Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział XV

Wpatrywałem się w opróżniony talerz i pozostawione na nim sztućce. Ciel stwierdził, że powinien wracać do domu, ponieważ musiał się tam zjawić, nim jego kuzyn się obudzi. W przeciwnym wypadku zgarnie burę. Nie wyglądał na szczególnie zadowolonego z tej sytuacji. Pewnie gdyby mógł, zostałby u mnie jak najdłużej.

Nie podjąłem się próby zatrzymywania go u siebie w domu, ani też nie oceniałem jego zachowania. Wcisnąłem za to na niego swój sweter i czapkę, pomimo jego sprzeciwu. Chociaż na zewnątrz było cieplej niż wczoraj wieczorem, nie chciałem, żeby się wyziębił, skoro miał na sobie tylko bluzę.

Nie prosił o odprowadzenie go, poza tym nie należało to do najlepszych pomysłów. Potrzebowałem też odrobiny samotności, żeby wszystko sobie poukładać i przemyśleć zaistniałą sytuację. Pozwoliłem mu przytulić się do mnie na pożegnanie, przynajmniej tyle byłem mu winien. Obiecał, że w poniedziałek przyjdzie do szkoły. Dodał też, że wszystko jest w porządku, a ja nie zrobiłem niczego złego, dlatego mam się nie tym nie przejmować. Najwyraźniej dostrzegał moje zmieszanie i zakłopotanie.

Gdy wyszedł, zrobiłem sobie dolewkę kawy i zapaliłem papierosa. Choć usilnie próbowałem przemyśleć i przeanalizować wszystko od początku do końca, nie wychodziło mi. Nie przeszkadzała mi jednak panika, tylko... zobojętnienie? Rezygnacja? Raczej nie był to spokój. Możliwe że po prostu nie chciałem dopuścić takich rozważań do siebie. Taki psychologiczny mechanizm obronny, którego nigdy wcześniej nie udało mi się doświadczyć.

Westchnąłem głośno, po czym zalałem żołądek drugą porcją mulastej, ciemnobrązowej cieczy.

Skoro nie mogę myśleć, zajmę się czymś, co tego ode mnie nie wymaga.

Pozmywałem po śniadaniu Ciela. Opróżniłem kuchenną popielniczkę. Zmieniłem poszewki pościeli na świeżo wyprane. Nie mogłem powstrzymać się od powąchania prześcieradła w miejscu, gdzie leżał nastolatek. Wydawało mi się, że przesiąknęło lawendowym lub innym kwiatowym zapachem. Przez chwile zastanawiałem się, czy po prostu nie mam płynu do płukania, który by tak pachniał, ale doszedłem do wniosku, że takiego nie używam.

Przeszły mnie dreszcze, gdy spróbowałem sobie uświadomić, co działo się tutaj wczorajszego wieczora. Nie byłem pewny, czy chciałbym to pamiętać. Powinienem to pamiętać. Zrobiłem coś, delikatnie mówiąc, niestosownego. W normalnych okolicznościach z pewnością nie uszłoby mi to płazem, ale słowo norma się mnie nie ima. Wydaje mi się, że Ciela także.

Wyniosłem odrobinę przepocone poszewki do kosza na pranie razem z prześcieradłem. Nie znalazłem na nich żadnych podejrzanych białych plam. Po części szukałem ich, ponieważ mogły się nie zmyć w pralce, a z drugiej strony miałbym wyraźny dowód, że coś się stało. Nie był niezbędny, jednakowoż mógłby się znaleźć. Nieważne. Tabletki w połączeniu z kacem i podłym humorem nie wpływały zbyt dobrze na myślenie.

Wstawiłem pranie, umyłem podłogi, powycierałem kurze i czas jakoś mi zleciał.

Rozłożyłem deskę do prasowania i miałem się zabierać za doprowadzanie swoich koszul do stanu używalności, gdy wreszcie dotarło do mojego tępego łba, co tak właściwie się stało i że ja nadal nic z tym nie zrobiłem.

Gwałtownie usiadłem na podłodze, przypadkowo pociągając kabel od żelazka, które sekundę później walnęło mnie w głowę. Przynajmniej nie zdążyło się nagrzać. Jeden plus...

Złapałem się za obolały czerep, mając nadzieję, że choć odrobinę złagodzi to ból. Z drugiej jednak miałem ochotę rwać sobie włosy z głowy. Przygniotła mnie świadomość tego, co zrobiłem, a bolało to zdecydowanie bardziej niż żelazko. Bliżej temu do kowadła, fortepianu czy co innego spada na złe postacie w starych kreskówkach.

Skuliłem się na podłodze, starając się nie rozpłakać. Od dawna był to najlepszy według mnie sposób na rozładowanie stresu i każdego innego napięcia, z którym chcąc nie chcąc musiałem się mierzyć. Tym razem jednak czułem, że nie mam do tego prawa. Powinienem wziąć za to odpowiedzialność. Nie było sposobu, by to odkręcić, ani wytłumaczyć, ani chociażby szukać usprawiedliwienia. Zachowywałem się jak szczeniak, uciekając od tego, ale nie chciałem wychodzić temu na przeciw. Wiedziałem, że nie dam rady sobie z tym poradzić, ale nie miałem nikogo, komu mógłbym o tym powiedzieć, kogo mógłbym zapytać się o radę. Strzeliłbym sobie w kolano. Może powinienem od razu zamknąć się w najbliższym pokoju bez klamek.

Wydałem z siebie żałosny jęk, który w założeniu prawdopodobnie miał być przekleństwem.
Czułem do siebie narastające obrzydzenie. Wykorzystałem zaufanie nauczyciela, co gorsza katechety, żeby uwieść nieletniego. Chciałem wymiotować, ale nie za bardzo miałem czym nie licząc wody, kwasów żołądkowych czy jakichś pozostałości po kawie.

Niechętnie podniosłem się z podłogi. Nieprzyjemne kłucie w trzewiach nie ułatwiło mi sprawnego przemieszczenia się do łazienki. Gdy już się do niej dowlokłem, osunąłem się wzdłuż wykafelkowanej ściany z powrotem na chłodną posadzkę. W pomieszczeniu było ciemno, nie odczułem potrzeby zapalenia światła. Przez niewielkie okienko wpadało mdłe światło, które niósł pochmurny dzień.

Cieszyłem się, że nie mogę zrobić sobie krzywdy przez bawełniany materiał rękawiczek. Nieprędko zorientowałem się, że mocno zaciskam palce na ramionach. Rany po paznokciach goją się wyjątkowo długo, więc cieszyłem się, że nie będę musiał się nimi przejmować. Opuściłem powoli ręce na podłogę, palcami odszukując fugi. Zapatrzyłem się w kant wanny.

Próbowałem się uspokoić, choć tak naprawdę miałem ochotę zwijać się w agonii i wrzeszczeć na cały głos.

Przygryzłem wargę, żeby nie zaskowyczeć żałośnie. W myślach powtarzałem „Uspokój się wreszcie, uspokój się wreszcie, uspokój się wreszcie". Po dłuższym czasie zaczęło to nawet przynosić jakieś efekty.

Przez moment żałowałem, że mieszkałem sam. Nikt nie mógł mnie postawić do pionu, nikt mnie nie przytulił, a co najważniejsze nikt nie przyniesie mi fajek, a teraz były mi na gwałt potrzebne.

Gdy wreszcie się do nich dorwałem, wszystko wydawało się być całkiem w porządku. Zupełnie jakbym nie spędził około godziny nad opanowywaniem spaczonego umysłu i roztrzęsionego ciała.

Zwróciłem uwagę na Absurda zwiniętego w kulkę na kuchennym parapecie. Oddychał spokojnie, a ogon grzał sobie o grzejnik. Uśmiechnąłem się mimochodem na ten uroczy widoczek.

Poprawiłem okulary, które przekrzywiły się, podczas mojego walania się po podłodze. Nic im się na szczęście nie stało. Mogłem być zadowolony z faktu, że trafiłem na dość wytrzymały model oprawek, który przeszedł wraz ze mną przez niejedną taką sytuację. Z drugiej strony prawdopodobnie wyczerpało to limit mojego szczęśliwego trafu na czas nieokreślony.

Zaciągnąłem się papierosem, opierając o kuchenne szafki w taki sam sposób jak zwykle. „Wszystko jest w porządku", przypomniały mi się słowa Ciela. Im dłużej się nad nimi zastanawiałem, tym coraz mniej byłem pewny tego, czy zrozumiałem, co miał wtedy na myśli.

Gdybym mógł, porozmawiałbym z nim. Chciałbym to wszystko wyjaśnić jak należy, a wydawało mi się, że lepiej zrobić to jak najprędzej. Nie miałem jednak ku temu możliwości. Nie chciałem go też teraz fatygować. Poza tym nie wiedziałbym, jak powinienem się zachowywać wobec niego.

Wziąłem głęboki oddech.

Bez paniki.

Musiałem się opanować. W końcu będę musiał się z tym zmierzyć...tylko czemu mam z nim lekcje już w poneidziałek? Cholera...muszę przygotować się na lekcje w kolejnym tygodniu... przecież nie będę improwizować, bez przesady... dam radę... po prostu zrobię to jutro.

Zamroczyło mnie bez wyraźnego powodu. Chwyciłem się za kredens, dlatego upadek mi nie zagroził. Zemdliło mnie, ale na szczęście udało mi się nie zabrudzić kuchni. To chyba z głodu. Powinienem wreszcie coś zjeść. Jedzenie już od dawna nie sprawiało mi przyjemności, miałem wrażenie, że teraz nic już nie przejdzie mi przez gardło.

Skrzywiłem się na myśl o swojej strasznie nieudanej osobie. Można by określić to dobitniej, ale nie chciałbym wychodzić poza granice dobrego smaku.

Kątem oka dostrzegłem kotka, który przeciągał się na parapecie. Zeskoczył na stół, potem znalazł się na szafce i podszedł do mnie. Otarł się o moje przedramię. Pogładziłem palcami jego szare, zadbane futerko. Zrobiło mi się trochę lepiej. Absurd i jego cudowne zdolności terapeutyczne.

Wziąłem go na ręce. Wyszedłem z pomieszczenia, uprzednio wyrzuciwszy niedopałek do popielniczki. Usiadłem na kanapie, nieprzerwanie głaszcząc małego, puchatego pieszczocha.

Nie wiem, czy mój stan poprawił się dlatego, że stwierdziłem, że pora się ogarnąć, czy też dlatego że tabletki, których się nałykałem raczyły zacząć działać. Mniejsza z tym, ważne że chciało mi się jeszcze oddychać. Chociaż może to złe porównanie w odniesieniu do nałogowego palacza.

Zawsze uważałem, że mówienie o ofiarach przejmujących skłonności oprawców, to generalizowanie i nieprawdą jest, że sprawdza się to u wszystkich. Kiedyś byłbym świetnym argumentem, potwierdzającym tę tezę, a teraz faktycznie zrobiłem to samo, co Wakefield zrobił mnie. Chociaż nadal uważałem się za lepszego od niego, a rzadko się zdarza, żebym tak o sobie myślał, to w gruncie rzeczy zrobiłem praktycznie to samo co on. Liczyłem na to, że nigdy tego nie powtórzę. Sytuację dodatkowo komplikowało to, ze Ciel był jeszcze nieletni.

Nie chciałem wiedzieć, jak do tego doszło, ale trzymałem się przekonania, że nie jestem ostatnim zwyrodnialcem i się nie stoczyłem zupełnie.

Złapałem za komórkę, która od wczoraj leżała na stoliku do kawy razem ze świeżo założonym kalendarzem na nowy rok. Szkoda, że nie zaczął się bardziej przewidywanie i nudno.

Odgrzebałem w kontaktach numer do Kevina. Liczyłem na to, że go nie zmienił. Musiałem się czymś zająć, choć pewnie lepiej byłoby powiedzieć, że ktoś musiał zająć się mną. Ożywiłem się, gdy usłyszałem sygnał, a po nim krótkie i zwięzłe mruknięcie.

– Masz jakieś zajęcie na wieczór? Szukam towarzystwa.

Nastała chwila ciszy, zanim znajomy mi odpowiedział.

– Wybacz, musiałem się upewnić, że to na pewno ty do mnie dzwonisz. Myślałem, że to jakiś inny Sebastian albo że cię podmienili. Jasne, dla ciebie zawsze. Coś się stało?

– Nic takiego, po prostu chciałem się wyrwać z domu.

-----------------------------------------------

Zabarykadowałem się w swoim pokoju i udawałem, że mnie nie ma, zniknąłem, umarłem czy cokolwiek, podczas gdy Edward i jego dwaj kumple sprzątali bałagan, który zrobili wczoraj. Nie udało im się obudzić przed przyjazdem cioci Frances, więc mieli bardzo niemiłą pobudkę.

Edward zapewne będzie miał jeszcze długie kazanie oraz różne sankcje za odstawienie takiego numeru, bo przecież miał się mną zajmować, a nie urządzać domówki w moim domu. Ponarzekałem jeszcze ukradkiem, że domem w sumie zajmowałem się ja i takie tam, więc na pewno szlaban, który otrzyma będzie straszny...

Dzień mijał mi spokojnie. Bez większych ekscesów. Odkąd wróciłem do domu praktycznie cały czas wylegiwałem się na łóżku z kubkiem herbaty w ręku. Starałem się czytać książki, które pożyczyła mi Martha (chyba nikt nie miał większego składziku gejowskich powieści, tak nawiasem mówiąc), ale nie wychodziło mi to najlepiej. Praktycznie nie rozstawałem się ze swetrem Sebastiana, który ten pożyczył mi, żebym nie przemarzł. Puchaty materiał pachniał cudownie. Kawą, papierosami, proszkiem do prania, który chyba miał zapach lasu. Kusiło mnie, żeby go zatrzymać i już zawsze móc zaciągać się zapachem mężczyzny, którego zdobyłem, jakkolwiek głupio i płytko by to nie brzmiało. Oczywiście najwłaściwiej byłoby wyprać i oddać mu razem z czapką.

Miło by było zostać przy nim dłużej. Nie chciałem go zostawiać, ale jemu chyba było to potrzebne. Poza tym musiałem wracać do domu. Miałem nadzieję, że wszystko u niego w porządku. Starałem się odpychać racjonalne myślenie na bok, żeby móc nadal łudzić się, ze zbliżymy się do siebie i wszystko się jakoś ułoży. Podobno mężczyźni, w przeciwieństwie do kobiet, zakochują się po seksie, chociaż zapewne jest to zbyt duże uogólnienie, a biorąc pod uwagę fakt, że Sebastian raczej w niewiele ramek się wpasowuje... nom, raczej mało prawdopodobne, że to wystarczy. Byłoby znacznie prościej, gdybym nie był wymoczkiem, ale nie umiem zestarzeć się o kilka lat w trybie natychmiastowym.

Odłożyłem przeczytaną do połowy książkę na podłogę obok łóżka, a potem przekręciłem się na bok.

Nie wyglądałem jak ósmy cud świata. Edward i ferajna musieli posprzątać cały dom, więc nie zdążyłem chociażby opłukać się pod prysznicem, nim zagoniła ich do roboty ciotka. Jak już skończą będę się moczyć w wannie co najmniej godzinę, chyba że ci kretyni umyją ją domestosem. Ygh... mam nadzieję, że nie będą dotykać moich rzeczy.

Wzdrygnąłem się, gdy usłyszałem, że ktoś łapię za klamkę. Poderwałem się szybko i wcisnąłem sweter swojego katechety pod poduszkę. Nie chciałem się tłumaczyć, co ja robię z tym obcym swetrem, nie mojego rozmiaru, w takiej sytuacji. Głupio to brzmi. Znowu. Chyba pora przestać myśleć na dzisiejszy dzień, ewidentnie mi to nie wychodzi.

Ciocia Francis nie kłopotała się pukaniem i po prostu weszła do mojego pokoju. Z poważną miną stwierdziła, że musimy porozmawiać. Wygodniej było mi sądzić, że zawsze ma poważną minę, niż że chce porozmawiać o czymś naprawdę ważnym.

– Okay – mruknąłem, siadając na łóżku.

Podeszła do mnie i usiadła obok. Chyba najczulszy gest na jaki się zdobyła względem mnie.
Bez ogródek powiedziała mi, że jeśli chcę to mogę tutaj zostać z Edwardem, chociaż jego nieodpowiedzialnego zachowania się szczerze nie spodziewała, więc będę musiał nauczyć się go trzymać za mordę choć odrobinę. Poza tym obiecała mi, że zabierze mnie jutro wreszcie po tę komórkę, żebym mógł do niej zadzwonić w razie czego.

– Na razie chcę tutaj zostać. Potem się zobaczy – powiedziałem spokojnie, chociaż tak naprawdę różne emocje rozpierały mnie od środka. Z jednej strony cieszyłem się, że zostanę na swoich śmieciach i że jednak będę mógł widywać Sebastiana, nawet jeśli tylko ze szkolnej ławki. Tutaj zaczynają się schody, już od niego nie ucieknę, jeśli tutaj zostanę, ale to nie zmienia faktu, że on może uciec ode mnie. Jest duże prawdopodobieństwo, że tak właśnie będzie. Też bym uciekał od jakiegoś natrętnego dzieciaka. Jestem okropny. – Dziękuję, ciociu. – Uśmiechnąłem się, jakby wszystko było w jak najlepszym porządku.

-----------------------------------------------

W sumie nie zamierzałem leczyć swojego moralnego kaca alkoholem, ale jakoś tak wyszło. Kevin ciągnął mnie po najróżniejszych miejscach, gdzie jego zdaniem serwowali najlepsze drinki i jakoś tak nam zeszło. Mieliśmy iść w sumie na jakąś kolację i tyle, ale... no... nawet nie wiem, jak do tego doszło, zresztą, kogo to obchodzi.

Była chyba pierwsza w nocy, a ja nadal ignorowałem fakt, że nie mam żadnej kontroli nad swoim życiem. Po kilku(nastu?) drinkach miałem taki błogi nastrój, że nawet nie przejmowałbym się faktem, że ktoś by mnie prawie potrącił, gdy przechodziłem przez ulicę.

– W sumie zawsze myślałem, że preferujesz abstynencje, wiesz? Zawsze sprawiałeś wrażenie takiego odpowiedzialnego dorosłego i w... – Co ty...?Czekaj...

Stanąłem na środku chodnika skonsternowany. Było późno w nocy. Zmarszczyłem się, wpatrując się w światło ulicznej lampy. Zerknąłem na Kevina, który trzymał się zdecydowanie lepiej ode mnie. Wydawał się ze mną całkiem dobrze bawić, chociaż dopóki nie wdusił we mnie pierwszego kieliszka milczałem jak zaklęty lub ewentualnie zdawkowo żaliłem się, jak bardzo przegrałem życie.

– Co ty pieprzysz? – Spojrzałem na niego jak na debila. – Weź w ogóle... zabierz mnie do domu. – Złapałem się za łeb, który chyba miał dość wszelkich przeżyć na dzisiejszy dzień. Słusznie. Odechce mu się balowania, głupich pomysłów i nieprzemyślanych decyzji na wieki, wieków amen.

– Pójdziemy do mnie, to będzie szybciej, okay?

– Nie mów do mnie, jak do dziecka, nie nawaliłem się aż tak – burknąłem, ruszając dziarskim krokiem przed siebie, choć tak naprawdę pojęcia nie miałem, w którą stronę powinienem był iść.

– Nawigacja ci się za to zepsuła. Trzeba iść w drugą stronę. – Obejrzałem się za siebie, żeby zerknąć na Kevina, ale jakoś zapomniałem o tym, żeby wyłączyć w mózgu funkcje automatycznego chodzenia, dlatego w zapewne pięknym stylu wywaliłem się na chodnik, potknąwszy się o jakąś nierówność. Przywaliłem czołem w kamienną płytę. Usłyszałem dźwięk pękającego szkiełka. Podparłem się na łokciu, żeby podnieść łeb. Z zadrapania na twarzy wolno sączyła się krew.

– Kurwa, Boże, wiem, że mnie nienawidzisz, ale że aż tak? – Ściągnąłem z nosa zniszczone okulary.

– Boże, czemuś go opuścił, czyli Sebastian upada po raz pierwszy. – Tak właściwie to drugi raz dzisiejszego dnia, ale ten komentarz sobie darujmy.

Podniosłem się na kolana. Upadek odrobinę mnie otrzeźwił. Chociaż to raczej wina stłuczonych okularów, które trzymałem delikatnie w dłoni. Odłamek szkła ukłuł mnie w palec. Pewnie poleciało mi trochę krwi, ale chyba powinienem bardziej zainteresować się swoim poharatanym czołem.

– Ale się uśliczniłeś. – Usłyszałem głos Kevina gdzieś w okolicach mojej głowy. Widziałem teraz jedną wielką rozmazaną plamę. – Chodź, przerośnięty krecie. – Złapał mnie za ramię i poprowadził w sobie znanym kierunku. – Tylko podnoś nogi wysoko, nie będę cię zeskrobywać z kamieni.

– Prawdziwy z ciebie przyjaciel.

– Nieprawdaż? – Zachichotał. – Bez obaw, to niedaleko.

Kevinowi humor dzisiaj dopisywał. Chociaż gdyby się zastanowić on należał do optymistów i tak jak Rafael potrafił się cieszyć każdą chwilą, co często niesamowicie mnie irytowało. W porównaniu do nich byłem jeszcze większą chmurą gradową niż w porównaniu do innych, mniej skrajnych ludzi.

Dałem się prowadzić. Chyba mijaliśmy jakichś ludzi, co wnosiłem po nieznanych głosach, które słyszałem od czasu do czasu. Dobrze, że nikt mnie tutaj nie znał. Poprawiałem co jakiś czas niezapięty płaszcz i odgarniałem wpadające do oczu włosy.

– Uważaj, będziemy wchodzić po schodach. Postaram się cię prowadzić, dobra? – Skinąłem głową, co nie było najlepszym pomysłem, bo od po chwili przed oczami przeleciała mi zgraja mroczków.

– Pysk i tak mam już pokancerowany, ale zęby chciałbym jeszcze zachować.

– No ma się rozumieć. Tylko zanim my dojdziemy na czwarte piętro... Może wolisz przenocować na klatce schodowej?

– Nie denerwuj mnie. Ja się nie pisałem na maraton chlania – warknąłem.

Jakimś cudem udało nam się dojść do odpowiedniego mieszkania bez uszkodzenia mnie. Zdjąłem buty, starałem się odwiesić samodzielnie płaszcz na wieszak, ale okazało się, że nie umiem w niego trafić.

– Powiedz mi, gdzie mogę zalec, a będziesz miał mnie z głowy do południa i nawet ci walnę śniadanie z obiadem rano.

– Chwila, moment. Jeszcze musimy zaklajstrować ci tę twoją wspaniałą wyrwę w elewacji. Nie martw się, wszystko wyklepiemy. – Posadził mnie na najbliższym fotelu i odszedł.

W jego mieszkaniu pachniało czystością, ale też wilgocią. Nie były to najlepsze warunki, w jakich można by mieszkać. W gruncie rzeczy nie wiedziałem, jaka jest jego sytuacja finansowa. Nigdy nie byliśmy ze sobą na tyle blisko, żeby się zwierzać z takich rzeczy. Niespecjalnie często wychodziliśmy gdzieś tylko we dwóch bez Rafaela i Amadeusa, więc okazja ku temu zdarzała się nieczęsto.

– Coś tam jeszcze wygrzebałem w tej apteczce. – Dał mi znać o swojej obecności, po czym podszedł do mnie. – Przepłuczę ci ranę – stwierdził spokojnie, wyciągając mi przy okazji okulary, które nadal trzymałem w dłoni. Liczyłem na to, że wstawią mi nowe szkiełko w miejsce tego strzaskanego, dlatego nie zamierzałem rozstawać się z oprawkami na tę chwilę.

Syknąłem, gdy wacik ze środkiem dezynfekującym zetknął się z moim czołem.

– Wyciągnij mi fajki z kieszeni, jak skończysz.

– Spokooo... A tymczasem masz wlepę. – Nakleił mi plaster na czoło.

Dopiero teraz zorientowałem się, że żaden z nas nie kwapił się do zapalenia światła. Mniejsza, chociaż oczy mi trochę odpoczną. Zamknęły się mimowolnie, najwyraźniej też chciały już zakończyć ten wyrwany z życia dzień.

– Masz, kaleko. – Przyłożył mi filtr zapalonego już papierosa do ust. – Ciekawe, jak pójdziesz do pracy w poniedziałek.

– Nie wkurwiaj mnie – burknąłem, leniwie łapiąc za fajkę. Nadal nie chciało mi się otworzyć oczu, zresztą i tak nie widziałbym zbyt wiele bez szkieł.

– Robisz się strasznie wulgarny jak jesteś pijany. – Usłyszałem szept, który skojarzył mi się z brzęczeniem irytującego owada. – Nawet mi się to podoba, wiesz?

– Super. Masz popielniczkę czy jesteś zupełnie nieprzygotowany do goszczenia kolegi-palacza?

– Poza tym że jesteś wulgarny, to jeszcze marudny. To już mniej mi odpowiada.

Słyszałem jego oddalające się kroki oraz skrzypiącą podłogę, gdy podchodził z powrotem. Zmusiłem się do otworzenia oczu. Boląca głowa opadała mi bezwładnie na lewą stronę. Dopaliłem papierosa, który potem wylądował w czymś, co najprawdopodobniej było starą filiżanką.

– Dobra, ja tutaj zostaję – stwierdziłem, podwijając nogi i zwijając się w nieforemną kulkę na fotelu. Kevin przez dłuższą chwilę nie komentował tego, co zrobiłem, po czym parsknął zapewne z rozbawienia. Powiedział, że jeśli chcę, to potrafię być uroczy. Chyba potem pocałował mnie w czoło. Tak, nawet na pewno pocałował mnie w czoło. Następnie wziął sobie na cel policzek i szczękę.

– Nie wiem, co tworzysz, ale zaprzestań, bo wykrzesam jeszcze z siebie tyle siły, żeby obrzygać ci spodnie. – Nie trzeba geniuszu, żeby domyśleć się, iż nie byłem zadowolony z naruszania mojej strefy osobistej.

– Tak się tylko droczę. Może zaprowadzę cię chociaż na kanapę, hmm?

Mruknąłem coś pomiędzy "wszystko mi jedno" a "weź spieprzaj" i dałem się pociągnąć na drugą stronę pokoju. Zaczynałem się zastanawiać, czy tak właściwie przyszedłem tutaj z komórką i portfelem. Miałem nadzieję, że tak, bo nie mogłem teraz wstać i podpełznąć do płaszcza, żeby to sprawdzić.

Kevin pomógł mi ułożyć się na tapczanie tak, by nie przywalić w ścianę, nakrył mnie jakimś kocem i chyba coś jeszcze mówił, ale nie chciałem go słuchać. Może uznałem, że nie ma to większego sensu. Przekręciłem się twarzą w stronę ściany.

– Doprawdy, jesteś niereformowalny. – Usłyszałem na dobranoc.

---------------------------------------------------

Rozdziały "Nauczyciela" czytaj także pod adresem https://zdziennikaksiazkoholika.blogspot.com/
Zapraszam na mój skrawek internetu!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro