Dodatek: Gdyby nie ty...
Uszanowanie! Tak, wiem, trochę to trwało, ale liczy się efekt, nie xD? Także zamiast się tłumaczyć, zwyczajnie wszystkich wiernych czytelników zapraszam do lektury. Przy okazji mogę też zaprosić na swojego instagrama, czasem rysunki wrzucam, nawet fajne chyba :x
IG: kodeinowy_ksiaze
----------------------------------------------------
Skrobanie ołówka po papierze ciągle mnie peszyło. Po tylu latach nadal czułem się źle w białym gabinecie, w którym teraz siedziałem. Powinienem już do niego przywyknąć, miałem wrażenie, że spędzałem w nim więcej czasu niż gdziekolwiek indziej. Nadal jednak czułem się jak intruz, kiedy siadałem na czystym krześle. Dzisiaj padało, więc dodatkowo zostawiłem w poczekalni kałużę. Moje trampki kompletnie przemokły, więc parę brązowych odcisków butów zeszpeciło podłogę. Byłem wdzięczny za to, że nikt nie postanowił tego skomentować.
– Dawno cię u mnie nie było, Sebastianie. – Głos mojego lekarza prowadzącego był łagodny, a i tak wzdrygnąłem się na jego dźwięk i jakby odruchowo zacisnąłem oczy. Sam nie wiedziałem, dlaczego to zrobiłem, być może spodziewałem się, że zacznie na mnie krzyczeć, nawet jeśli przez wszystkie lata terapii tego nie robił. Ostatnio dużo się działo. Zdecydowanie za dużo.
Czasami miałem wrażenie, że całe moje życie, to pasmo tragicznych wydarzeń. Wiedziałem przecież, że niekiedy na kilka dni lub tygodni popadałem w absolutną stagnację, ale one nie utykały mi w pamięci praktycznie wcale. Nic dziwnego, wypadały blado, gdy przywołać wszystkie moje wspomnienia. Jakim cudem te najszczęśliwsze z nich były co najwyżej przygnębiające?
– Sebastianie? – zwrócił się do mnie ponownie, gdy nie odpowiedziałem mu nawet skinieniem głowy.
– Ma pan rację, dawno mnie tutaj nie było. – Przełknąłem ślinę, rozglądając się po gabinecie, aby uciec od spojrzenia lekarza. Niemalże znikał on jak kameleon na tle białych ścian i jasnych mebli. Nie mogłem się pozbyć wrażenia, że zawiodłem go i rozczarowałem, ale czy w relacji psychiatra-pacjent było miejsce na takie odczucia?
Odłożył notes, a obok niego długopis. Splótł ręce i ułożył je na biurku, tak jak to miał w zwyczaju.
– Co teraz czujesz, Sebastianie? Nie wyglądasz na spokojnego. – W pierwszej chwili chciałem odpowiedzieć, że to wina odstawienia leków na uspokojenie, ale głupio było mi się do tego przyznać, bo w sumie sam je rzuciłem.
– Chyba nie czuję niczego szczególnego – skłamałem. Doskonale wiedziałem, co p
owoli trawi mnie od środka. Znałem tę pierwotną reakcję aż za dobrze. Aż dziw brał, że jeszcze nie wypaliła mi ona doszczętnie trzewi. W tej chwili wydawała mi się ona strasznie upokarzająca, gdyż znów poczułem się jak małe dziecko, a nie jak prawie dorosły człowiek.
To był strach.
--------------------- * * * -------------------------
Odważnie było twierdzić, że nic się nie czuło. Zawsze wydawało mi się, że brakowało mi odwagi, podobnie jak wielu innych szlachetnych przymiotów. Zresztą taka, która by do tego stwierdzenia skłoniła, byłaby i tak marną namiastką prawdziwego heroizmu. Nawet jeśli nigdy nie powiedziałem tego głośno, z dnia na dzień coraz bardziej utwierdzałem się w podobnym przekonaniu. W zasadzie nic, co robiłem w ciągu dnia, nie wyciągało mnie z tego letargu. Nie dbałem o to, czy zbierałem pochwały czy nagany, bo żadne z nich mnie nie wzruszało.
W szkole i w innych publicznych miejscach czułem się, jakbym był oddzielony od innych szklaną szybą. Nie rozumiałem ich. Ogromny dystans dzielił mnie nawet od osobób, które mógłbym nazwać kolegami z klasy. O to też szczególnie nie dbałem. Nie zależało mi na tym, żeby mieć kogoś bliskiego. Oni tylko krzywdzili, nie było z nich najmniejszego pożytku. Nic nie skłaniało mnie do zmiany mojego zdania, ani tym bardziej do zmiany aspołecznych zachowań.
Nudziłem się, gdy dni zlewały się w jedno, ale nie miałem ani siły, ani ochoty, by jakoś je ubarwić. Poza tym antydepresanty i leki przeciwlękowe sprawiały, że stawałem się obojętny na otoczenie. Chyliłbym się także ku stwierdzeniu, że obojętnym dla otoczenia również, ale całkiem mi to odpowiadało. Nikt nie mógł znaleźć pretekstu, żeby cię skrzywdzić, kiedy byłeś dla niego nikim, prawda? Takie myśli towarzyszyły mi właściwie od świtu do zmierzchu, a kiedy stawały się wyjątkowo natarczywe, łykałem lorazepam. Nie czułem szczególnej potrzeby dalszej egzystencji, jeśli miałbym ją zawdzięczać wyłącznie środkom farmakologicznym, a jednak wszyscy próbowali wybić mi z głowy samobójcze zapędy. Żyłem w świecie, gdzie nie mogłem nawet sam zdecydować czy umrę. A jednak gdybym chciał zginąć, już dawno targnąłbym się na swoje życie, nie zważając na bzdury wygadywane przez psychologów i resztę tej bandy specjalistów od siedmiu boleści.
Może to, że dziadkowi byłoby smutno, jakoś mnie tutaj trzyma? Poza tym pustka po śmierci nie różniłaby się chyba znacząco od tej, którą odczuwam, żyjąc.
Takie zwyczajne przemyślenia z lekcji matematyki. Gdybym miał na niej coś do roboty, przypuszczalnie nie miałbym czasu, żeby myśleć o sobie i się ewentualnie rozczulać nad tym cieniem nastolatka, którym byłem. Kulawy system edukacji.
Lekcje zaraz miały się skończyć. Kilka godzin zmarnowanych, ale i tak nie spożytkowałbym ich lepiej poza tym przybytkiem żałości i rozpaczy zwany szkołą. Nie zamierzałem od razu wracać do domu, tam właściwie nie robiłem wiele poza spaniem, więc w zasadzie mógłbym to miejsce zacząć po prostu nazywać hotelem. Nie szedłem nigdzie na miasto tak jak większość mojej klasy, szkoły, świata...
– Idziesz na próbę? – zapytał Rafael. Zamiast skupiać się na tym, co działo się w klasie, zaplatał warkoczyki ze swoich długich, jasnych włosów.
– Taki mam zamiar – odparłem krótko.
Chodziłem tam tylko dla formalności. Pojawiałem się tam od czasu do czasu, żeby ktoś się nie przyczepił, że rzekomo marnuję swój talent. Już mówiłem, że nie potrzebowałem wywoływać u innych zachwytu, ani też słyszeć za swoimi plecami jakiś oklasków. Chciałem tylko spokoju.
– A co z tobą?
– Mama umówiła mnie na prywatną lekcję z jakąś ex-gwiazdą klarnetu. Nie mogę tego olać, bo mnie ogoli na łyso. Już wszystkim opowiedziała, jakiego to ma młodego, zdolnego człowieka w domu. Rzygać się chce. – Skrzywił się na ostatnie słowa. – Zazdroszczę ci trochę, że na tobie nikt nie wywiera takiej presji.
– Doprawdy? – mruknąłem, wyglądając za okno na pozbawiony barw, miejski krajobraz.
Cóż, kiedy nie miało się żadnej rodziny, ciężko było odczuwać presję z jej strony. Minęły lata, ale jeszcze nie zapomniałem, jak trudno było pozować na idealne dziecko przed ojcem i jego znajomymi. Gdybym zjadł wcześniej jakiś lunch, być może podszedłby mi on do gardła, na wspomnienie stresu, który odczuwałem w jego obecności. Czasem miałem wrażenie, że cały czas mnie obserwuje i ocenia, nawet jeśli odsiadywał dożywocie.
Od czasu do czasu wydawało mi się, że znów zaciska palce na mojej szyi.
Odruchowo ją potarłem, udając, że poprawiałem golf. Sam nie rozumiałem, czemu unikałem robienia tego otwarcie. Wszyscy już zapomnieli o tym, co zdarzyło się w mojej rodzinie dziesięć lat temu. Zresztą opinii publicznej oszczędzono szczegółów, z którymi ja musiałem się męczyć każdego dnia.
Czasami godzinami wpatrywałem się w podłogę w kuchni, oczekując, że spomiędzy fug zacznie się sączyć krew niczym z otwartej rany. Nic takiego jednak się nie działo, omamy wzrokowe jeszcze mnie nie nękały. Liczyłem, że chociaż w tej kwestii nic się nie zmieni, bo nie chciałem do reszty zwariować.
Po skończonej matematyce skierowałem się w stronę auli, gdzie stał fortepian. Ciężko było znaleźć inne miejsce, aby przechowywać tak duży instrument, nawet jeśli prowadziło się klasy o profilu muzycznym. Pozostali mogli ćwiczyć w innych, mniejszych i dobrze wygłuszonych salach. Ja, podobnie jak parę innych osób, które próbowały skatować czarno-białą klawiaturę, skazani byliśmy zawsze na rząd pustych krzeseł służących za widownię.
Kiedy nie zastałem nikogo, z kim normalnie spędzałem popołudnie przy fortepianie, zaniepokoiłem się. Chyba nie pomyliłem dni, zresztą tutaj codziennie dało się znaleźć uczniów w różnym wieku ćwiczących pod okiem profesora Williamsa. Powiodłem wzrokiem po pustych krzesłach obitych czerwonym materiałem. Swoją drogą wydawały mi się koszmarnie niewygodne, ale zapewne zostały zaprojektowane z myślą o ludziach mniejszego wzrostu niż mojego. Odziedziczyłem go po ojcu, podobnie jak lwią część aparycji. Póki co byłem jednak zdecydowanie mniej postawny niż on. Niektórzy twierdzili, że wyglądam jak staroświecki wieszak.
– Sebastianie, dobrze, że jesteś. Już się martwiłem, że nie przyjdziesz.
Profesor Williams wygramolił się zza kurtyny, która zasłaniała aktualnie aparaturę do obsługi reflektorów i inne sprzęty, których przeznaczenia nie znałem. Był niewysokim, łysiejącym mężczyzną. Zawsze nosił wytarte, stare ubrania, a do szkoły przychodził niedogolony. Niektórzy twierdzili, że zapuścił się tak, odkąd owdowiał, mnie jednak nie interesowało babranie się w życiorysach nauczycieli, by to zgłębiać. Uznawałem go za całkiem sympatycznego pedagoga, gdyż jak dotąd nigdy nie kazał mi robić czegoś, na co nie miałem ochoty.
– Wydawało mi się, że we wtorki zawsze zostaje pan profesor po lekcjach, ale nikogo innego nie widzę. Nie ma dzisiaj prób? – zapytałem, nie do końca wiedząc, w jakim kierunku zmierzała ta sytuacja.
– Kazałem reszcie pójść do domu. Odwiedził mnie znajomy, któremu chciałbym cię przedstawić. Będzie uczył gry na fortepianie młodsze roczniki, więc prawdopodobnie nie mielibyście okazji się spotkać. Naprawdę zna się na rzeczy. – Nadal nie do końca rozumiałem toku myślenia mężczyzny, ale nie dostałem szansy na to, by mu przerwać. – No już, już, siadaj! – Machnął energicznie w stronę instrumentu stojącego na scenie. Zawsze mnie zastanawiało, skąd ludzie biorą w sobie tyle energii, mnie zawsze jej brakowało.
Dopiero teraz zauważyłem, że do wnętrza fortepianu zaglądał ktoś nieznajomy, zapewne przyjaciel mojego nauczyciela. Wyprostował się, zabierając spod klapy swoją głowę. Jego jasnobrązowe włosy zmierzwiły się lekko od tych oględzin, być może wcześniej miał nienaganną fryzurę.
– Sebastianie, to jest Anton Wakefield. Anton, to Sebastian Michaelis, mój podopieczny. Wspominałem ci już o nim. – Przedstawiono nas sobie pospiesznie. – Moim zdaniem ma talent, tylko potrzebuje ukierunkowania. – Mówił, jakby mnie tu nie było albo jakbym był koniem, którego można by nauczyć nowych sztuczek.
– Miło mi cię poznać. – Wakefield wyciągnął do mnie rękę. Dziwnie było przywitać się w ten sposób z kimś, od kogo w normalnych okolicznościach oddzielałaby mnie niewidzialna bariera narzuconego szacunku. Chociaż właściwie ja nie dotykałem praktycznie nikogo, jeśli absolutnie nie musiałem. W takiej sytuacji kiepsko byłoby odmówić.
– Proszę wybaczyć, nie mogę ściągać rękawiczek – odrzekłem, nie chcąc wyjść na kompletnie pozbawionego manier. Już samo to, że chodziłem na co dzień w rękawiczkach wydawało się niektórym wydawało się ekscentryczne, żeby nie użyć słowa "dziwaczne".
Skinął tylko głową, uśmiechając się lekko. Spodziewałem się, że jego to nie obchodzi ani trochę, podobnie jak moja osoba. Zapewne tylko z grzeczności nie wykręcił się od tego spotkania, tak samo jak ja. Wystarczy tylko znieść tę kilka minut niechcianego towarzystwa i wszystko wróci do zwyczajniej, nudnej normy, przynajmniej w moim wypadku. Odetchnąłem głęboko, próbując jakoś przywrócić sobie animusz. Szkoda tylko, że już dawno go gdzieś zgubiłem. Pewnie wypadł mi na przejściu dla pieszych i jakiś samochód po nim przejechał, tak to sobie właśnie wyobraziłem.
– Zagrasz coś nam? Może być tylko jeden utwór. – Williams zawsze zwracał się do mnie, jak do uzdolnionego dziecka, którego talentem chciał się popisać.
– Coś konkretnego? – zapytałem, siadając do instrumentu. Nie lubiłem, kiedy traktowano mnie jak katarynkę, ale w sumie czy byłem czymś więcej? Nawet nie grywałem już, dla własnej przyjemności. Zwyczajnie jej nie odczuwałem, przestałem nawet starać się za nią gonić.
– Może być coś od siebie. – Głos miał tak rozmarzony, jakby się miał rozpłynąć, a jednocześnie podekscytowany. Nikt mu nie powiedział, że nie odkrył żyły złota, a tylko...
Strzyknąłem skrytymi pod rękawiczkami palcami. Niektórzy mówili, że nie należy tak robić, ale niewiele sobie z tego robiłem, podobnie jak z innych rad. Pomyślałem, co takiego mógłbym zagrać. Znałem dużo utworów na pamięć, ale czy którykolwiek zagrałbym jako "coś od siebie"? Wpatrywałem się chwilę w monochromatyczne klawisze, zanim ułożyłem dłonie na klawiaturze. Zamknąłem oczy powoli, uspokoiłem oddech. Cieszyłem się tym, że przy fortepianie zapominałem o problemach, bo w głowie miałem tylko nuty. Sądziłem, że byłem w stanie grać nawet z zamkniętymi oczami najbardziej złożone utwory, ale w tej chwili nie mogłem sobie na to pozwolić. Kiedy ktoś stał tak blisko, gdy grałem, denerwowałem się, że zatrzaśnie mi na dłoniach pokrywę klawiatury. Ile razy już tak było...
Koniec końców wybrałem opus sześćdziesiąte szóste Chopina. Sam nie wiem, czemu zdecydowałem się akurat na ten utwór. Może wydawał mi się na tyle skomplikowany, by móc zaprezentować, że coś jednak wiem o grze na fortepianie, a nie na tyle wyszukany, żeby profesjonalista uznał mnie za pyszałka? Nie, nie wydawało mi się, żebym myślał tak skomplikowanymi kategoriami w tamtym momencie. Może zwyczajnie on w tamtej chwili mi się najbardziej podobał. Nie umiałem powiedzieć.
Obaj nauczyciele słuchali w milczeniu tej namiastki koncertu, dopóki moje ręce nie opadły spokojnie na kolana. Wydawało mi się, że nie oddychałem, kiedy moje palce uderzały w klawisze, ale pamiętałem wyraźnie, jak bicie serca przyspieszało razem ze zwiększaniem się tempa melodii. Teraz znów zwalniało. Poza nerwicą rzadko co potrafiło poruszyć mięśniem tkwiącym w śródpiersiu.
Williams zaklaskał, tak jak to miał w zwyczaju. Spojrzałem przez ramię, żeby móc zobaczyć reakcję jego przyjaciela. Jego wyraz twarzy nie wyrażał niezadowolenia, którego się spodziewałem. Nie wiedziałem, czemu pomyślałem, że winien zawtórować mojemu opiekunowi w skromnych oklaskach. Mężczyzna miał ręce złożóne na piersi i nieodgadnioną minę, ale w jego oczach widziałem aprobatę. A przynajmniej chciałem ją widzieć w czymkolwiek w jego niewzruszonej pozie.
– Przyznaję, jest nieźle. Praktycznie bezbłędne wykonanie – mruknął w końcu. Przyjrzał mi się jeszcze raz, jakbym dopiero w tej chwili zaczął mieć jakąkolwiek wartość w jego oczach. – Niemniej jednak musiałbyś jeszcze się przyłożyć, żeby pojechać na konkurs pianistyczny.
– Nie interesuje mnie branie udziału w czymś takim – stwierdziłem bez chwili zwłoki.
Wakefield spojrzał na swojego przyjaciela, który bezradnie rozłożył ręce.
– Sebastian zawsze był zdolny, ale nigdy nie interesowało go zdobywanie nagród, ani nic podobnego. Nie zdołałem go przekonać do zmiany zdania. Grał tylko sam dla siebie, nawet nie chciał występować od czasu do czasu pod czyjąś batutą, mimo że w mojej opinii świetnie by sobie poradził.
– Indywidualista, co? Niezłe z ciebie ziółko.
Mężczyzna spojrzał na mnie z góry. Nie podobał mi się sposób, w jaki się do mnie zwracał, ale nie wiedziałem, co mnie w nim drażni. Wstałem, ale był na tyle wysoki, że jego oczy były na wysokości moich. Jego spojrzenie nie straciło ani odrobiny pewności siebie. Odwróciłem wzrok. Nie lubiłem utrzymywać z kimkolwiek kontaktu wzrokowego, a jego zielone oczy dawały się przewiercać mnie na wylot.
– Robert prosił mnie, żebym spróbował cię czegoś nauczyć. Nie będę nalegał, z tego co widzę zrobisz, co będziesz chciał, a już ze szczególną przyjemnością na przekór wszystkim. Dam ci czas do zastanowienia się. Nie zmuszę cię do wystąpienia w konkursie, bez obaw. Jeśli się zdecydujesz, przyjdź do mnie w piątek o trzeciej. Będę czekał na ciebie w pokoju nauczycielskim w drugim budynku. W każdym razie miło było cię poznać. Teraz muszę lecieć, sam mam zaraz dodatkowe zajęcia, a małolatów ani na chwilę nie można zostawić samych.
Rzucił jeszcze jakieś zdawkowe słowa pożegnania i odszedł, zostawiając mnie samego z Williamsem przy fortepianie. Właściwie poczułem się tak, jakby zostawił mnie po prostu samego. Nie rozumiałem, czemu mi się to nie spodobało, ale zmarszczyłem brwi, patrząc, jak znika za drzwiami prowadzącymi na korytarz. Nie potraktował mnie jak kogoś, na ćwiczeniu kogo by mu zależało. Przez chwilę pomyślałem, że przecież powinno, ale zaraz znów zacząłem czuć się jak nastolatek, którym nie warto zaprzątać sobie głowy.
– Jest specyficzny, wiem, ale sam ma ogromny talent. Myślę, że dobrze by było, gdybyś spróbował z nim poćwiczyć. Jeśli ci się nie spodoba, po prostu zrezygnujesz. – Milczałem, wpatrując się jeszcze w drzwi. Obok nich leżała moja torba, którą tam zostawiłem. – Wiem, że jest ci ciężko, ale szansy na rozwój nie należy odrzucać bez zastanowienia.
Skinąłem głową, nawet jeśli nie zgadzałem się, że mężczyzna miał jakiekolwiek pojęcie o moim stanie.
-------------------------------------
Zupełnie nie miałem ochoty wracać do domu, dlatego wybrałem najbardziej okrężną drogę, jaką byłem w stanie kluczyć, nim przekroczyłem jego próg. Nie wchodziłem po drodze do żadnych sklepów, mimo że czasem przyglądałem się bez większego zainteresowania temu, co wystawiały w swoich witrynach. Czasami w szybach odbijała się moja zgarbiona postura i zmęczone oczy wyzierające spod cienia rzucanego przez kaptur na twarz. Mgła zaczęła wkradać się na ulice, spowijając mijane kamienice niczym pajęczyny. Powietrze przesiąknęło wilgocią i zapachem stęchlizny.
Przewieszona przez ramię torba obijała się o moje biodro, kiedy szedłem niespiesznym krokiem po chodniku. Dookoła kosza na śmieci leżały niedopałki papierosów. Nie wiedziałem, czy nie mijałem w drodze do domu żadnych ludzi, czy też zwyczajnie nie zwracałem na nich uwagi. Pomimo niemiłosiernie wolnego kroku i tak koniec końców stanąłem przed żelazną bramką. Pchnąłem ją, ale powrót do domu nie napawał mnie ani odrobiną optymizmu.
Na myśl o tym miejscu czułem mdłości.
W domu czekał na mnie dziadek. Tak naprawdę nim nie był, ale brakowało mi lepszego terminu na wujka mojego ojca, który opiekował się mną po jego aresztowaniu. Cóż, w sumie był jedyną osobą, która wyraziła zainteresowanie moją osobą po śmierci matki, choć równie dobrze mógł chcieć jedynie czerpać profity z rodzinnej firmy. Prawdę mówiąc, niewiele mnie ona obchodziła, a starszy mężczyzna nie był dla mnie nieuprzejmy ani nie zdradzał żadnych oznak, że byłem dla niego tylko i wyłącznie utrapieniem. Tyle mi wystarczało, nawet jeśli w każdej chwili mogłoby się okazać zwyczajną grą pozorów. Sam posługiwałem się nią w każdej chwili, chcąc zapewnić sobie odrobinę spokoju.
– Zaczynałem się już martwić o ciebie. – Usłyszałem, kiedy ściągałem w przedpokoju trampki.
– Wybacz, dziadku, poszedłem na zajęcia dodatkowe i nie wiedziałem, że tyle mi tam zejdzie. Dobrze się dziś bawiłem – okłamałem go, ale poczułem się usprawiedliwiony, kiedy na jego twarzy zobaczyłem ulgę. Nawet jego oczy, skryte częściowo za okrągłymi okularami, uśmiechnęły się.
– Cieszę się, że miło spędziłeś czas. Zrobiłem obiad, chcesz ze mna zjeść?
– Nie jestem głodny, zjem później. – Skinął głową, chociaż wyraz błogości na jego poznaczonej zmarszczkami twarzy zniknął, zastąpiony przez strapienie.
Ściągnąłem z siebie lekko wilgotną bluzę i odwiesiłem ją na wieszak. Liczyłem, że wyschnie do jutra rana. Była dość długa, przez co przypominała nieco płaszcz, ale za to bardzo wygodna.
– Może chociaż wypijesz ze mną kawę? – zapytał, zanim zdążyłem na dobre zaszyć się w swoim pokoju i nie opuszczać go bez wyraźnej potrzeby. Przystałem na jego propozycję, nie chcąc też sprawić mu przykrości odmową. Wbrew pozorom nie byłem kompletnie gruboskórny, po prostu nie rozumiałem, jakim cudem przebywanie ze mną może komukolwiek sprawiać przyjemność.
Byłem małomównym gburem, kompletnie pozbawionym mimiki twarzy, a jedyne na co byłem się w stanie zdobyć to wymowne uniesienie brwi do góry lub ich marszczenie. Ewentualnie krzywiłem usta i odwracałem wzrok, jeśli coś wyjątkowo mi się nie podobało. W gruncie rzeczy jednak praktycznie wszystko było dla mnie tak samo nijakie i pozbawione wyrazu jak ja sam.
– Poproszę czarną z mlekiem. Z ekspresu, jeśli to nie problem.
Czasem myślałem, że źle traktowałem staruszka, nawet jeśli nie umiałem jednoznacznie wskazać, czym to się przejawiało. Dlatego też nie umiałem tego zmienić. Prawdopodobnie nikogo tak naprawdę nie traktowałem, jak należy. Być może byłem zbyt zgorzkniały w wieku lat kilkunastu, aby żywić zasłużony ludziom szacunek? W gruncie rzeczy nie rościłem sobie praw, aby mnie traktowano z szacunkiem, stąd układ ten wydawał mi się mimo wszystko do zaakceptowania.
– Zawsze wydajesz się być gdzieś daleko – stwierdził dziadek, stawiając na stole, przy którym usiadłem, kubek z gorącym napojem.
– Jestem zmęczony. Poza tym dużo myślę.
Siedzieliśmy przez chwilę w ciszy, wpatrując się w naczynia. Na szafce z boku ustawiono przygotowany posiłek, ale wzdrygałem się na myśl o jedzeniu. Nie proponowałem dziadkowi, żeby zjadł teraz, zamiast czekać na mnie. Zawsze upewniał się, że zjadłem cokolwiek.
– Zawsze wyglądasz, jakbyś był duchem w innym świecie.
Nie zastanawiałem się nigdy na tym, kiedy przyglądałem się swojemu odbiciu, ale może w tym stwierdzeniu kryła się prawda. A może tak naprawdę już dawno dusza uleciała mi do świata zmarłych i tylko ciało płynęło z prądem ludzkich mas na ziemskim padole. Ciekawe, czy mama żyłaby, gdybym to ja leżał na podłodze z roztrzaskaną czaszką.
Odetchnąłem głęboko, próbując pozbyć się sprzed oczu makabrycznych obrazów, na widok których momentalnie zamierałem. Nie odzywałem się już więcej, dlatego kawę wypiliśmy w ciszy. Nie była to cisza z kategorii tych niezręcznych. Zwyczajnie żaden z nas nie miał już niczego do przekazania drugiemu w tej chwili.
Czułem się znużony. Domem, szkołą, unikaniem obowiązków, niezauważaniem wymagań, zmaganiem się z depresją, zbywaniem wspomnień, trzymaniem na dystans znajomych. Miałem dość tego, kim się stawałem, czy też raczej kim mnie uczyniono. Jakimś cieniem człowieka, który nie odczuwa radości. Jaki był sens egzystencji, kiedy do przeżycia kolejnego dnia nie zachęcała żadna obietnica przyjemności czy satysfakcji?
Zaszyłem się w swoim pokoju. Do tego, który zajmowałem w dzieciństwie już nie wchodziłem. Był zamknięty na klucz, tak samo jak sypialnia rodziców. Nie zmieniano tam niczego od lat. Najchętniej zamurowałbym prowadzące do nich drzwi. Zajmowałem pokój gościnny, raczej skromnie urządzony, ale nie robiłem w nim praktycznie nic poza spaniem, okazjonalnym odrabianiem zadań domowych, korzystaniem z książek i internetu czy też myśleniem, jak bardzo nie chcę by kolejny dzień nadszedł.
Mimo tego jeszcze się nie zabiłem. Sam do końca nie rozumiałem, jak to wyszło. W końcu jedynie dziadkowi byłoby przykro z powodu mojej śmierci, czysto teoretycznie. Nikt inny nie był szczególnie zobowiązany do tego, aby po mnie płakać. Chciałbym, żeby po mojej śmierci ktoś uronił chociaż jedną łzę, ale zawsze wydawało mi się, że tak naprawdę nikogo nie obchodzi, co się ze mną działo. Każdy miał swoje problemy, którymi się zajmował, ja miałem swoje i też uważałem za nietakt narzucanie ich komuś. Nie udawałem jednak szczęśliwego na siłę. Stężenie apatii w moim otoczeniu przekraczało wszelkie normy.
Traktowałem to trochę jak błędne koło. Nikt nie lubił przygnębionych ludzi, więc nie miałem nikogo bliskiego. Może gdybym kogoś takiego miał, zmieniłbym się na lepsze, ale nie miałem ochoty udawać zdrowego tylko po to, żeby móc się do kogoś zbliżyć. To chyba najgorsze oszustwo, na jakie bym się mógł targnąć. Poza tym nawet nie wiedziałem, jak miałbym sobie zaskarbić czyjąś uwagę. Kwestią czasu było to, kiedy stanę się dla otoczenia zupełnie niewidoczny. Akceptowałem to jednak z dziwnym spokojem, podobnie jak wszystkie inne złe rzeczy, które mnie spotykały w praktycznie dorosłym życiu.
Czasami miałem wrażenie, że nie powinienem narzekać. Zresztą i tak mogłem się użalać nad sobą jedynie w myślach, nikt nie słuchałby mojego zawodzenia, więc zaciskałem usta, kiedy miałem ochotę pisnąć choćby słowo o swoim koszmarnym stanie. W miejscu publicznym niekiedy roniłem łzę, która spływała w dół, po policzku i szyi, kończąc żywot w kołnierzu. Wydawało mi się to koszmarnie żałosne. Właściwie dorastałem bez rodziców, jednak zawsze miałem dach nad głową i nie chodziłem głodny, czy to nie powinno mi wystarczyć? Nie zrobiłem niczego, czym zasłużyłbym sobie na miłość i przyjaźń. Zresztą każda relacja wpędziłaby mnie chyba w bezkresny stres, bo przecież przez mój fałszywy ruch mogłaby się skończyć, prawda?
Miałem wrażenie, że nie nadawałem się do życia wśród innych ludzi. Zwyczajnie nie potrafiłem się wśród nich odnaleźć. Niezależnie od tego, jakie leki brałem, mój mózg ich nie rozumiał. Jakbym miał wrodzony defekt, skazujący na życie w samotności.
Westchnąłem. Po co w ogóle zadręczać się podobnymi rozważaniami, kiedy one nigdy nie prowadzą do żadnej konkluzji ani nie zachęcają do podjęcia najmniejszego działania? Nawet samego siebie nie potrafiłem tak naprawdę zrozumieć. Niekiedy zwyczajnie zgadywałem, skąd biorą się czarne chmury nad moją głową albo dlaczego zachowuję się jak skończony odludek, nawet jeżeli nie chciałem nim być. Ale kim innym miałbym się stać?
-----------------------------------------------
W piątek po południu niechętnie poszedłem do drugiego budynku, składającego się na naszą szkołę. Uczyły się tam głównie młodsze roczniki, dlatego nie zaglądałem tam często. Cieszyłem się, że korytarze tutaj już opustoszały, bo nie lubiłem przedzierać się przez tłumy dzieci. Byłem od nich dwa razy wyższy, co kompletnie nie skłaniało ich do przesunięcia się choćby o milimetr.
Nie byłem przekonany, co do dodatkowych zajęć z nowym nauczycielem, ale w gruncie rzeczy nie miałem też niczego innego do roboty, ani też niczego do stracenia, poświęcając mu odrobinę czasu. Nie sądziłem, żeby zmienił coś w moim podejściu do gry, a to podobno był mój największy problem, zdaniem profesora Williamsa. Uważał, że nie będę grać najlepiej, jak byłbym w stanie, jeżeli nie zdam sobie sprawy ze swojej pasji.
Pasja to za silne uczucie, żebym był w stanie je odczuwać, a tym bardziej przez dłuższy czas.
Nie umiałem zignorować nadziei, że nie zastanę nikogo w pokoju nauczycielskim, bo przyszedłem zbyt późno. Sprawdziłem godzinę, o której Wakefield kończył zajęcia, ale zawsze mogłem ją źle zapamiętać. Może moja podświadomość powiedziałby mi w ten sposób, że nie warto się starać, skoro i tak nawet nie myślę o przyszłości. Nie tworzyłem nawet krótkodystansowych celów, żyjąc z dnia na dzień, co dopiero myśląc o tym, co będę robić po szkole i dalej.
Zapukałem w drzwi pokoju nauczycielskiego. Ktoś pomalował je na paskudny, błękitny kolor. Wstrzymałem oddech, kiedy przez moment nikt nie otwierał. Nie odczułem jednak ulgi, gdy drzwi uchyliły się ze skrzypnięciem.
– Dzień dobry – przywitałem się zdawkowo.
Po drugiej stronie progu stał profesor Wakefield. W pierwszej chwili zdziwił mnie jego ubiór. Miał na sobie białą koszulę, jasnobrązową kamizelkę i spodnie w podobnym kolorze. Nie przypominałem sobie, by był ubrany w taki sposób, kiedy widziałem go po raz pierwszy, ale starałem się na niego nie patrzeć, więc nie ufałbym sobie w tej kwestii. Młodzi nauczyciele raczej nie zaprzątali sobie głowy swoim wyglądem, więc jeśli wmieszali się w tłum starszoklasistów czasami ciężko ich było odróżnić.
– Dzień dobry. Zaczynałem myśleć, że się nie pojawisz – stwierdził, ale w głosie mężczyzny nie było nagany. Uśmiechnął się nawet lekko, tak mi się wydawało. A może ludzie zawsze wyginali tak kąciki ust, kiedy mówili.
– Spóźniłem się?
– Nie, niezbyt. Po prostu ostatnimi dniami nie było cię w szkole, takie doszły mnie słuchy.
Nie wypierałem się tego, bo taka była prawda. Dopiero dzisiaj pojawiłem się na lekcjach, chociaż spałem tak koszmarnie w nocy, że i tak ledwo pamiętałem, co się na nich działo. Praktycznie cały czas spędziłem leżąc na ławce z głową ułożoną na przedramionach. Trzymałem zamknięte oczy, pod którymi kładły się sine cienie.
– Nie wyglądasz najlepiej. Chorowałeś?
– Tak, ale to nic, czym trzeba byłoby się martwić. – W gruncie rzeczy depresja gnębiła mnie cały czas, więc chorowałem nadal. – Jestem po prostu zmęczony, ale mogę grać.
– W porządku. Zaraz pójdziemy do auli, tylko zabiorę swoje rzeczy – mówiąc to, znikł znów za koszmarnymi drzwiami. Rozległy się zza nich szmery, zanim wyszedł zza nich i je zamknął.
– Pomóc? – Blondyn trzymał aktówkę, płaszcz, jakieś papiery, kubek termiczny, jedną ręką próbując trafić kluczem w zamek.
– Możesz wziąć ode mnie kubek i torbę, będę wdzięczny.
Trzymał je jedną ręką. Kiedy je odbierałem przyjrzałem się jego dłoniom. Były naprawdę ładne i zadbane, takie jak powinni mieć zdaniem niektórych pianiści. Patrzyłem na nie z zazdrością. Pod rękawiczkami, których niemalże nie ściągałem, chowałem rozciągnięte blizny z dzieciństwa, które szpeciły moją skórę. Nie czułem się dobrze z myślą, że ktoś miałby na nie patrzeć. Poza tym jeszcze zacząłby zadawać pytania, co mi się stało w dłonie, a dotychczas nie wyjaśniłem alternatywnej historyjki, wygodnego kłamstwa, które by wyjaśniało ich powstanie.
– Dotychczas słyszałem jedynie raz, jak grasz – zaczął, gdy przechodziliśmy przez łącznik między budynkiem pierwszym a drugim. – Pozwoliłem sobie poczynić jednak pewne obserwacje, jak zapewne się domyślasz. Jeśli jesteś zmęczony, możesz napić się kawy. Czarna z mlekiem – wtrącił. Ciepło kubka wsiąkało w moje palce, ale nie zamierzałem z niego niczego upijać. – Grasz bardzo... – wrócił do tematu – niestatycznie. Zaraz ci wyjaśnię, co przez to rozumiem.
Nie podobał mi się ten zwrot odnośnie moich umiejętności, ale niczego nie powiedziałem.
– Czasami widać w twoich ruchach dużą swobodę. Można wtedy dostrzec, że wczuwasz się w to, co grasz. Hipnotyzujący widok. – Jego głos wydawał mi się ciepły i przyjemny, a jego niespieszny sposób mówienia chyba mnie uspokajał. – Z drugiej strony niekiedy grasz mechanicznie, a twoje palce poruszają się sztywno. Zawsze tak masz?
– Nie wiem. Nigdy dotąd nie zwrócono mi na to uwagi – odpowiedziałem zgodnie z prawdą.
– Być może to było tylko jednorazowe. Jednakowoż jeśli jest inaczej, chciałbym, byśmy zaczęli najpierw pracować nad tym. Wybacz, może tak naprawdę się mylę – znów zamierzał coś wtrącić – jednak nawet, kiedy próbujesz mieć obojętny wyraz twarzy, stresujesz się przy fortepianie. Nie przez cały czas, ale jakby w niektórych momentach, właśnie wtedy twoje ruchy tracą na płynności.
– Chyba wiem, co może mieć pan na myśli.
– Cieszy mnie to. Wyglądasz na inteligentnego, więc z pewnością przyjemnie będzie się z tobą pracowało. Pod warunkiem, że nie będziesz unikał moich zajęć, oczywiście.
Nie byłem pewny, czy żartował, dopóki nie zaśmiał się krótko pod nosem.
– Na twoim miejscu pewnie wolałbym robić coś innego w piątek.
Milczałem przez chwilę, ale chciałem zostawiać tego stwierdzenia bez komentarza. Nic błyskotliwego nie przychodziło mi jednak do głowy, więc odpowiedziałem po prostu:
– Mam dużo wolnego czasu.
Do auli doszliśmy już w milczeniu. Znów była pusta. Przed rzędem pustych miejsc siedzących, na podwyższeniu pysznił się fortepian. Zdziwiło mnie, że było o niego oparte lustro. Gdy się zbliżyłem, zobaczyłem, że drugie stoi w miejscu, w którym normalnie kładzie się nuty.
– Po co nam one? – zapytałem. Miałem wrażenie, że nie są tutaj pozostawione bez przyczyny. Zazwyczaj koła teatralne nie zostawiały tutaj swoich rekwizytów, gdyż ginęły one później w niewyjaśnionych okolicznościach. Prawdopodobnie personel sprzątający zabierał je do piwnicy i z przekory nie chciał oddawać nieznośnym dzieciakom.
– Chciałem, żebyś przyjrzał się sobie, kiedy grasz. Liczę na to, że to dobry początek w pozbyciu się twojej okazjonalnej sztywności w ruchach, skoro nie zauważyłeś jej wcześniej.
Nie byłem zbyt pozytywnie nastawiony do tego pomysłu, ale nie skomentowałem go. W końcu zgodziłem się na udział w tych zajęciach, a sam nie znałem się na pedagogice ani trochę. Strzeliłbym sobie chyba w głowę, gdyby przyszło mi zostać nauczycielem.
– Widzę, że jesteś sceptyczny. Też nie próbowałem tego wcześniej. Rozgrzej się na razie i nie przejmuj mną – powiedział, zabierając ode mnie swoje rzeczy.
Usiadłem przy instrumencie, ale ciężko było zapomnieć o obecności mężczyzny, nawet jeśli trzymał się póki co w pewnej odległości. Gimnastykowałem przez moment palce. Stawy w niektórych z nich strzyknęły cicho, jakby się skarżył na trudy gry. Stukałem z wolna w klawisze, po części też po to, by sprawdzić, czy fortepian był dobrze nastrojony. Starałem się nie zwracać uwagi na lustro, które miałem kilkanaście centymetrów przed twarzą. Właściwie mogłem zamknąć oczy i udawać, że wokół mnie była tylko ciemność, która towarzyszyła mi o każdej porze dnia.
Uniosłem dłonie znad klawiatury, kiedy usłyszałem, że Wakefield wchodzi na podwyższenie. Zabrał duże lustro i ustawił po moim lewym boku. Obróciłem się, żeby móc widzieć, co robił. Nie chodziło o to, że jakoś szczególnie mu nie ufałem. Zwyczajnie nie ufałem nikomu, nic osobistego.
– Wyglądasz na zestresowanego. Coś się dzieje? – Pokręciłem przecząco głową. Nie wiedziałem, jakim cudem zauważył, że byłem przejęty. Moje dłonie nie drżały, podobnie jak reszta mojego ciała pozostawały w kontrolowanym bezruchu. Może źrenice mi się rozszerzyły? Czasami tak się działo po antydepresantach. – Jesteś gotowy?
– Na co? – Z początku nie zrozumiałem, co miał na myśli.
– Żeby na siebie spojrzeć, oczywiście. Wiem, że nie potrzebujesz szczególnie przyglądać się klawiaturze, gdy grasz, więc będziesz miał czas by zerkać na swoje odbicie. Zaczniemy?
Wiedziałem, że to pytanie było retoryczne, a jednak przez moment wpatrywałem się w mężczyznę stojącego obok drewnianej ramy zwierciadła, jakby ze mnie kpił. Nie miałem najmniejszej ochoty oglądać siebie w lustrze, ale co zdrowi psychicznie ludzie mogli o tym wiedzieć.
– Możesz zagrać Chopina, tak jak ostatnio – polecił.
Odetchnąłem, układając ręce z powrotem na czarno-białych klawiszach. Przez rękawiczki nie czułem, jakie były w dotyku, ale wyobrażałem sobie, że chłodne i gładkie. Granie tak skomplikowanego utworu wymagało pewnego skupienia, dlatego przestałem na chwilę analizować to dziwne ćwiczenie, w które się wpakowałem.
– Spójrz na siebie – usłyszałem, a wydawało mi się, że głos dobiegał z bardzo bliska. Speszyłem się, ale nie przestałem grać, nawet jeśli przez moment zgubiłem prawidłowe tempo. Uniosłem wzrok, żeby spełnić polecenie i faktycznie, nauczyciel stał nieco bliżej, przyglądając się spokojnie jak wygrywam dwustuletnią melodię. Poza jego odbiciem, dostrzegłem też niestety wyraźnie swoją twarz. Niewiele brakowało, żebym odskoczył od instrumentu.
W pustym, ogromnym pomieszczeniu wybrzmiała fałszywa nuta, zanim przerwałem grę.
Wyglądałem jak mój ojciec. Mieliśmy równe ciemne włosy, niemalże identyczne rysy twarzy – pociągły nos, wąskie usta, nieco zapadłe policzki. Mimo tego, że mój głos nigdy nie brzmiał tak donośnie jak jego, ani nie nabierał podobnie przeszywającego tonu, bałem się, że kiedyś stanę się taki jak on. Zdawało się, że tylko oczy odziedziczyłem po swojej matce. Podobnie jak ona potrafiłem też znosić wszystko bez słowa skargi.
– Coś się stało, Sebastianie? – Mężczyzna podszedł do mnie bliżej. – Zbladłeś. Dobrze się czujesz?
Przez dłuższą chwilę sens jego słów do mnie nie dochodził. Kiedy położył mi dłoń na ramieniu, odruchowo ją strzepnąłem, jak przeszkadzającego owada.
– Przepraszam. Nic się nie stało. Zaniemogłem, ale to przez to, że źle sypiam. – Ile razy zdążyłem już okłamać go dzisiaj? – Proszę dać mi chwilę, zaraz spróbuję jeszcze raz.
------------------------------
Wakefield miał specyficzne metody nauczania, ale póki działały mogłem się chyba jedynie cieszyć. Profesorowi Williamsowi, który złapał mnie na początku tygodnia na korytarzu, powiedziałem, że robiłem postępy. Zbliżała się zima, a ja jeszcze nie zrezygnowałem ze spędzania piątkowych popołudniów w auli przy fortepianie. Nawet zrezygnowałem z opuszczania lekcji w środku tygodnia, bo nauczyciel zagroził, że nasza współpraca się skończy, jeśli będę zaniedbywał obowiązkowe przedmioty.
Od kiedy pozwalałem komuś kompletnie obcemu stawiać mi warunki?
Nie chciałem przed sobą przyznać, że się zmieniłem. W gruncie rzeczy nadal najchętniej zaszyłbym się w swoim pokoju i w ogóle go nie opuszczał, jak przystało na odludka z depresją. Teraz jednak miałem jakiś konkretny powód, żeby z niego wyjść. Nadal nie miałem zbyt dużej motywacji, aby brać udział w nudnych lekcjach, ale chodziłem na nie tak czy siak, czekając na nadejście piątku. Wydawało mi się to niepokojące, bo na myśl o dodatkowych zajęciach zaczynałem nawet odczuwać dziwny dreszcz. To musiało być jakieś pozytywne uczucie, ale tak dawno go ich nie doświadczałem, że nawet nie potrafiłem go nazwać. Bałem się nawet, że użyję nieodpowiedniego słowa, co poprowadziłoby moje myśli w stronę nieodpowiednich oczekiwań, doprowadzających do rozczarowania. Zawsze sam sobie byłem źródłem rozczarowań.
– Dziś znów masz zajęcia? Myślałem, że z nami gdzieś wyskoczysz.
Rafael wyglądał na zawiedzionego, kiedy odpowiedziałem twierdząco, ale zacisnął tylko wargi. Założył kurtkę z pluszowym kapturem. Wychodził razem z Amadeusem na miasto i próbował mnie namówić, żebym przynajmniej później do nich dołączył.
– Przecież wiesz, że nie przepadam za tłumami. Nie mam siły użerać się z ludźmi po tym, jak robiłem to w szkole przez cały tydzień. Chcę wrócić szybko do domu i odpocząć. Innym razem gdzieś z wami pójdę, dobra?
– Ja cię rozumiem, wyglądasz na zmęczonego.
Amadeus zwykle stawał po mojej stronie, chociaż właściwie kolegowaliśmy się od niedawna. Okazywał nieco więcej wyrozumiałości niż Rafael, więc starał się przemówić mu do rozsądku, kiedy było to możliwe.
– Muszę lecieć, zobaczymy się w poniedziałek. – Zabrałem swoją torbę i płaszcz, i odszedłem od nich, nie czekając nawet na pożegnanie.
Chciałem jak najszybciej znaleźć się w auli. Nie przeszkadzał mi chłód przeciskający się z zewnątrz przez ogromne okna. Miałem na sobie ciepły golf, a poza tym nowy nauczyciel muzyki obiecał mi w zeszłym tygodniu, że przyniesie dla mnie kawę, żebym się trochę rozgrzał i rozbudził. Kiedy faktycznie czekał na mnie z ciepłym napojem, miałem wrażenie, że się rozpłaczę, bo cały czas miałem wrażenie, że nikt o mnie nigdy nie pamiętał.
– Wyglądasz na poruszonego, stało się coś?
Wakefield był inni niż moi znajomi. Nie przejmował się wyłącznie sobą, zwracał też uwagę na mnie. Z początku wrogo się do tego nastawiałem, wyczuwając podstęp, ale po jakimś czasie przywykłem i nawet polubiłem, chociaż wstyd się do tego przyznać.
– Tylko się spieszyłem. – Po części stwierdzenie to było prawdą, ale podświadomie wiedziałem, że nie chodziło jedynie o to. Nawet gdybym chciał jakoś ubrać to wszystko w słowa, nie potrafiłem. Zdawałem sobie jednak sprawę, że coś przerywa moją permanentną melancholię.
Żeby odwrócić od siebie uwagę, zapytałem nauczyciela, jak sobie dawał radę z małolatami, które miał pod opieką. Przyjemnie słuchało się jego narzekań poprzeplatanych z paroma zabawnymi historyjkami, które dotychczas zebrał podczas swojej pracy w szkole. Czasami opowiadał mi o sobie. Cieszyłem się takimi momentami, kiedy siedzieliśmy obok i rozmawialiśmy. Cóż, właściwie wyglądało to tak, że przez większość czasu ja słuchałem, ale mnie to nie przeszkadzało. Nie lubiłem o sobie mówić, zresztą nie miałbym żadnych dobrych doświadczeń, którymi mógłbym się podzielić. Wydawało mi się, że Wakefield to wiedział, a przynajmniej zręcznie lawirował w kontaktach ze mną i nigdy nie wypytywał o niewygodne dla mnie rzeczy.
Właściwie wszystkie rzeczy były dla mnie niewygodne. Jedynie jego udział w mojej egzystencji stawał się warty podkreślenia, bo wyróżniał się spośród wszystkich bezinteresownością i zdystansowaną troską. Nawet jeśli jedynie wmawiałem sobie, że ją odczuwałem, nie chciałem przestać. Nie chciałem wracać do stanu, w którym wszyscy byli dla mnie obojętni, a ja byłem obojętny dla wszystkich. Nie sądziłem, że coś tak nieskomplikowanego może się okazać jednocześnie tak uzależniające.
– Powinniśmy zacząć ćwiczyć, jeśli chcesz wrócić do domu przed zmrokiem.
Uśmiechnął się, patrząc na mnie. Nie widział w mojej twarzy rysów mordercy, których byłem boleśnie świadom. Nie umiałem powiedzieć, co takiego w nich dostrzegał, ale jego łagodne spojrzenie mnie uspokajało. Za każdym razem, kiedy kąciki jego ust się unosiły, obok zewnętrznych kącików oczu pojawiały się urocze, drobne zmarszczki. Siedziałem zgarbiony, podczas gdy on trzymał się prosto, niejako z dumą. Zdawał się tak różny ode mnie, że wydawało mi się wręcz niemożliwym, że siedzi tak blisko, że właściwie mógłbym go dotknąć.
Nie ośmieliłem się jednak na to. Sam nie lubiłem być dotykany, więc nie powinienem bezkarnie dotykać innych. Poza tym dzieliła nas bariera narzuconego społecznie dystansu, który powinien dzielić nauczyciela i ucznia. O ile ja pozwoliłbym sobie na zignorowanie go, tak wątpiłem, żeby to było obustronne pragnienie.
– Mam dużo wolnego czasu – powiedziałem jedynie.
------------------------------------------
Zima tego roku była wyjątkowo ostra jak na panujący w Anglii łagodny klimat. Zacząłem nosić cieplejszy płaszcz, a szyję zakrywałem szalikiem. Ochota na napicie się czegoś ciepłego praktycznie mnie nie opuszczała. Dzień zaczynałem kubkiem kawy, a potem najczęściej do samego wieczora piłem mocną, czarną herbatę. Mrozy na szarych, angielskich ulicach zapewne nie należały do tych najpiękniejszych, ale uważałem, że jest coś estetycznego w szronie pokrywającym okna. Igiełki lodu wyglądały, jakby próbowały wedrzeć się do przytulnych wnętrz przez najmniejszą szparę.
Wchodząc do auli na cotygodniową lekcję gry, przeszył mnie nieprzyjemny chłód. Odruchowo skrzyżowałem ramiona, jakbym chciał przytrzymać przy sobie własne ciepło.
– Ktoś niedawno stłukł szybę, dlatego tutaj jest tak zimno. Szkoda, że nikt nie powiedział mi tego wcześniej, inaczej dałbym ci znać, że z dzisiejszych zajęć nici... – Wakefild przyglądał się rozbitemu oknu, prowizorycznie uszczelnionego jakąś taśmą.
– Jestem w stanie ćwiczyć w takich warunkach – stwierdziłem, chociaż nie byłem pewny, czy palce nie zaczną mi z zimna drżeć i drętwieć.
– Sebastianie, nie ma sensu się męczyć w tej lodówce. Mam nadzieję, że do przyszłego tygodnia to naprawią. Nic nie poradzimy na takie zrządzenie losu. – Westchnął, nim podszedł do mnie. – Jeszcze byś się rozchorował. Równie dobrze mógłbym ci kazać grać na dziedzińcu.
– Nie możemy chociaż iść do którejś z sal z pianinem? – zapytałem. – Nie chciałbym zupełnie zaniedbywać ćwiczeń. – Zagryzłem wargę. Nie było to najbardziej wiarygodne kłamstewko, jakie byłem w stanie wymyślić, ale było pierwszym, jakie przyszło mi do głowy.
– Jedno wolne popołudnie ci nie zaszkodzi, nie mam co do tego wątpliwości. Nie mogę zajmować ci każdego piątkowego wieczoru. – Mężczyzna lekkim ruchem położył mi dłoń na plecach i wyprowadził z ogromnego pomieszczenia zdominowanego przez zimno.
– Teraz będę się czuł, jakbym złamał swoja rutynę – mruknąłem.
Jak zwykle czekałem od początku tygodnia, żeby zobaczyć się z profesorem Wakefieldem. Ponieważ uczył młodsze roczniki, nie widywaliśmy się raczej na szkolnych korytarzach, dlatego nie mogłem liczyć nawet na chwilę rozmowy między lekcjami czy przelotne spojrzenie rzucone w moją stronę. Nie miałem pretekstu by spotykać go częściej, zresztą czułbym, że mu się narzucam. Teraz właściwie też się tak poczułem, więc stwierdziłem, że lepiej będzie przyznać mu jednak rację i iść do domu.
– Mam fortepian w domu, więc ewentualnie możemy poćwiczyć u mnie, jeżeli bardzo ci zależy. Oczywiście to tylko propozycja, nie musisz się zgadzać, jeśli by cię to krępowało.
Przełknąłem ślinę, kiedy dotarł do mnie sens jego słów. Zaraz po tym zaschło mi w ustach. Nie sądziłem, że kiedyś znajdę się w podobnej sytuacji ze swoim nauczycielem gry na fortepianie, nawet jeśli czasami próbowałem sobie wyobrazić, jak wyglądałaby nasza relacja, gdyby był moim wujkiem czy kimkolwiek innym, z kim mógłbym spędzać czas bez potrzeby szukania do tego specjalnych powodów. Nie wiedziałem, jak z tego wybrnąć, ale prędko założyłem maskę chłodnego nastolatka, którym byłem, gdy mnie poznał.
– Ale muszę wrócić przed dwudziestą, inaczej w domu będą się martwić. Daleko pan mieszka?
– Jedynie parę przecznic stąd. Mogę poczęstować cię moim obiadem, jeśli zgłodniejesz. – Skinąłem głową.
– Muszę tylko iść po mój płaszcz i możemy iść.
Wiedziałem, że mój głos brzmiał całkiem spokojnie, a jednak wydawało mi się, że w środku drżałem. Nie było to spowodowane chłodem, który zdawał się jeszcze mnie imać, a czymś innym, czego wcześniej nie doznałem. Coś podobnego do stresu, a jednak znacznie milsze. Nie podobało mi się to, że jakieś nowe odczucie wkrada się pomiędzy te dobrze znane, nawet jeśli niezbyt pozytywne.
Im bliżej jednak znajdowałem się domu swojego nauczyciela, tym więcej znajomych emocji wkradało się w moją świadomość. Bałem się, chociaż nie potrafiłem powiedzieć dlaczego. Wakefield właściwie pozostawał nieznajomym, ale jak dotychczas nie zrobił mi krzywdy. Obawiałem się jednak, że się to mogłoby się zmienić. Już nie raz zostawaliśmy sami, a jednak w szkole o dziwo czułem się bezpieczniej niż teraz. Nie potrafiłem zrozumieć siebie, ani swojego urywanego oddechu. Wiedziałem, że dziewięćdziesiąt dziewięć i dziewięć procenta mężczyzn nie jest jak mój ojciec, a jednak nawet gdy mijali mnie na ulicy potrafiłem się odruchowo odsunąć z przestrachem. Łzy cisnęły mi się do oczu na myśl, że w dalszym ciągu byłem tym samym bezbronnym dzieckiem co niegdyś.
Blondyn zaprosił mnie do przestronnego, aczkolwiek skromnie urządzonego mieszkania, które zajmował sam. Zaproponował, że zrobi mi coś ciepłego do picia. Odwiesiłem swój płaszcz na wieszak i ściągnąłem wilgotne buty. Zanim dołączyłem do mężczyzny, wyjąłem z plecaka tabletki na uspokojenie i popiłem jedną z nich wodą. Liczyłem na to, że prędko zadziała.
– Możesz rozgościć się w salonie, zaraz do ciebie przyjdę.
W salonie faktycznie stał fortepian. Nad czarnym instrumentem marki Yamaha pochylały się malachitowe ściany. Dwa okna wychodziły na spokojną o tej porzę ulicę. Stanąłem na miękkim, ciemnozielonym dywanie.
Nie wiedziałem, jak mam się zachować. Jedynym miejscem, które odwiedzałem, był gabinet mojego psychiatry. Raczej daleko temu do czyjegoś mieszkania, tak mi się zdawało. Dawno u nikogo nie gościłem, dlatego teraz czułem się jak intruz, nawet jeśli niczego nawet nie dotknąłem. Już samo to, że patrzyłem na własność kogoś innego wprawiało mnie w zakłopotanie. Cholera, przecież to tylko zwyczajny pokój, a w dodatku pozwolono mi w nim przebywać, czy nie mogłem poczuć się w nim swobodnie chociaż odrobinę?
– Pomyślałem, że zrobię ci gorącą czekoladę na rozluźnienie. Wydawałeś mi się spięty. Nie usiądziesz?
Opadłem sztywno na kanapę o czarnym obiciu. Wakefield usiadł obok mnie i zapytał, czy dobrze się czułem. Potaknąłem, przyjmując od niego kubek z ciepłym, brązowym płynem, od zapachu którego zaczynała cieknąć ślina. Poczułem, że środki na uspokojenie powoli zaczynają wchodzić, co trochę zredukowało moje napięcie.
Wbiłem wzrok w swój kubek, popijając z niego od czasu do czasu, zupełnie jakby chroniło mnie to przed odezwaniem się w przedłużającej się ciszy.
– Wiesz... nadal uważam, że dobrze byłoby cię zobaczyć na konkursie pianistycznym, żeby nie mówić, że powinieneś wziąć w nim udział. Sądzę, że spokojnie wszedłbyś na podium, jestem skłonny nawet myśleć, że czekałaby cię pierwsza nagroda... Nie chcę cię naciągać, po prostu w okolicach lutego...
– Czy jeżeli się na niego zdecyduję, będziemy musieli znaleźć więcej czasu na przygotowania? – zapytałem.
– Być może. Chociaż jak mówiłem, masz ogromny talent i grasz niemal bezbłędnie, także w ogóle bym się nie martwił. Z pewnością nie miałbyś problemu z początkowymi etapami, dosłownie zmiótłbyś konkurencję ze sceny. Nasze ostatnie ćwiczenia właściwie wyeliminowały twoje problemy ze sztywnieniem dłoni, więc wiele do poprawy i tak nie pozostało.
– Muszę to przemyśleć.
Nie miało dla mnie znaczenia, czy będę mógł zagrać co tylko zechcę, czy ktoś narzuci mi jakiś utwór. Nie obchodziło mnie nawet, że jakieś snoby będą oceniać moją grę nie wiedząc, jakie katuszę się za nią kryją. Nie zmieniłem zdania, co do podobnych przedsięwzięć i nadal nie miałem ochoty brać w nich udziału, a jednak...
– Mogę spróbować. – Wzruszyłem ramionami. Wydawało mi się, że były trochę spięte.
– To świetnie! – Nauczyciel klepnął mnie ojcowsko po barku, a ja niemal nie upuściłem przez to do połowy pełnego kubka. – Jesteś głodny?
– Nie, nieszczególnie. Nie pora zacząć praktyki?
– Znacznie bardziej wolałbym celebrować to, że udało mi się ciebie nakłonić do występu, no ale skoro nalegasz.
Zająłem miejsce przy klawiszach, lustrując je wzokiem niespiesznie. Niemal podskoczyłem na ławie, kiedy poczułem, jak Wakefield kładzie mi ręce na ramionach. Nie czułem ich ciepła przez golf, ale wyobrażałem sobie, że mogłyby mnie rozgrzać. Ewentualnie mnie zabić, ale tę myśl jakoś szybko uciszyło działanie leków.
– Co pan robi? – spytałem swoim typowym pozbawionym emocji tonem.
– Muszę teraz o ciebie dbać. Tak jak trener dba o swojego najlepszego zawodnika. – Zaśmiał się. – Dobrze, nie będę cię masował, jeżeli ci się nie podoba. – Zabrał dłonie, choć nie wyraziłem jasnego sprzeciwu. Nie prosiłem go, by dotknął mnie znów, to byłoby głupie. – Pamiętaj, żeby dbać o nadgarstki i palce.
– Będziemy grać Debussy'ego, jak w zeszłym tygodniu?
– Czemu nie? – Uśmiechnął się, nachylając się do mnie. – Naprawdę cieszę się, że się zgodziłeś. Postaram się, żebyś tego nie żałował. – Znalazł się na tyle blisko, że poczułem korzenny zapach jego perfum.
Chciałem, żeby się odsunął, a jednocześnie, żeby nie drgnął ani odrobinę. Chyba nawet wstrzymałem oddech na chwilę. Nie byłem tego pewien, ale za to wiedziałem, że nie chciałbym, żeby prędko wymienili stłuczone okno.
– Ciemno się zrobiło. Dotrzesz bezpiecznie do domu? Może wolałbyś zostać do rana.
– Muszę wracać, dziadek będzie się martwił, jeżeli się nie zjawię na kolację.
– Możemy do niego zadzwonić – zaproponował.
– Nie mam przy sobie leków, które biorę rano i wieczorem, dlatego naprawdę muszę już iść. Dziękuję za pana gościnność. – Założyłem już buty i płaszcz, a argument o lekach wydawał mi się być nie do podważenia. Wiedziałem, że nie powinienem zostawać dłużej w tym mieszkaniu. Czułem, że zrobiłbym coś nieodpowiedniego i miły wieczór, który spędziliśmy we dwoje zostałby z łatwością zniszczony.
– Leki? – pytanie wyślizgnęło się spomiędzy jego pełnych ust, zapewne bezwiednie.
– Mam ciężką depresję, nie mogę przestać ich brać. – Podniosłem swoją torbę z podłogi. Brzmiałem równie spokojnie, jakbym rozmawiał o pogodzie, a nie o chorobie przeżerającej mój mózg od lat. Normalnie nikomu o tym nie wspominałem – nie czułem potrzeby, poza tym kogo by to miało obchodzić? Przyznanie tego nie wydawało mi się czymś trudnym, nawet jeśli moi rówieśnicy uznaliby mnie w tej sytuacji za świra próbującego zdobyć trochę atencji.
– Oh – mężczyźnie zabrakło na chwilę słów. – Przepraszam, nie wiedziałem. Może powinienem się czegoś domyślić, wybacz... Czy mógłbym...?
– Nie musi się pan nade mną litować, nie ma takiej potrzeby. Będę już szedł do domu. Do zobaczenia i jeszcze raz dziękuję.
Wyszedłem, zanim zacząłem żałować tego, co powiedziałem. Dotychczas bez wahania mówiłem tylko jakieś niewiążące bzdury, a podzielenie się z kimś ważnym zwykle traktowałem jako zwiastującą rozczarowanie złą decyzję. Bardzo chciałem, żeby tym razem było inaczej, a jednak... jednak i tak bałem się, że będzie tak jak zwykle.
----------------------------------------
W domu usiadłem do pianina. Nie ruszałem go od dawna. Nadal łączyły się z tym pewne irracjonalne obawy, ale przemogłem je. Nawet jeśli nie chciałem dłużej tkwić w pułapce dawnych strachów, wiedziałem, że one tak po prostu nie znikną. Spodziewałem się, że będę się z nimi zmagać już do końca swoich dni. Być może nie okaże się to długim czasem.
Dziadek, słysząc jak nastrajam instrument, przyszedł do salonu. Zamiast coś powiedzieć, otworzył jedynie usta szeroko, ale prędko się opanował.
– Wezmę udział w konkursie pianistycznym, więc muszę ćwiczyć. Moja gra nie będzie ci przeszkadzać?
Chwila minęła, zanim wreszcie się odezwał. Na jego miejscu zapewne też byłbym zdziwiony.
– Nie, skądże. Myślałem, że nie interesują cię takie przedsięwzięcia – stwierdził, siadając na najbliższym fotelu.
– To prawda, ale mój obecny nauczyciel mnie do tego przekonał. Mówi, że to dla mnie szansa – odpowiedziałem. – Dziękuję, że dbałeś o pianino. Pewnie zostawione samo sobie byłoby w dużo gorszym stanie po tylu latach nieużywania. – Skinął głową jakby odruchowo.
Siedzieliśmy przez moment w milczeniu, zanim staruszek powiedział, że już nie pamiętał, jak brzmiała moja gra. Nie grywałem w domu od czasu, kiedy ojca zabrała policja. Potem w ogóle nie grałem zbyt wiele, dopiero po jakimś czasie odważyłem się dotknąć klawiszy w szkole.
Pierwsze nuty wprawnej gry brzmiały obco w domu, który był zazwyczaj tak cichy, jakby nikt w nim nie mieszkał. Przez chwile wydawało mi się to dziwne. Miałem wrażenie, że znów była w nim mama, ale przecież dobrze wiedziałem, że to nie jej dłonie wydobywały dźwięki ze starego instrumentu. Słyszałem, że dziadek łkał za mną cicho, ale starałem się nie zwracać na to uwagi. Nie chciałem go dodatkowo zawstydzać.
Grałem tego dnia tak długo, aż nie zaczęły mnie boleć kości śródręcza. Ojciec niegdyś próbował je zmiażdżyć, kiedy przeszkadzała mu moja gra. Uznałem zatem, że jednak pora pozwolić ciszy znów zapanować w domu. Może dla jego ścian taki stan był bardziej naturalny. Dusiłem się w tej pozbawionej dźwięku próżni, ale wsłuchiwanie się w utwory również nie przynosiło ukojenia.
------------------------------------------
– To dziwne, że ktoś znów wybił okno w auli. Przez kilka dni było całe, a potem trach!
Skinąłem głową, zachowując kamienny wyraz twarzy, choć ciężko było powstrzymać kąciki ust przynajmniej od zadrgania. Akty wandalizmu zupełnie mnie nie pociągały, a do obrania ścieżki kryminalisty było mi daleko, jednak musiałem przyznać, na szczęście jedynie przed samym sobą, że z premedytacją roztrzaskałem to okno ponownie. Za pierwszym razem to nie była moja sprawka, ale kiedy pomyślałem, że mógłbym jeszcze raz odwiedzić mieszkanie Wakefielda, nie potrafiłem się oprzeć pokusie.
Tak, to było zwyczajnie gówniarskie. Niemniej jednak pomyślałem, że zachód się opłacił. Nikt mnie nie przyłapał – wystarczyło rzucić kawałkiem cegły zza murku przed szkołą, za którym wszyscy palili papierosy. Dzięki temu raczej nieszkodliwemu występkowi zyskałem okazję, aby spędzić wieczór w towarzystwie mojego nauczyciela. Może w mojej postawie było nieco wyrachowania, ale nikomu nic się nie stało, a mnie nie ścigano z urzędu, więc nie widziałem powodów do przejmowania się.
Każdy czasami jest samolubny, dlaczego ja miałbym nie sobie tego odmawiać? Mniej więcej tak próbowałem się usprawiedliwić.
Nadal nie potrafiłem jednoznacznie powiedzieć, skąd wzięła się u mnie taka potrzeba przebywania z tym mężczyzną. Nie doświadczyłem tego nigdy wcześniej. Nie potrzebowałem spędzać czasu z dziadkiem, z Rafaelem czy innymi znajomymi z klasy. Absurdalnym wydawało mi się to, że przywiązałem się do kogoś, z kim konwenanse zabraniały mi zacieśniać więzi. Zresztą to, co łączyło mnie z nim teraz powinno mi w zupełności wystarczyć, w moich kategoriach to i tak było już dużo.
A jednak...
– Coś nie tak? Wpatrujesz się we mnie nieobecnym wzrokiem.
Głos blondyna wyrwał mnie z rozważań. Z jednej strony cieszyłem się z tego, bo rzadko prowadziły one do czegoś dobrego, a z drugiej strony wolałem się w nich zanurzyć, bo były jedyną okazją do tego, abym zaznał jakiejś namiastki innego życia. Nawet jeśli cały czas starałem się wyjść na prostą – brałem leki i udział w psychoterapii – to tak naprawdę niewiele się zmieniało. Nadal dręczyły mnie koszmary. Wzdrygałem się na widok własnego odbicia w lustrze, bo przypominałem ojca oprawcę. Bliskie relacje z kimkolwiek wydawały mi się pułapką, przez którą z czasem stałbym się taki sam jak on, a nikogo nie chciałem tak skrzywdzić.
– Nie, tylko się zamyśliłem.
Odwróciłem wzrok. Nie lubiłem, gdy przyłapywał mnie na obserwowaniu go. Wydawało mi się, że powoli zapamiętywałem każdy skrawek jego ciała, na który mogłem spojrzeć. Wiedziałem, jak wygląda jego kilkudniowy zarost. Patrzyłem na pieprzyki, które pokrywały jego przedramiona. Miał też niedużą myszkę na szyi. Jego dłonie były gładkie i ciepłe, o czym przekonywałem się za każdym razem, kiedy trafiała się okazja, by za nie złapać. Oczywiście za każdym razem nasze palce odgradzał od siebie jeszcze rękawiczki. Nie zamierzałem z nich zrezygnować. Pod nimi kryła się jedna z niewielu namacalnych pozostałości po przeszłości w postaci rozległych blizn po oparzeniu. Wakefield zapytał o nie kiedyś, ale oczywiście nie powiedziałem mu, że zasłaniam nimi ślady przemocy domowej.
Mężczyzna westchnął ciężko.
– Niedługo zacznie się przerwa świąteczna, więc będziesz miał okazję, żeby trochę odpocząć – stwierdził.
– Ma pan już jakieś plany? – zapytałem, żeby skierować rozmowę na inne tory niż moje domniemane problemy.
– Niespecjalnie. Pewnie pojadę zobaczyć się z rodzicami, ale poza tym raczej nie zamierzam specjalnie obchodzić nadchodzących świąt. Raczej wyrosłem już z takich rzeczy. – Uśmiechnął się, ale jego uśmiech był lekki, pozbawiony złośliwości czy krytyki.
– Rozumiem. Też niezbyt celebruję Boże Narodzenie. Mam wrażenie, że wygodniej byłoby, gdyby się wierzyło we wszystko, co mówi Kościół. Wtedy przynajmniej ma się jakiś drogowskaz i jakoś to leci. Chyba mi czegoś takiego brakuje.
– Żaden dorosły nie daje ci wskazówek?
Milczeliśmy przez chwilę, siedząc blisko siebie. Mieliśmy zacząć zaraz lekcję, a jednak jakoś nie zapowiadało się na to na razie. Nie wiedziałem dlaczego, ale poczułem dziwne rozprzężenie w swoim wnętrzu. Zupełnie jakby jakiś paskudny supeł się poluzował, co pozwoliło mi poczuć się swobodniej. Jakby normalniej.
– Chyba się starają, ale one do mnie nie docierają. Wydają mi się raczej nietrafione. Ale to nic takiego. – Im dłużej mówiłem, tym bardziej wstydziłem się tego, co mówiłem niemalże obcej osobie. – Raczej mało o sobie mówię, więc ciężko dać mi dobrą radę. – Zacisnąłem wargi w cienką linię, żeby już nic więcej spomiędzy nich nie uciekło.
– Zauważyłem to. Mnie nie przeszkadza, że mówisz o sobie niewiele. Pewnie masz ku temu jakieś powody, rozumiem to. – Jego głos był spokojny. – Lubię to, jaki jesteś, według mnie nie musisz na siłę próbować być inny. Zresztą nie będę ci prawił truizmów, to pewnie ci nie pomoże. Chcę po prostu, żebyś wiedział, że uważam, że wszystko z tobą jest w porządku, nawet jeśli masz wrażenie, że jest inaczej. Kiedyś na pewno trafisz na drogowskaz skierowany do ciebie.
Nie umiałem tego skomentować, więc po prostu milczałem. Wydawało mi się, że to, co usłyszałem, powinno mnie uszczęśliwić, ale zamiast tego po moim policzku spłynęła pojedyncza łza. A za nią podążyła następna i jeszcze jedna...
Zacisnąłem oczy, licząc na to, że to mi coś pomoże, chociaż oczywiście doskonale zdawałem sobie sprawę, że niewiele tym zdziałam. Było mi okropnie wstyd, że się tak rozkleiłem. Aż wstrzymałem oddech, żeby nie zacząć łkać cicho.
Wakefield mnie przytulił. Tak po prostu. Nie pytając, czy może to zrobić, ani nie przejmując się moją reakcją. Jemu wolno było robić takie rzeczy, w końcu jedynie próbował mnie uspokoić. Ja nie znalazłbym okazji, by wtulić się w niego z altruistycznych pobudek. Oparłem czoło na jego barku i starałem się głęboko oddychać. Próbowałem znaleźć jakieś oparcie dla moich rąk, ale robiłem tak niezdarnie, że zwyczajnie opuściłem je wzdłuż ciała, żeby nie czynić tej sytuacji jeszcze bardziej niezręczną.
Mężczyzna głaskał mnie po plecach dłuższą chwilę, aż nie przestałem drżeć. Ułożył mi dłonie na ramionach i delikatnie odsunął od siebie, by móc na mnie spojrzeć. Odruchowo chciałem odwrócić głowę, żeby na mnie nie patrzył. Czułem się okropnie z tym, że okazałem się na tyle słaby, że czyjeś miłe słowa doprowadziły mnie do łez. Dotknął mojego lekko wilgotnego policzka.
Spojrzałem w jego zielone oczy, ale nie doszukałem się w nich niechęci. Zdawało mi się, że odbijało się w nich coś na kształt troski. Nie potrafiłem na to zareagować. Zdawało mi się, że wszystkie moje mięśnie zesztywniały. A zaraz potem przeszedł mnie dziwny dreszcz. Chwilę zajęło mi zrozumienie, że mój nauczyciel mnie całował.
Właściwie jedynie przyłożył swoje wargi do moich. Nie miałem czasu, żeby pomyśleć, jak bardzo pokręcony był ten gest na wielu płaszczyznach. W końcu jak inaczej spojrzeć na to, że dorosły mężczyzna całuje młodszego od siebie ucznia, w dodatku mężczyznę?
Nawet jeśli byłem zszokowany, to nie odsunąłem się. Chyba byłem zbyt oszołomiony jego ciepłem, żeby tak naprawdę móc zrobić cokolwiek. Kiedy sam chciał się oddalić, przytuliłem go mocniej, jakbym spodziewał się, że zupełnie mnie zostawi. Zaraz jednak zorientowałem się, co robię, więc rozluźniłem palce, które praktycznie wbiłem mu w łopatki.
– Przepraszam, ja... – zacząłem, próbując jakoś się wytłumaczyć.
Nie zainicjowałem tego, ale miałem wrażenie, że to do czego doszło było moją winą. Zabrałem ręce, żegnając się z jego przyjemnym ciepłem, które zdawało się zalewać mnie od środka. Odsunąłem się także, chociaż odzyskanie fizycznego dystansu wcale nie pomogło mi w doborze słów. Czułem, jakby jakieś moje wewnętrzne ograniczenie zniknęło, zostawiając po sobie dziwną pustkę. Nie miałem jednak czasu, żeby teraz się nad tym zastanawiać.
– Nie chciałem, żeby tak wyszło... Bardzo przepraszam, powinienem... – Chciałem wstać i wyjść. Zapaść się pod ziemię i zniknąć. Nawet jeśli nie za bardzo wiedziałem, jak znaleźliśmy się w tej sytuacji, zdawałem sobie sprawę, że nie powinna mieć miejsca i że była niestosowna.
Próbowałem ratować się szybką ucieczką z mieszkania mojego nauczyciela. Nie chciałem jeszcze bardziej się rozpłakać przez to, że nie potrafiłem się odnaleźć, bo emocjonalnie i społecznie nie radziłem sobie w życiu. Jeśli wyszedłbym na mróz, być może mógłbym udawać, że nic się nie stało i cieszyć się nudną, codziennością bez ciepła innej osoby zakłócającego panujący wokół mnie chłód. Jednak kiedy wstawałem, Wakefield złapał mnie za nadgarstek i posadził z powrotem na kanapie. Pogłaskał mnie po przegubie.
Powiedział, że to on powinien mnie przeprosić. Poniosło go. Stwierdził, że nie zrobi tego nigdy więcej, jeśli mi się nie podobało. A potem zapytał, czy jestem pewny, że tego nie chciałem.
Głos ugrzązł mi w gardle. Bałem się otworzyć usta, bojąc się, że jedynie szloch mógłby się z nich wydostać. Uspokajam mnie swoim dotykiem tak długo, aż nie zacząłem spokojnie oddychać. Mój umysł wcale nie odzyskał jasności.
– Zauważyłem, w jaki spsób na mnie patrzysz. Choć może źle zinterpretowałem spojrzenia, którymi mnie obdarzasz. Przepraszam, jeśli uraziłem cię w jakiś sposób tym, co zrobiłem. – Jego głos był spokojny. Nie spieszył się z wybieraniem poszczególnych słów, jakby dokładnie je ważył. – Czy mogę ci pomóc jakoś w tej chwili?
Słyszałem go doskonale, nawet jeśli ten dziwny atak paniki, którego doznałem, w normalnych warunkach odciąłby mnie od otoczenia. Chwila minęła, zanim odważyłem się podjąć staranie powiedzenia czegokolwiek. Poprosiłem go o to, by podał mi torbę, bo chciałem wziąć leki.
Przyniósł mi szklankę wody, żebym mógł czymś popić tabletkę, a potem dał trochę przestrzeni. Usiadł na ławie przy fortepianie, obserwując mnie uważnie. Nie ruszałem się, ale miałem wrażenie, że moje trzewia dygotały. Wiedziałem, że życie nie polega na uciekaniu od trudnych sytuacji, ale na taką wyjątkowo nie byłem przygotowany. Próbowałem przeanalizować, czy jakieś uczucia się kryły pomiędzy zwykłym strachem, ale nie umiałem ich nazwać. Wiedziałem tylko, że miałem ochotę znów poczuć na swoim policzku ciepły oddech mężczyzny siedzącego parę kroków parę kroków ode mnie.
– Już mi lepiej. Bardzo przepraszam – wykrztusiłem.
Zmartwienie, które dostrzegłem w jego oczach przez moment jakby zelżało. Nie byłem jednak w stanie się upewnić, bojąc się spojrzeć mu w twarz. Nie musiałem do niego podchodzić. Sam zbliżył się i klęknął przy mnie na podłodze, nawet jeśli w dalszym ciągu uciekałem wzrokiem od jego osoby.
– Nie powinienem był cię tak zaskakiwać. To ja przepraszam. Nie chcę, żebyś czuł się winny. Nie wiem, co kryje się w twoich myślach, ale zrobiłem to, bo cię lubię, dobrze? Byłem głupi, myślałem, że to mogłoby poprawić ci nastrój, a tylko... Nie miałem złych zamiarów.
Próbowałem przejąć jego nastawienie. On przynajmniej podchodził do tego jak dorosły. Też powinienem.
– Muszę to wszystko przemyśleć. Po prostu nie spodziewałem się...
Skinął głową, na znak, że rozumiał, dlatego znów zamilkłem.
– Myślałem, że spotkamy się jeszcze przed Nowym Rokiem, żeby poćwiczyć, jednak zupełnie zrozumiem, jeśli nie będziesz miał ochoty już tutaj przychodzić czy w ogóle się ze mną widywać. Chociaż nie ukrywam, byłoby mi smutno. W każdym razie zapiszę ci mój numer telefonu, gdybyś czegoś potrzebował. – Westchnął ciężko. – Nie chciałbym, żebyś czuł się źle z mojego powodu, ale jak sam widzisz... Dałem ciała.
Przyjąłem od mężczyzny kartkę z zapisanym numerem telefonu. Widniało nad nim jego imię. Anton.
– Czy moglibyśmy... jeszcze raz? – Nie wiedziałem, co za dziwne mrowienie poczułem na mojej twarzy. Może miałem ochotę znów się rozkleić, a może chodziło o coś innego.
Na pytanie, czy na pewno tego chciałem, skinąłem pospiesznie głową. Czułem, jak serce znów zaczyna mi się boleśnie obijać o klatkę piersiową, nawet jeśli normalnie leki uspokajające kompletnie wyciszały wszystkie podobne reakcje.
Tym razem zyskałem pewność, że pocałunki są właściwie dość przyjemne.
-----------------------------------
Nie minęło wiele czasu, nim w moim życiu pojawiły się kolejne kłamstwa. Dziadkowi mówiłem, że zostaje weekendy spędzam na ćwiczeniach w domu Rafaela, bo jego rodzina ma w posiadaniu fortepian z prawdziwego zdarzenia. Kolegom mówiłem, że intensywnie ćwiczę w domu, dlatego nie mogę spędzać z nimi tyle czasu, co kiedyś. Właściwie nawet nie miałem specjalnie ochoty gdzieś się z nimi włóczyć w chłodne dni. Wakefield zupełnie zaspokajał moje potrzeby towarzyskie, jeśli mogłem tak je określać. Cieszyłem się każdą spędzoną z nim chwilą, nawet jeśli nie niosła ona ze sobą niczego interesującego.
Szczególnie cieszyłem się chwilami spokoju takiego jak ta. Za oknem padał śnieg, osiadając na parapecie i szybie. Był jeszcze wczesny poranek, dlatego nie śpieszyłem się ze wstawaniem. Poza tym ciepłe objęcia, w których się znajdowałem, nie zachęcały do wyjścia spod kołdry. Wręcz przeciwnie, nie miałem ochoty ruszyć się absolutnie nigdzie.
Wtuliłem się bardziej w mężczyznę leżącego obok mnie, chociaż nie byłem przekonany, czy to możliwe. Jego naga skóra pachniała korzennymi przyprawami i piżmem, aromatami jakże kojarzonymi z ciepłem w zimowym okresie. Niechcący go obudziłem, ale nie był na mnie zły z tego powodu. Uśmiechnął się lekko, obejmując mnie ramieniem w pasie.
Dopiero niedawno zacząłem cieszyć się z tego, że budziłem się rano, bo zawsze wstawanie traktowałem jako czyste utrapienie. W zaistniałych okolicznościach nie mogłem na nie jednak narzekać. Ostatnio dużo rzeczy się zmieniło.
Przestałem się wstydzić blizn na moich rękach. Zrozumiałem, że to nie moja wina, że je miałem. Wakefield nie nalegał, żebym opowiedział, skąd się wzięły, więc tego nie zrobiłem. Czerpałem jednak przyjemność z wodzenia opuszkami palców po jego skórze czy wplatania całych palców w jego włosy. Niekiedy po ćwiczeniach pozwalałem nauczycielowi masować swoje śródręcze, uważał, że to dobrze wpłynie na moją grę.
Nadal nie lubiłem jednak, kiedy się im przyglądał i możliwie często nadal nosiłem rękawiczki. Starałem się nie patrzeć patrzeć na własne dłonie, uważałem, że blizny odebrały im piękno. Sam zresztą nie uważałem się za kogoś szczególnie przystojnego i wartego emocjonalnego zachodu. W końcu miałem ogromne problemy, żeby jakkolwiek go rekompensować. Przygnębiało mnie to, że uważałem się za kogoś niewystarczająco dobrego, by wchodzić w głębsze relacje, ale próbowałem sobie tłumaczyć, że to przez odstawienie leków nachodziły mnie takie myśli.
Przestałem przyjmować antydepresanty kilka tygodni temu. Zdawało mi się, że jeśli to zrobię, moje libido się pojawi. Sądziłem, że musi minąć jeszcze trochę czasu, zanim się unormuje, chociaż brałem pigułki tak długo, że nawet nie wiedziałem, co dla mnie znaczy norma. Po prostu miałem wrażenie, że powinienem być przygotowany na różne okoliczności, skoro nasza relacja i tak rozwinęła się w tym kierunku. Nawet, jeśli lubiłem cieszyć się w łóżku uwagą Antona, to później zaczynałem mieć wyrzuty sumienia. Czasem dobijało mnie poczucie, że wykorzysywałem jego dobroć.
Starałem się jednak nie myśleć o tym, kiedy był tak blisko mnie. Nawet gdybym chciał, właściwie nie umiałem skupić się na kimkolwiek innym niż on. Zapominałem o tym, jakie miałem nieidealne ciało, kiedy trzymał mnie blisko siebie. Za każym razem, gdy kładł dłonie na mojej odsłoniętej skórze, bałem się, że przestanę mu się podobać, ale póki co z ulgą przyjmowałem to, że nic takiego się nie działo.
– Pójdę zrobić kawę – stwierdził mężczyzna, powstrzymując ziewnięcie.
– Jeszcze chwila – mruknąłem. Nie chciałem, żeby w tej chwili odchodził. Było mi zbyt miło, kiedy leżałem obok niego.
– Przecież zaraz tutaj wrócę. – Pogłaskał mnie po policzku. – Tobie też przyniosę. Chcesz ciastko do kawy? – Pokręciłem sennie głową w odpowiedzi, czując, jak Wakefield wstaje z ciepłego łóżka. Zerknąłem na niego, kiedy ubierał bieliznę. Chwilę później zniknął w drzewiach sypialni.
Przeciągnąłem się, ziewając. Wiedziałem, że zaraz przyjdzie z powrotem. Miał wiele okazji, aby z czystego rozsądku zakończyć naszą relację. Niemniej jednak w dalszym ciągu mnie nie opuścił. Być może nawet przestałem się bać, że przestanę być dla niego wkrótce ważny. Przyjemnie było mieć na uwadze takie przekonanie, nawet jeśli lepiej było nie pokładać nadziei w takich mrzonkach.
Zapowiadał się leniwy dzień. Dziś miałem odpocząć, co było o tyle trudne, że zbliżał się ostatni etap konkursu. Anton bał się, że ze stresu dłonie mogą odmawiać mi posłuszeństwa i powinienem je oszczędzać. Dotychczas dużo ćwiczyliśmy. Mówił, że rozgromiłem konkurencje na poprzednich dwóch etapach, więc nie miałem podstaw, by się przejmować. Nie wiedziałem, czy cieszyły mnie poprzednie sukcesy, ale wiedziałem, że mój nauczyciel był ze mnie dumny i to właściwie mi wystarczało. Dziadek też się cieszył, nawet powiesił dyplomy na ścianie.
Odebrałem kubek z kawą. Uśmiechnąłem się lekko chwilę potem, gdyż blondyn pocałował mnie delikatnie w czoło, nim usiadł obok mnie na łóżku.
Chciałem w tamtym momencie powiedzieć dużo rzeczy. Byłem wdzięczny Wakefieldowi, że zatroszczył się o moje umiejętności. Czułem się wyróżniony, kiedy poświęcał mi swój czas wolny. Zacząłem mieć wrażenie, że zwyczajnie się od niego uzależniłem, bo przez cały tydzień czekałem jedynie na weekend, żeby móc spędzić z nim wieczór czy dwa. Zamiast tego zapytałem, co dzisiaj zamierzamy robić.
Nie byłem dobry w rozmawianiu o uczuciach. Nawet z moim psychiatrą ciężko mi się o nich rozmawiało, a znałem go praktycznie od dziecka. Ostatnio wymigałem się od wizyty u niego pod pretekstem braku czasu, wiedziałem jednak, że nie mogę zwodzić go w nieskończoność. W końcu zaniepokoi się moją nieobecnością, nie był lekarzem, z kategorii tych, którzy nie pamiętają imion swoich pacjentów.
– Możesz poćwiczyć uśmiechanie się, żeby ładnie wyglądać, kiedy będziesz odbierać statuetkę w przyszłym tygodniu. Tego też jestem w stanie cię nauczyć.
---------------------------------------------
Za tydzień miałem na twarzy uroczy uśmiech, kiedy z widowni zasypywały mnie oklaski. To było bardzo dziwne doświadczenie, stać w blasku reflektorów w wieku niespełna osiemnastu lat. Nagroda za zajęcie pierwszego miejsca przyjemnie ciążyła mi w dłoniach. Za mną stał Anton, trzymając dłoń na moim ramieniu, jakby się bał, że zaraz miałbym się z wrażenia przewrócić, ale mnie wygrana nie zdziwiła ani trochę. Jeżeli on mówił, że wygram, ufałem, że miał rację. Jednak dawałem z siebie wszystko, żeby udowodnić, że się co do mnie nie mylił.
Obróciłem się, by móc na niego spojrzeć. Patrzyłem na niego z tą samą co zawsze mieszanką szacunku i uwielbienia w oczach. Nie dbałem o to, że ktoś najprawdopodobniej w tej chwili robił mi zdjęcie. Chciałem, żeby inni wiedzieli, komu zawdzięczam swój sukces i nie tylko. Jeszcze nie wiedziałem, że to pragnienie może wszystko zmienić.
Widziałem, że rozpierała go duma. Nigdy nie czułem się tak szczęśliwy, jak w chwili, kiedy dałem wreszcie komuś powód, do bycia ze mnie dumnym. Wcześniej tego nie potrafiłem. Ojciec w końcu nigdy nie wydawał się ze mnie zadowolony. Wątpiłem, żeby coś się w tej kwestii zmieniło, ale teraz to nie było ważne. W końcu znalazłem kogoś, komu naprawdę na mnie zależało, chociaż nie potrafiłem zrozumieć, jaki jest tego powód.
Miałem nadzieję, że Anton już nigdy mnie nie opuści. Dawałem mu z siebie tyle, ile byłem w stanie. Miałem wręcz wrażenie, że to on trzymał przy sobie mój prawdziwy charakter i osobowość, a kiedy przebywałem z dala od niego zostawała ze mnie tylko pusta muszla. Przytulając się do niego, czułem się bezpieczny. Teraz miałem nieodparte wrażenie, że leki uspokajające dawały sztuczny spokój. Chciałem już zawsze móc budzić się przy jego boku i spędzać z nim ciche poranki. Wydawało mi się, że to nie tak dużo, a jednak moja niska samoocena nadal dawała mi do zrozumienia, że prosiłbym o zbyt wiele. Jednak teraz, kiedy trzymałem w dłoniach swoją pierwszą nagrodę z prawdziwego zdarzenia, a potencjalnie mógłbym zdobywać kolejne, liczyłem na to, że mój obraz na własną osobę się zmieni. Udowodniłem sobie, że byłem wart docenienia. To nie byłoby możliwe, gdyby Wakefield nie wziął mnie pod swoje skrzydła. Dlaczego miałbym trzymać w tajemnicy to, co do niego czułem?
Opuściłem gardę. Powinienem dobrze wiedzieć to, że absolutnie wszystko, powinno się trzymać w tajemnicy. Nie należało nikomu mówić, że brało się leki antydepresyjne, bo wtedy dostawało się łatkę świra. Podobnie było z głośnym stwierdzeniem, że zakochało się w swoim nauczycielu. Nie dość, że ludzie zaczynali patrzeć na ciebie jak na wariata, to jeszcze oskarżali o konfabulację, jak zdążyłem się na własnej skórze przekonać.
Słońce tego dnia przebijało się przez szare chmury i wpadało do klas. Czuć nawet było jego subtelne ciepło na policzkach. Nie powiedziałem nikomu, jaki odniosłem sukces, bo w sumie nie widziałem takiej potrzeby. Nadal nie zależało mi na opinii innych. Zapewne wpadnie mi parę dodatkowych punktów do ocen na końcoworocznym świadectwie i to zdecydowanie mi wystarczy. Tydzień szkolny dopiero się zaczynał, a ja jeszcze żyłem wspomnieniami konkursu. Siedząc w ławce na lekcji literatury, na przemian prostowałem i zginałem palce. Wydawały się aż rwać do tego, by ponownie położyć je na klawiaturze. Musiały jednak trochę poczekać. Anton polecił mi zrobić sobie krótką, zasłużoną przerwę od grania.
Nie powiedziałem mężczyźnie, że nie życzę sobie, aby wieści o naszym wspólnym sukcesie się roznosiły. W sumie potem pomyślałem, że byłoby mi miło, gdyby pochwalił się komuś naszym osiągnięciem i faktycznie tak właśnie zrobił. Profesor Williams złapał mnie na korytarzu podczas przerwy przed ostatnią lekcją. Pogratulował mi. Nie do końca rozumiałem, dlaczego tak ucieszyła go moja wygrana. Właściwie też pewnie miał w nią odrobinę wkładu, w końcu ćwiczyłem bardzo długo pod jego okiem i to on przedstawił mi Wakefielda. Powinienem być mu za to bardziej wdzięczny.
– Cieszę się, że udało ci się dogadać z Antonem. Mówiłem, że jest świetnym nauczycielem – stwierdził, a koniuszki jego wąsów uniosły się razem z jego ustami.
– Właściwie nie jest dla mnie tylko nauczycielem. To też mój kochanek.
Pomimo tego, że jak zazwyczaj na korytarzu panował gwar uczniowskich głosów, miałem wrażenie, że wokół nas zapadła cisza. Kiedy to powiedziałem, od razu odniosłem wrażenie, jakbym przez cały ten czas robił coś nieodpowiedniego. Widziałem, jak twarz starszego nauczyciela zastyga na moment w bezruchu. Zanim jednak zdążyłem jakoś obrócić w żart to, co powiedziałem, lub jakoś inaczej wybronić się z tej sytuacji, mężczyzna się zaśmiał. To był krótki, nerwowy śmiech, który sprawił, że poczułem w środku pustkę, zupełnie jakby zniknęły wszystkie moje wnętrzności. Zostało tylko serce tłukące się jak oszalałe o ściany klatki piersiowej.
– Zawsze myślałem, że nie masz poczucia humoru! Przecież Anton od ponad trzech lat ma narzeczoną!
Profesor Williams poklepał mnie po ramieniu, nim odszedł w swoją stronę. Miałem wrażenie, że się rozpadnę przez jego słowa i jego gest. Oparłem się o ścianę ręką, żeby nie upaść od razu. Niemal osunąłem się na podłogę. Zanim naprawdę dotarł do mnie sens jego wypowiedzi, w oczy piekły mnie już łzy. Zakryłem usta dłonią. Czułem pod nią drżącą wargę. Miałem wrażenie, że zaraz zwymiotuję.
Musiałem wziąć się w garść, ale wydawało mi się, że rozpadnę się na kawałki pośród tych wszystkich obcych ludzi idących z klasy do klasy. Ktoś złapał mnie za ramię, kiedy przed oczami pojawiły mi się mroczki.
– Ej, co się dzieje?! Sebastian? – To głos Rafaela wzywał mnie z powrotem do życia wypełnionego beznadzieją. – Dobrze się czujesz? – Pomachał mi ręka przed oczami. Nie śledziłem jej wzrokiem. – Zabrać cię do higienistki?
Skinąłem tylko głową. Wczepiłem się paznokciami w jego ramię i pozwoliłem poprowadzić do gabinetu. Powłóczałem nogami. Miałem nadzieję upaść i zemdleć. Chciałem, żeby chociaż przez chwilę w mojej głowie nie odbijała się myśl, że wszystko co między nami było było tylko chwilową odskocznią. Tajemnicą mężczyzny, który nie powiedział mi, że zawarł już z kimś w stały związek. Czułem się potwornie naiwny i zbrukany, jak dziecko, które wzięło cukierka od nieznajomego.
Chciałem, żeby Anton przyszedł do mnie i powiedział, że to wszystko nieprawda. Pragnąłem, żeby uspokoił mnie tak samo jak za pierwszym razem. Wiedziałem jednak, że to się już nie stanie. Nawet nie powinienem mu na to pozwolić, choć bardzo bym tego potrzebował. W końcu zawiódł moje zaufanie. Cała ta praca, którą włożyłem w to, żeby jakoś wyjść na prostą poszła na marne.
Niemalże fizycznie czułem, jak znów zalewają mnie kompleksy, jak czarne myśli zaczynają kłębić się w mojej czaszce, jak znów zapadam się w sobie. Krzyk cisnął mi się na usta, ale napotykał zaciśnięte zęby, więc na szczęście się nie wydostał. Zaczynałem oddychać szybko niby niespokojne zwierzę. Trzeba było poprosić Rafaela, żeby podał mi moje tabletki, a jednak nie zrobiłem tego. Bałem się, że zamiast słów wydobędę z siebie jedynie jakiś bezsensowny bełkot. Poza tym wydawało mi się, że w pełni zasługiwałem na to, co teraz się ze mną działo. Czułem się potwornie upokorzony, a na tym wcale się nie miało skończyć.
Trafiłem do gabinetu dyrektora. Powiedział, że mój sukces chyba za bardzo uderzył mi do głowy, skoro zacząłem wygadywać takie głupoty. Zarzucił mi, że próbowałem oczernić profesora Wakefielda, a ten mój głupi żart mógł przecież nawet zrujnować jego świetnie zapowiadającą się karierę. Potem powiedział coś jeszcze o tym, że nie powinienem przypisywać innym swoich własnych, chorych upodobań. Z każdym słowem, które skierowano w moją stronę, coraz bardziej wycofywałem się gdzieś w głąb siebie, żeby tylko uniknąć kolejnej szpilki wbijanej w moje biedne, sponiewierane ego. Niestety niewiele mi to pomagało.
Zgarbiłem się i schowałem dłonie do kieszeni spodni. Wyglądałem zapewne zupełnie tak samo, jak na początku roku szkolnego. Chciałbym, żeby faktycznie to był jego początek. Zanim wszystko zmieniło się chwilowo na lepsze, żeby potem okazać się jednym wielkim mirażem.
– Profesor Wakefield wziął kilka dni wolnego po tym, jak opowiedziałem mu jakie bzdury wygadujesz na jego temat. Ty raczej też powinieneś spędzić trochę czasu w domu i najlepiej odwiedzić swojego lekarza, żeby wybił ci z głowy oczernianie innych ludzi.
Taka była ostatnia rzecz, jaką usłyszałem w szkole. Potem nie pojawiałem się w niej przez tydzień, dwa, może miesiąc. Sam nie wiedziałem. Pozwoliłem Rafaelowi odprowadzić mnie do domu. Dziadek trochę się zdziwił, kiedy go zobaczył. Nigdy nikogo nie przyprowadzałem do domu. To była jakaś niepisana zasada, której trzymałem się od dzieciństwa. Chyba zaproponował, że zrobi nam kawy, ale prawdę mówiąc nic do mnie wtedy nie docierało.
Łzy zaczęły płynąć mi wolno po zmarzniętych policzkach. Szczypało trochę, ale nie przejmowałem się tym. Tak samo nie obchodziło mnie już to, że ktoś się na mnie patrzy. Miałem ochotę zamknąć się w swoim pokoju i zostać w nim już na zawsze samotny. Siedziałem jednak przy stole z dziadkiem i kolegą z klasy, którzy o całej zaistniałej sytuacji nie mieli najmniejszego pojęcia. Zresztą ja już sam zaczynałem się w tym wszystkim gubić, zupełnie jakby wspomnienia ze mnie ulatywały i rozbijały się wraz ze łzami o ciemny kuchenny blat. Wiedziałem tylko, że zrobiłbym coś głupiego, gdyby zostawić mnie na chwilę samego.
Czy byłoby warto powiesić się na krawacie z powodu pierwszego nieudanego związku? Pewnie nie, ale właśnie na to miałem teraz ochotę. Potwierdzały się wszystkie przypuszczenia, które odsunąłem od siebie dla chwili spokoju. Ludzie naprawdę byli bezlitośni i robili wszystko, żeby sobie dogodzić. Najgorsze w tym wszystkim było to, że miałem skłonności ku temu samemu.
Drżały mi dłonie. Każdy jego dotyk, który tak ceniłem, teraz wydawał mi się bezwartościowy i wstrętny. Cała skóra mnie mrowiła. Gdybym zaczął się po niej drapać, zapewne miałbym krew pod paznokciami, dlatego bezmyślnie zaciskałem palce na kubku z kawą.
Wydawało mi się, że nie powinienem tego tak zostawiać. Winienem próbować to wyjaśnić. Jednak czy dotarcie do prawdy w ogóle było możliwe? Czy ktoś właściwie mógłby potwierdzić, że ona istnieje? Każdy i tak widział ją inaczej i zniekształcał na własny użytek. Nie powiedziałby mi przecież prawdy, skoro już raz zręcznie jej uniknął, a potem doprowadził do tego, że dyrektor miał mnie za kłamcę i zboczeńca. Gdyby odczuwał potrzebę powiedzenia mi czegoś, wiedział, jak się ze mną skontaktować. Ja jednak chciałem zostać zupełnie sam, taki był mój naturalny stan. Wtedy nikt nie mógł mnie skrzywdzić, ja zresztą też nie odczuwałem ku temu potrzeby. A teraz? Teraz nie chciało mi się oddychać.
Kiedy zasypiałem, zdawało mi się, że mój oddech stawał się coraz płytszy i coraz rzadszy. Zupełnie jakby nawet mój nerwowy układ autonomiczny zaczął próchnieć przez depresję. Rano jednak znów otworzyłem zapuchnięte oczy. I chociaż bardzo chciałem zobaczyć jakąś przypadkową październikową datę w swoim telefonie, nastał już marzec. Kilka miesięcy przepadło mi w pogoni za uczuciami, żeby stracić pewność co do tego, czy były odwzajemnione.
Zawsze miałem się za tchórza. Wydawało mi się, że uciekam przed swoją przeszłością, przed innymi ludźmi, przed obowiązkami, a przyszłości bałem się jak nikt inny, nawet jeśli nie zapowiadała się różnić specjalnie od mojej codzienności. Nigdy jednak nie uciekałem przed konsekwencjami, a Anton prędko znalazł nową pracę, zostawiając mnie za sobą zupełnie bez słowa.
----------------------------------* * * -----------------------------------
Psychiatra milczał przez chwilę. Nieczęsto zdarzało się, by miał problem ze znalezieniem odpowiednich słów, w końcu niejedno już słyszał. Potarł się po skroniach, a ja siedziałem sztywno na krześle. Nie przychodziłem do niego po współczucie ani po dobrą radę. Chciałem jedynie znów zacząć brać tabletki, nawet jeśli nie byłem na tyle głupi, by sądzić, że one w magiczny sposób rozwiążą moje problemy.
– Sebastianie, bardzo mi przykro.
Lacroix był profesjonalistą. Ja nie umiałem ocenić, czy to co zrobiłem było właściwie czy też nie, on też tego nie robił. Czasami mówił, że należy dawać innym szansę, by nas poznali, ale zapewne nie to miał na myśli. Nie obwiniałem go o to, że tak się sparzyłem. Sądziłem, że relacje i inne sprawy, którymi zajmują się szczęśliwi ludzie zwyczajnie nie były dla mnie. Dlaczego miałbym winić innych za swój defekt?
Cieszyłem się z tego, że lekarz nie prawił mi kazania na temat przerywania terapii. Nie ocenił też mojego postępowania, chociaż naprawdę obawiałem się, żę tak jak inni zacznie mnie traktować jako nieodpowiedzialnego gówniarza. Chciałem teraz tylko znów poczuć tę cudowną obojętność na wszystkie doczesne sprawy, dawaną przez antydepresanty.
– Chyba zwyczajnie trafiłem na nieodpowiednią osobę, prawda? – Siliłem się na uśmiech.
Przynajmniej tę umiejętność nauczoną przez Wakefielda będę miał szansę wykorzystać, bo siadać przy fortepianie już nie zamierzałem.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro