. Ten, ratując się przed upadkiem, wbił niewielkie pazury w jego jasnoszare spodnie, a przy okazji, wnosząc po jęknięciu nauczyciela, także w jego skórę.

------------------------------------------------------------------

Za każdym razem będąc w szpitalu, czułem się dziwnie. Jakbym był w miejscu, w którym nie powinno mnie być. Jakbym nie miał do tego większego prawa, niezależnie czy znalazłem się w nim w charakterze pacjenta, czy też przychodziłem do kogoś przykutego do szpitalnego łóżka. W pierwszym wypadku czułem się tak, jakbym zwyczajnie zajmował miejsce. Zwłaszcza po wypadku samochodowym z początku roku, miałem wrażenie, że nie powinienem się był obudzić podłączony do kroplówki. Nikt nie powinien mnie odratowywać. Ostatnimi czasy nachodziły mnie takie myśli.

Gdybym się wykrwawił i wychłodził na drodze, byłoby lepiej.

Nawet jeżeli próbowałem je jakoś od siebie odsunąć, wracały.

Spędzając całe dnie przy pogrążonym w śpiączce Sebastianie, nie zachowywałem się już jak inni odwiedzający szpital bliscy pacjentów. Byłem zmęczony. Nie potrafiłem już ani mieć nadziei, że brunet się prędko obudzi, ani nie potrafiłem krzyczeć na lekarzy, jak bardzo według mnie zawiedli. Po prostu emocje ze mnie uleciały. Z powodu braku snu, z powodu niepojawiania się w domu, z powodu ciągłych telefonów od ciotki, których nie odważyłem się póki co odebrać.

Tydzień temu Sebastian obudził się na moment. Na krótki moment. Nie było mnie przy tym, Grell mi dał o tym znać. Brunet majaczył i podobno miał wysoką gorączkę. Pomimo tego zachowywał się tak, jakby miał ochotę uciekać z sali, nawet jeżeli kompletnie nie miał na to sił. Podobno zdążył wyciągnąć wenflon i gdyby nie piszczenie urządzenia monitorującego pracę serca, które zostało bezlitośnie odczepione od jego ramienia, możliwe że faktycznie by stamtąd wyszedł. Położenie go z powrotem na łóżku nie wymagało zbyt dużo wysiłku, chociaż zdawał się być okropnie oburzony tym, że nie mógł wrócić do domu.

Zbadali mu krew, a otrzymane wyniki wydawały się być niepokojące. Po kilku wymazach okazało się, że dostał sepsy, bo do jego osłabionego organizmu wniknęła jakaś pałętająca się po oddziale bakteria. Teraz umiem powiedzieć to spokojnie, ale w pierwszej chwili, byłem w takim szoku, że najpierw odebrało mi mowę, a potem zacząłem krzyczeć i wyzywać na świat. Gdyby Grell mnie nie uciszył, pewnie poszedłbym znowu nawrzucać Landersowi. Kiedy trzymał stanowczo dłoń na moich ustach, z oczu popłynęły mi gorące łzy. Część z nich wsiąknęła w rękaw jego pielęgniarskiego uniformu, a część spłynęła po mojej szyi za kołnierz.

Teraz leżałem w połowie oparty o szpitalne łóżko. Jego metalowy szkielet wbijał mi się nieprzyjemnie w klatkę piersiową, ale nie przejmowałem się tym. Oczy miałem zamknięte, a nozdrza wypełniały się jedynie sterylnym zapachem detergentów charakterystycznym dla szpitali. Choć głowę trzymałem tuż przy ramieniu Sebastiana, nie czułem jego woni. Trzymałem dłoń na jego dłoni. Wydawała mi się niepokojąco chłodna. Rękawiczki, które zwykle skrywały ją przed światem zewnętrznym, gdy tylko brunet wychodził, zostały zapomniane w domu. Co jakiś czas zaciskałem palce na jego palcach, które wydawały się być jeszcze chudsze, niż zanim tutaj trafił. Nie liczyłem, że odwzajemni ten gest. Przesuwałem opuszkami palców wzdłuż jego paznokci, które opiłowałem dzisiaj rano.

Spędzałem prawie całe dnie, czuwając przy nim. Na przemian przyjeżdżałem do szpitala i wracałem do jego domu. Brałem tam kąpiel i czasem jadłem. Nie zajmowałem się już rezydującymi tam futrzastymi podopiecznymi, na czas nieobecności Sebastiana, profesor Rofocale obiecał się nimi zaopiekować. Czasami spotykałem się z Marthą, która prawiła mi kazania na temat zaniedbywania siebie, szkoły i niemówienia rodzinie, co się ze mną działo. Do profesora Rafaela miałem pisać, ale robiłem to bardzo rzadko. Nie miałem mu wiele do przekazania.

Stan Sebastiana się nie poprawiał. Był pogrążony w śpiączce farmakologicznej, co miało pomóc jego organizmowi walczyć z chorobą. Nie pozostawało mi nic innego, jak wierzyć, że to prawda.

Z każdym dniem wydawał się być chudszy. Skóra straciła kolor, podobnie też płowiały włosy, jakby tak wpływało na nie wpadające przez okna światło słoneczne. Na wysokości obojczyka wszczepione miał coś na kształt rozgałęźnika, z którego wystawało krocie rurek wypełnionych przezroczystymi płynami. Każdego dnia zdawał się stawać coraz bardziej i bardziej odległy. Bałem się, że zapomnę o barwie jego głosu, zapomnę o eleganckich ruchach, które wykonywał przy najbardziej prozaicznej czynności. Wiedziałem, że nie potrafiłbym tak po prostu dać im uciec ze swojej pamięci. Nie zniknęłyby, ale obawiałem się o to.

Zastanawiałem się, czy w tamtej chwili o czymś śnił. Chciałbym, by marzył o czymś przyjemnym, lecz wydawało mi się że jest zwyczajnie nieświadomy tego co się z nim dzieje. Kiedy nikogo nie było w pobliżu, szeptałem mu do ucha czułe słowa, chociaż wiedziałem, że ich nie słyszał.

Nie odbierał żadnych bodźców.

Ani ciepła słońca...

...ani mojego dotyku...

...ani gwaru szpitala...

...ani dźwięków respiratora.

...ani wilgoci chusteczki, kiedy przecierałem mu nią czoło i policzki.

Na szczęście nie czuł też bólu.

Powiedzieli, że wybudzą go, jeśli zwalczy zakażenie. "Jeśli" anestezjologa, który to powiedział, dręczyło mnie, odkąd je usłyszałem. Nie przyjmowałem do wiadomości tego, że może się już nigdy nie ocknąć, bo przegra z bakterią. Nie chciałem wierzyć, że jego układ odpornościowy mógłby sobie z tym nie poradzić.

Nie potrafiłem powiedzieć, jak doszło do tego, że nagle jednej nocy zwyczajnie wyjęto go z życia. Zniknął z domu, nie poszedł do pracy. Nie umiałem poradzić sobie z tym, że tylko ja o tym wiedziałem. Nadal nie pogodziłem się z tym, że nie zauważyłem, że Sebastian podupadał na zdrowiu. Zastanawiałem się, dlaczego nie powiedział mi o tym, że czuł się źle. Wszystko dla mnie stało się tak nagle, podczas gdy dla niego to musiało się ciągnąć bardzo długo. Nie mógł się przecież nabawić wrzodów żołądka w ciągu jednego wieczora, więc dlatego je zignorował?

Wzdrygnąłem się, gdy ktoś dotknął mojego ramienia. Nie słyszałem, żeby ktoś wszedł do sali, chociaż nie mogłem też powiedzieć, żebym specjalnie przejmować się czyjąkolwiek obecnością.

– Chyba pora już iść do domu, nie uważasz? – Usłyszałem. Grell nie traktował mnie już tak oschle jak na początku, jednak nie mogłem też powiedzieć, że traktował mnie szczególnie miło. Pewnie czuł się w pewnym sensie zobowiązany się mną opiekować, bo byłem podopiecznym jego zmarłej przyjaciółki, ale z drugiej strony zdawało mi się, że miał do mnie żal, ponieważ ja żyłem, a ciocia Ann nie.

– Daj mi jeszcze moment – poprosiłem. – Zaraz pójdę.

Kolejny raz usłyszał to ode mnie tego dnia. Wiedziałem, że gdyby zajrzał za pół godziny do sali, w której się teraz znajdowaliśmy, nadal zastałby mnie przykutego do łóżka, jakbym dzielił chorobę z leżącym na nim mężczyzną.

– Jest późno, Ciel. Ostatni pociąg ci odjedzie.

– Wiem – odpowiedziałem, ale nie potrafiłem się tym przejąć. Nie odczuwałem potrzeby wracania gdziekolwiek. Własnego pokoju już dawno nie widziałem, a przebywanie w domu Sebastiana przyprawiało mnie o dyskomfort. Zamierzałem coś jeszcze powiedzieć, ale w słowo wciął mi się burczący żołądek.

– Jadłeś coś dzisiaj?

Pokręciłem głową przecząco, prostując się. Od trwania w praktycznie niezmiennej pozycji, bolały mnie kości.

– Zbieraj się do domu i idź coś zjeść. Jeszcze mi tylko brakuje do szczęścia, żeby cię na oddziale dla anorektyków zamknęli – prychnął.

Grell miał na sobie płaszcz, a na jednym ramieniu wisiała mu torba. Skończył już pracę i sam zbierał się do domu.

– Do zobaczenia jutro – szepnąłem, ponownie zaciskając palce na dłoni Sebastiana.

Ściągnąłem kurtkę z wieszaka. Zgasiłem światło w pomieszczeniu i wyszedłem z niego za Grellem. Obejrzałem się za siebie, żeby jeszcze na niego zerknąć. Tęskniłem za nim.

Ściemniło się, a przed szpitalem przechadzał się chłodny wiatr. Nie bałem się chodzić po ulicy o tej porze samemu. Trzymałem się dobrze oświetlonych ulic, które nawet o tej porze nie były opustoszałe, więc nie obawiałem się, że ktoś mnie zaczepi.

– Cześć. Widzimy się jutro, jak sądzę. – Przytaknąłem Grellowi, nim ten odszedł w stronę parku. Nigdy nie dowiedziałem się, gdzie dokładnie mieszkał. Pożegnałem się z nim zdawkowo i odszedłem w przeciwnym kierunku.

Wyciągnąłem z kieszeni kurtki komórkę, żeby sprawdzić godzinę. Powinienem zdążyć na ostatni pociąg. Zignorowałem powiadomienia o nieodebranych połączeniach, odczytałem za to wiadomość, którą wysłał mi profesor Rafael w okolicy południa. Twierdził, że powinienem wrócić do domu, jeżeli nie chciałem mieć na karku szukającej mnie policji. Francis się niepokoiła. Przekazałem jej już wcześniej, że nie musi się o mnie martwić, bo nadal żyje, ale to jej nie uspokoiło najwyraźniej. Nie chciałem wracać do domu. Nie chciałem tłumaczyć się przed nią ze swojej nieobecności, a podejrzewałem, że będzie tego oczekiwać. Być może na początku zwyczajnie ucieszy się, że widzi mnie całego, a potem dostałbym taką karę, że przepraszałbym, że się w ogóle urodziłem.

Nawet jeżeli wiedziałem, że to się tak skończy, stawiłem się pod drzwiami domu. Nie były zamknięte. Bezgłośnie wślizgnąłem się do środka, jednak było za wcześnie, żeby Edward i ciotka spali. Przystanąłem w przedpokoju i nasłuchiwałem. Cisza, która panowała w domu była niepokojąca.

Ściągnąłem buty i zajrzałem do kuchni. Zastałem ciotkę półleżącą na stole. Włosy miała w nieładzie, a półmrok, który wypełniał pomieszczenie, podkreślał jedynie worki pod jej oczami. Wyglądała, jakby od kilku dni nie spała. Edward chyba był w jakimś innym pomieszczeniu.

– Wróciłem – oświadczyłem, przechodząc jednak dalej w głąb domu.

-----------------------------------------------------

Kolejny dzień mijał mi, tak samo jak Sebastianowi, w szpitalnej sali. Dzień był pochmurny i padał deszcz. Bębniąc o szybę, zagłuszał odrobinę dźwięki szpitalnej aparatury. Wpatrywałem się niepewnie w coraz wyraźniej odznaczające się kości szczęki Sebastiana. Gdzieniegdzie na twarzy zaczęły wyrastać mu pojedyncze, dłuższe włoski, który jakby chciały aspirować do miana zwykłego zarostu, ale też nie miały siły. Ich rachityczność pewnie w normalnych okolicznościach wzbudzała śmiech, dlatego też nigdy ich jeszcze nie widziałem. Jak mogłem się domyślać, burnet szybko pozbywał się ich przy najbliższej okazji.

– Nie wydaje ci się, że to już pora wracać do domu? – rzuciłem pytaniem w przestrzeń. – Chyba starczy już tych wczasów.

Spływające leniwie wzdłuż przezroczystej rurki krople były jedyną odpowiedzią, były jedyną obok dźwięków wydawanych przez respirator i przeszywającego uszy pikania, na jaką mogłem liczyć.

– Wszyscy się martwią. To znaczy profesor Rafael na pewno się martwi, ale pewnie już wszystkim powiedział, co się z tobą dzieje. Był tutaj wczoraj, pamiętasz? Zajmuje się Absurdem w tej chwili. Nie wiem, jak kotek to zniesie, ale lepiej, żebyś poszedł go od niego zabrać. Sebastianie, słuchasz mnie? Wydaje mi się, że najwyższy czas skończyć z tą drzemką. Jeszcze zupełnie zapomnisz, jak wyglądam – zaśmiałem się nerwowo.

Dałem tej niezręcznej reakcji wybrzmieć w niewielkiej sali, która teraz wydawała mi się groteskowa jak atrapy z filmów działających za na zadzie "mamy cię!".

– Nie skończyliśmy sadzić kwiatów w ogrodzie. Farby do odmalowania salonu też jeszcze nie wybraliśmy.

Poprawiłem kołdrę, której poszewkę ściskałem dotychczas w palcach.

– Tęsknię za tobą, wiesz?

Te słowa, podobnie jak wszystkie poprzednie, nie wywołały żadnej reakcji. Nawet najmniejszego drgnięcia przypominającej pergamin powieki.

– Ciii.... ciii... Ciel, cicho... już nic nie poradzimy... nic nie poradzimy... Ciii...

Czułem się jeszcze gorzej, czując gładzące mnie po włosach szczupłe palce, które kojarzyć by się mogły z dłońmi Sebastiana, mimo że nie były jego. Spokojny ton głosu niezdradzający zbyt wielu emocji niezależnie od sytuacji, też do niego nie zależał. Obce było ciepło rosłego ciała, w które odruchowo się wtuliłem.

– Nic nie poradzimy... – Usłyszałem znowu.

Powieki trzymałem zaciśnięte.

Nie chciałem widzieć.

Nie chciałem słyszeć.

Nie chciałem czuć.

Nie chciałem doznawać niczego, tak jakbym sam dokonał żywota będąc w śpiączce.

Pomimo, że szpitalne powietrze przesycone było aurą śmierci, nie sądziłem, że Sebastiana ona dosięgnie. Nie tak miało przecież być. Już było dobrze. Już mieli go budzić. Przecież by nie kłamali.

Łapałem łapczywie powietrze, które desperacko uciekało mi z płuc. Wdechy stawały się coraz cięższe, im silniej gardło ściskał tłumiony szloch. Wiedziałem, że nie tak to powinno wyglądać. On był za młody, żeby tak umrzeć. Nie wierzyłem, że odszedł bez pożegnania. Bez ostatnich słów. Bez odpowiedzenia mi na pytanie, jak miałem sobie dalej bez niego poradzić. Bez ostatniego zerknięcia w niebo.

– Ciiii... będzie dobrze... ciii...

Bałem się znów spojrzeć na jego ciało. Bałem się go dotknąć, choć jeszcze chwilę temu kurczowo je trzymałem. Teraz było tylko pozostawioną na pastwę ziemskiego padołu powłoką. Czułem do siebie obrzydzenie, ponieważ nie potrafiłem stawić czoła temu, że nie była już częścią Sebastiana. Choć próbowałem wierzyć, że Sebastian jest teraz w lepszym miejscu, nie potrafiłem.

Cały czas czułem się tak, jakbym trzymał go za rąbek koszuli, w której zawsze spał, żeby jeszcze chwile poleżał obok mnie. On jednak wstał z łóżka i odszedł, a ja wyglądając za drzwi sypialni nie wiedziałem dokąd poszedł. Nie potrafiłem go odnaleźć.

– Zajmę się wszystkim, dobrze?

Chciałem, żeby do mnie wrócił.

Chciałem znów usłyszeć jego głos.

Chciałem poczuć jego silne ramiona oplecione delikatnie wokół mnie.

Chciałem zapatrzeć się w głęboki kolor jego oczu, co tak rzadko pozwalał mi robić.

Chciałem znów z nim zjeść.

Chciałem spokojnie obok niego zasnąć.

Chciałem się obok niego budzić.

Chciałem słyszeć jego śmiech.

Chciałem chodzić razem z nim na spacery.

Chciałem spędzać z nim popołudnia.

Nie rozumiałem, jakim cudem tak nagle wszystko to wyjęto z naszego życia. Jakby nas ograbiono.

Czułem jak mocno zaciskam palce na przedramieniu profesora Rafaela, ale on się nie uskarżał. Nie słyszałem, żeby płakał. Głos mu się nie łamał, choć nie sądziłem, by to, co się stało, było mu obojętne. Był dorosły, być może podchodził do tego mniej emocjonalnie. Z kolei ja straciłem kolejną ważną dla mnie osobę. Jakbym był przeklęty. Jakby los odbierał mi wszystkich, którzy byli dla mnie ważni i dla których ja również byłem ważny. Jakby do nikogo miał się nie zbliżać.

– Ciii... spokojnie... ciii... będzie dob...

– Nie będzie dobrze, przecież pan to wie.

Po tym zamilkł i już nic nie mówił. Pozwolił mojemu sercu się rozpadać przy akompaniamencie coraz i coraz słabszego łkania. Gdyby to było możliwe, zapewne zastygłbym na wieki, a po policzkach do końca życia spływałyby mi łzy.

Właściwie tak właśnie było.

Łzy stawały mi w oczach każdego ranka pozbawionego twojej bliskości. Każdy posiłek wydawał się smakować nijak bez twojego towarzystwa. Nie umiałem dłużej cieszyć się egzystencją, która naraz stała się pusta i pozbawiona sensu. Nie potrafiłem skupić się na niczym, bo od razu zajmowałeś moje myśli bezlitośnie. Zwłaszcza wieczorem, kiedy spoglądałem w niebo.

Miałeś rację.

Wpatrywanie się w pustkę potęguje uczucie osamotnienia.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro