Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 12 - Sekrety

Jaqueline przez ostatnie dni żałowała, że nie może zbyt szybko przystąpić do działania, ale co poradzić, że akurat tego człowieka, którego ona potrzebowała, przywództwo postanowiło wysłać na misję? Nic nie mogła na to poradzić. A znaleźć kogoś innego? To niespecjalnie wchodziło w grę... Nawet jeśli poznałaby nazwiska wszystkich strażników punktów teleportacji, nic jej po tym, jeśli nie widzieli tego, co Jenkins.

A może w ogóle nie powinna robić takiej szopki i szukać Jenkinsa... Może Richard jej wystarczył? Natychmiast jednak odrzuciła tę myśl. Richard nie zwracał uwagi na szczegóły, nie mógł jej pomóc. A poza tym nawet on już widział jej zainteresowanie całą tą sprawą. Gdyby zrozumiał, do czego dążyła...

Nie, Richard nie dowie się niczego, jeśli będzie postępować zgodnie z planem. Jeśli nie będzie się zachowywać zbyt podejrzanie... A plan obejmował spotkanie z Jenkinsem. Jeśli się nie myliła w jego ocenie, to ich rozmowa pozostanie tajemnicą, a może nawet, jeśli dobrze to rozegra, to on nie zwróci uwagi na to, o co naprawdę jej chodziło?

W głowie układała sobie, jak powinna zrobić to wszystko. Dzisiaj musiała mieć już wszystko gotowe. Dzisiaj wracał Jenkins. On był w stanie udzielić jej tej informacji, której potrzebowała. Oby cały ten wysiłek nie poszedł na marne...

Jakąś godzinę czy dwie później nareszcie doczekała się powrotu uczestników ostatniej misji. Niestety nie mogła od razu przystąpić do działania. Nie... Odnowiciele musieli najpierw złożyć meldunek Mistrzowi i jego zastępcom. A Mistrzowi za nic nie mogła przeszkodzić. Jeśli by to zrobiła, już dawno mogłaby się pożegnać z życiem. A nawet jeśli cudem by przetrwała, z pewnością zwróciłaby na siebie jego uwagę, a na to nie mogła pozwolić. I tak fakt, iż w Brukseli utraciła wyłącznik bomb, sprawiał, że co poniektórzy obrzucali ją nieprzychylnymi spojrzeniami... Gdyby jeszcze Mistrz się nią zainteresował, nie byłoby dobrze.

Z gorzkich refleksji wyrwał ją dźwięk skrzypiących drzwi. Czyżby uczestnicy misji właśnie opuścili kwaterę Mistrza? I czyżby to był już czas do działania? A może nie powinna tak szybko działać? Może jednak zrobić sobie dzień przerwy?

Usłyszała dźwięk czyichś kroków, a jej czujność natychmiast wzrosła. Jeśli to Jenkins, to będzie miała idealną okazję: zaczepi go niby to przypadkiem, wypyta o powodzenie misji i mimochodem wyciągnie z niego to, czego potrzebowała... To byłoby idealne. Ale oczywiście skoro taki obrót wydarzeń byłby idealny, to nie nastąpił. Osobą, która przeszła obok niej, nie był wcale Jenkins. Jaqueline bez problemu rozpoznała Łowcę i on ją również. Obrzucił ją krótkim spojrzeniem, ale zaraz po tym odszedł, nie zatrzymując się ani na chwilę. Jaqueline śledziła go wzrokiem, póki nie zniknął za rogiem i odetchnęła z ulgą, dopiero teraz zorientowawszy się, że wstrzymała oddech.

Łowca zaczynał ją coraz bardziej niepokoić. Ile wiedział? Z ilu rzeczy zdawał sobie sprawę? A może już domyślił się wszystkiego i tylko czekał na uzyskanie jakiegoś dowodu swoich racji?

Nie, nie myśl tyle o Łowcy — napomniała się. — Jeśli szybko wypełnisz swoje zadanie, to nie będzie dla ciebie zagrożeniem.

W takim razie nie miała już czego przeciągać. Skoro tą częścią korytarza, gdzie się znajdowała, przeszedł tylko Łowca, musiało znaczyć to, że uczestnicy misji udali się w drugą stronę. Zdecydowała się więc pójść właśnie tam. Minęła wielkie drzwi kwatery Mistrza, przed którymi nie stała żadna straż, bo i nie była potrzebna. Nikt, kto miał choć trochę oleju w głowie, nie odważyłby się wejść do środka nieproszony, bo jeśli magiczne zabezpieczenia nie zrobiłyby z nim porządku, Mistrz sam by dokończył sprawę, nawet jeśli nie bezpośrednio własnymi rękami. Idąc coraz dalej, Jaqueline zaczął ogarniać niepokój. Nikogo nadal nie było... Co jeśli wszyscy już odeszli?

Wtem dostrzegła postać idącą samotnie, sądząc po jej wysokim wzroście, najprawdopodobniej mężczyznę. Przybliżyła się nieco i do jej uszu dotarł cichy szept. Wytężyła słuch, by zrozumieć poszczególne słowa.

— Myślą sobie, że wszyscy są ode mnie lepsi... Już ja im pokażę! Myślą sobie, że tylko półbogowie są coś warci, tak? To nie widzieli mego szlachetnego przodka Braydena!

Jaqueline była już niemal pewna, że oto jednak szczęście nie porzuciło jej całkowicie. To musiał być Jenkins! Z tego co wiedziała, był przecież człowiekiem... A poza tym wielokrotnie chwalił się, że chroni go dusza jego dawnego przodka, Braydena, zaklęta w kwami! W takim razie, skoro okazja sama się jej trafiała, nie mogła jej nie wykorzystać!

Ruszyła szybciej, tak, żeby znaleźć się obok niego. Wcale nie starała się ukryć, wręcz przeciwnie; jej działania odniosły pożądany skutek i Jenkins zaszczycił ją spojrzeniem. Patrzył na nią chwilę, najwidoczniej zdziwiony, że nie jest tu sam, po czym odwrócił wzrok zmieszany.

— Hej, Jenkins! — przywitała się Jaqueline. — Widzę, że powróciłeś już z misji. Jak się udała?

— Świetnie — odpowiedział, nadal na nią nie patrząc. — Wspaniale... Mamy wszystko. Mistrz był zadowolony.

— Ale ty wcale nie jesteś zadowolony — zauważyła.

— Naprawdę tak sądzisz? A niby dlaczego?

— Widać po tobie to zupełnie. Ale jeśli nie chcesz ze mną o tym porozmawiać, to zrozumiem... Samotność czasem pomaga.

— Ech, może i tak...

— Ale z drugiej strony jest też dobrze się wygadać. Gdy podzielisz się z kimś swoim problemem, to staje się o połowę mniejszy, wiesz?

— Bardzo chciałabyś wiedzieć, co? — W głosie Jenkinsa zabrzmiała złość. — Może choć raz nie wściubiałabyś nosa w nieswoje sprawy!

Jaqueline zacisnęła zęby. Co jak co, ale takich problemów się nie spodziewała, a już na pewno nie z Jenkinsem! Z tego, co wiedziała, powinien był bez problemu ujawnić to, na czym jej zależało... Czyżby jej informacje były niekompletne?

— Ja wściubiam nos? — powtórzyła, starając się nie poddać nagłemu przypływowi złości, a może raczej przerażenia. — Skąd takie wrażenie? Po prostu wiem, że czasem lepiej jest się komuś wyżalić...

— I sobie wyobrażasz, że jeśli komuś powiem, to tobie, tak? — prychnął mężczyzna. — Jesteś dokładnie taka, jak wszyscy inni! Wyobrażasz sobie, że jesteś nie wiadomo kim, tylko dlatego że jakiś bóg dostał chcicy i cię zrobił!

Jaqueline milczała. Uznała, że w tej chwili nie ma sensu odpowiadać, bo bez względu na to, co Jenkins usłyszy, prawdopodobnie tylko pogłębi to jego złość.

— Tak, najlepiej wykluczać takich jak ja, bo co, bo jestem człowiekiem? Zapominacie, ile zawdzięczacie ludziom! Gdyby nie ludzie, to nawet by was na tym świecie nie było! — Przerwał na chwilę, żeby nabrać tchu. — Coraz poważniej zastanawiam się, czy po prostu nie rzucić tego w cholerę! Poświęciłem Odnowicielom całe życie, ale zdaje się, że nie warto! Przez te wszystkie lata nikt mi nie podziękował za to, co robiłem, a jeszcze zabierają mi wszystko, co mam. Czy naprawdę byłem takim złym strażnikiem bramy? Nie! Ale ten durny zadufany w sobie Łowca oczywiście musiał szepnąć Mistrzowi złe słówko czy dwa o mnie!

To akurat zainteresowało Jaqueline. Łowca nie chciał, żeby Jenkins stał na straży punktów teleportacji?

— Nie jesteś już strażnikiem bramy? — wyraziła głośno swoje zdziwienie.

— Miło, że zauważyłaś. Już od prawie pięciu miesięcy! Jestem pewien, że to sprawka tego głupiego Łowcy! Jak ostatnim razem stałem tam, to się patrzył na mnie z tą swoją wyższością, gdy on sam nakładał tej głupiej małolacie piętno!

Szczęście, choć przewrotne, chyba jednak nadal dopisywało Jaqueline. Usłyszała dokładnie to, czego potrzebowała! Pilnowała się bardzo, żeby na jej twarzy nie wykwitł szeroki uśmiech; dobrze byłoby nie sprawiać wrażenia, że nieszczęście Jenkinsa ją cieszy. W duchu dziękowała sobie za liczne godziny spędzone na nauce ukrywania swoich prawdziwych emocji, odkąd po raz pierwszy postawiła nogę w siedzibie Odnowicieli. Pozwoliły jej teraz przybrać wyraz zmartwienia i współczucia wobec jej rozmówcy.

— Pewnie nigdy naprawdę cię nie zrozumiem — odezwała się — ale wierzę, że masz rację. Ludzie są potrzebni do zachowania równowagi i nie można ich pomijać. Przykro mi, że Łowca cię tak traktuje.

Jenkins wreszcie na nią spojrzał. Wcale nie wyglądał na mniej rozgniewanego niż brzmiał. Jaqueline spodziewała się, że lada chwila znowu zacznie na nią wrzeszczeć, ale o dziwo następne zdanie, które wypowiedział, było dość ciche.

— Ten Łowca... Och, jak chętnie bym go dopadł. Zobaczymy, kto będzie się śmiał ostatni!

— Nie zapominaj jednak, że to dzięki niemu Mistrz został wskrzeszony — przypomniała mu Jaqueline. — Jeśli chcesz cokolwiek pokazać Łowcy, dobrze, żeby nikt się o tym nie dowiedział.

Tu uśmiechnęła się blado i ruszyła przed siebie, uznawszy, że skoro miała to, czego chciała, to nie było sensu dłużej męczyć Jenkinsa swoją obecnością. On jednak nie zamierzał dać za wygraną.

— Jaqueline, zaczekaj! — zawołał za nią i chwycił ją za rękę.

Jaqueline odwróciła się i pozwoliła sobie na pokazanie zaskoczenia.

— O co chodzi? — zapytała najbardziej niewinnym głosem, na jaki było ją stać.

— Właściwie to... Właściwie to jeśli nie miałabyś nic przeciwko... to mogę ci opowiedzieć, co stało się podczas misji.

Czyli wreszcie się złamał... Jaqueline, trzeba to przyznać, zaczęła powoli tracić nadzieję, że uda jej się do niego dotrzeć, choć dzięki szczęśliwemu przypadkowi nawet nie musiała się zbytnio potem wysilać. Ale skoro teraz tak chętnie chciał z nią rozmawiać... Czemu nie? Każda okazja, by dowiedzieć się czegoś nowego, była dobra!

— Z chęcią posłucham tego, co masz mi do powiedzenia — zgodziła się.

I nikt już nie ujrzał ich przez kolejne kilka godzin.

***

Gdy Bruno następnego dnia znowu odwiedził siedzibę Zakonu, zorientował się, że kradzież Czary Shuihai była faktem, o którym wiedział już praktycznie każdy, nie tylko on, śledzący namiętnie portale plotkarskie. Strażnicy stali się tym tematem tak zaaferowani, że wszędzie słyszał szepty ludzi dyskutujących o tej sprawie, lecz oczywiście nic z tego nie wynikało. Zdaje się również, że nie wiedzieli, iż bezcenny magiczny artefakt ma cokolwiek wspólnego z kielichem z planu „Darów demona", ale przypuszczał, że wkrótce i o tym się dowiedzą. Pewnie przywódcy Zakonu już zdawali sobie z tego sprawę, jakoś w końcu musieli odkryć kradzież...

Miał jednak nadzieję, że nie dowiedzą się, że maczał w tym palce. Prawdę mówiąc, w każdej kolejnej chwili coraz bardziej się zastanawiał, czy dobrze zrobił. Może jednak nie powinien im pomagać? Co jeśli nie dotrzymają słowa i nie oddadzą mu Aurélie? Czy wtedy przekazanie tej informacji pójdzie na marne? A poza tym, jeśli Zakon się dowie... Wtedy z pewnością będzie miał przechlapane! A wcale nie chciał sobie robić z Zakonu wroga... Co on sobie myślał?

A może powinien się od razu przyznać? Powiedzieć, co zrobił i liczyć na odkupienie? Może wtedy potraktują go łaskawiej, niż gdyby dowiedzieli się przypadkiem? Ale wtedy z kolei narazi się Odnowicielom. Co, jeśli uznają, że w takim razie już nigdy więcej nie powinien zobaczyć Aurélie i nie dadzą mu kolejnej szansy na jej odzyskanie? Nie, na to zdecydowanie nie mógł pozwolić! Jeśli jego głupota miałaby sprawić, że postanowią ją wiecznie u siebie przetrzymywać, nie wybaczyłby sobie tego! Nie... Musiał myśleć przede wszystkim o Aurélie.

I dlatego powinien udawać, że jest tak samo jak wszyscy zdziwiony kradzieżą Czary, ale nic więcej. I zachowywać się jak najbardziej normalnie. A normalną rzeczą, którą powinien teraz podjąć, był trening, bo właściwie to po to przyszedł do siedziby Zakonu, żeby go odbyć. Ale kiedy dotarł do sali treningowej, okazała się pusta. Gdzież znowu podziewał się ten Pierre?

— Halo, jest tu kto? — zawołał w eter. — Jestem gotowy, żeby się zmęczyć!

Nikt nie odpowiedział na jego nawoływania. Bruno pomyślał, że być może Pierre zwyczajnie się dziś znowu spóźni, więc usiadł na trybunach, by zaczekać chwilę. Co prawda nie zamierzał tam przesiadywać całych godzin, ale liczył na to, że prędzej czy później ten się zjawi.

Minęło jakieś piętnaście minut, a Bruno zaczynał się zastanawiać, czy jest sens jeszcze czekać. I wtedy właśnie drzwi sali otworzyły się. Natychmiast spojrzał w ich stronę i okazało się, że wreszcie doczekał się nadejścia Pierre'a. Pierre wszedł do sali i rozejrzawszy się, ujrzał Brunona na trybunach.

— Przepraszam za spóźnienie — odezwał się. — Jestem ostatnio trochę zajęty...

— Trudno nie zauważyć — odpowiedział Bruno.

— Niestety... Przez to wszystko dziś trening potrwa krócej, a i za niedługo najprawdopodobniej Zakon wyśle mnie na jakąś misję, więc nie będzie treningów przez jakiś czas. Chyba że chcesz trenować jeszcze z kimś innym, to śmiało!

— Misja? — zainteresował się Bruno. — Jaka misja? Też chcę iść!

— Nie mogę nic powiedzieć.

— No weź! Jak będę tu ciągle siedzieć, to chyba umrę z nudów!

— Ale to nie ode mnie zależy — stwierdził Pierre. — Nie mogę ci pomóc, jak chcesz coś zmienić, to musisz gadać z dowództwem.

Bruno mógł zrobić wszystko, tylko nie to. Nie powinien ich za bardzo interesować swoją osobą... Zdecydował się więc nie ciągnąć dalej tego tematu. Machnął tylko ręką i przygotował się mentalnie do treningu.

Tak jak Pierre powiedział, rzeczywiście okazał się krótszy niż zwykle, co Bruno poznał przede wszystkim po tym, że gdy nadszedł koniec, on jeszcze nie chciał od razu paść na ziemię i umrzeć. A poza tym nawet nie szło mu tak tragicznie! Mógł już powoli powiedzieć, że walka była niemal wyrównana, choć mógłby się założyć, że Pierre i tak się hamował. Ale chyba nie mógł za bardzo narzekać, prawda? Minęły dopiero jakieś cztery miesiące, odkąd zaczął trenować, więc i tak szło mu bardzo nieźle! Wcale nie spodziewał się po sobie, że mu się uda, myślał raczej, że minie przynajmniej dziesięć lat, zanim przejdzie na poziom wyższy niż „gorzej niż początkujący".

Bruno nawet chciał, żeby poćwiczyli jeszcze trochę, skoro szło mu niezgorzej, ale wiedział, że proszenie nic nie da, bo Pierre szybko zebrał się i poszedł. Bruno postanowił wykorzystać więc chwilę samotności i jeszcze poćwiczyć ciosy w powietrzu. Wreszcie, poczuwszy realne zmęczenie i w zasadzie to nudę, przerwał to i wrócił do trybun, gdzie zostawił plecaczek, do którego schował telefony swój i Aurélie. Zarzucił go na ramię i wyszedł z sali, zastanawiając się, czy może się jeszcze gdzieś nie powłóczyć. Błądził przez chwilę po siedzibie, aż wreszcie stwierdził, że nic tu po nim. Może jak Pierre wyjedzie na tę swoją misję, to umówi się z kimś innym na trening, ale teraz nie miał na to ochoty. Do biblioteki tym bardziej nie chciał się wybierać, nie chciało mu się przemęczać mózgu. A innych miejsc w siedzibie zwyczajnie nie znał.

Niedaleko wyjścia usłyszał, a właściwie to nawet bardziej wyczuł, wibracje w telefonie. Bez innego dźwięku. Oho, Odnowiciele znowu się obudzili! Przez chwilę zastanawiał się, czy może nie wyjść z siedziby, żeby sprawdzić, co chcieli, ale ostatecznie stwierdził, że skoro nikogo nie było w pobliżu, to może zobaczyć i tutaj. Przynajmniej nie będzie musiał znowu pokonywać tych durnych zabezpieczeń, jeśli będzie miał do zrobienia coś tutaj! Wyjął więc telefon Aurélie i go odblokował. Kliknął w powiadomienie.

„Dzięki Tobie Czara Shuihai trafiła w nasze ręce, ale to jeszcze nie wystarczy, żebyś znowu zobaczył pannę Voler."

Bruno zmarszczył brwi. Przypuszczał, że tak łatwo nie będzie, ale i tak go to zirytowało. Czy naprawdę choć raz coś nie mogło być proste? Po chwili jednak odpisał, siląc się na spokój.

„W takim razie co muszę jeszcze zrobić?"

Nie czekał długo na odpowiedź. Zastanawiał się, czy Odnowiciel, który się z nim kontaktował, przygotowywał swoje wiadomości zawczasu, czy może miał wyjątkowo zręczne palce.

„Przynieś nam Laskę Cao."

— Mam zrobić co?! — wykrzyknął głośno. — No chyba nie...

— Co „nie"? — zapytał nagle ktoś.

Bruno nie powstrzymał głośnego krzyku. A więc nie był tu sam! Szybko przysunął telefon bliżej siebie i spojrzał ponad nim. Osobą, która go zaskoczyła, była Brigitte, która musiała właśnie wejść do siedziby. Bruno odetchnął z ulgą.

— To nic takiego — mruknął. — Rodzice chcą, żebym cały dzień siedział w cukierni — skłamał, mając nadzieję, że dość wiarygodnie.

Brigitte zdawała się tego nie kwestionować i być może wszystko poszłoby po myśli Brunona, gdyby nie telefon. Ale nie ten, który trzymał w dłoni, tylko swój własny, pozostawiony w plecaku. Akurat teraz musiał zadzwonić! Cały korytarz wypełniły nuty najnowszego, świeżo wypuszczonego singla Jaggeda Stone'a i Bruno zaczął się gorączkowo zastanawiać, co zrobić. Udawać, że odbiera połączenie w telefonie, który trzymał? Ale nie, muzyka wtedy przecież nie przestanie grać!

— Po co ci dwa telefony? — Brigitte zmarszczyła brwi. Czyli jednak poznała się na tym, że dźwięk nie dochodził z urządzenia, które akurat trzymał!

— A bo wiesz, jeden mam do... gierek! Tak, właśnie! Tamten stary to straszny grat, ale wszyscy mi tam dzwonią, a ten jest lepszy do gierek! — Uśmiechnął się nieco krzywo.

— Telefon do gierek... — powtórzyła Brigitte. — I do tego telefonu do gierek rodzice ślą ci prośby o zostanie w cukierni?

— A, bo widzisz, jednak mi się pomyliły telefony! To ten jest do dzwonienia, drugi do gierek, a to, co słyszałaś, to powiadomienie z gry! Strasznie uzależniająca, a jak tylko nie grasz przez chwilę, to od razu się domagają twojego powrotu!

W tej chwili Bruno pragnął tylko jednego: zapaść się pod ziemię. Telefon do gierek, naprawdę? Czy ktokolwiek mógł się na to nabrać?

— A wiesz, co ja myślę? — odezwała się znowu Brigitte. — Myślę, że coś kręcisz. Gadaj, o co chodzi?

— A musi zaraz o coś chodzić? — odpowiedział Bruno nieco napastliwie. — Mogę sobie mieć dwa telefony, jeśli tak mi się podoba!

— Oczywiście, że możesz — żachnęła się Brigitte. — Ale gdybyś sobie je po prostu miał, to byś się tak gęsto nie tłumaczył i nie wciskał kitu o telefonie do gierek. A poza tym wydaje mi się, że gdzieś już widziałam ten telefon, ale wcale nie u ciebie...

Czy to znaczy, że już się z tego nie wyłga... Ech, że też nie wpadł na to, żeby wymyślić wcześniej jakieś wiarygodne kłamstwo na podobne wypadki! Ale przecież był szczerze przekonany, że jest sam... Czyli jednak powinien był wyjść z siedziby, wtedy przynajmniej dowiedziałby się, że Brigitte jest w pobliżu. Ale co teraz powinien zrobić? Dalej robić z siebie idiotę? Ale czy to miało sens, skoro Brigitte prawdopodobnie już połączyła kropki?

— Ech — westchnął, podejmując decyzję. — Tylko obiecaj, że nikomu, ale to nikomu o tym nie powiesz!

— Nie mogę obiecać — zaprotestowała Brigitte. — To zależy od tego, o co chodzi. Ale skoro masz telefon Aurélie, to zapewne o nic dobrego.

— No dobrze, i tak już za dużo wiesz... Lepiej chyba będzie, jeśli poznasz prawdę ode mnie, a nie będziesz się domyślać. Ale może to nie tutaj... Możemy wyjść?

— Właściwie to miałam szukać Pierre'a, ale niech będzie... Najwyżej się trochę spóźnię.

Wyszli więc z siedziby i znaleźli na cmentarzu ustronne miejsce. Bruno zastanawiał się, jak ująć całość w słowa, ale ostatecznie zdecydował się zacząć od najważniejszego.

— To ja powiedziałem Odnowicielom, gdzie jest Czara Shuihai — wyznał, po czym opowiedział, jak to się stało, że w jego ręce trafił telefon Aurélie i w jaki sposób odkrył prawdę na temat Czary. — A teraz chcą, żebym zdobył dla nich tę całą Laskę Cao, tylko nie mam pojęcia, jak niby mam się w ogóle do niej zbliżyć...

— Ty chyba nie myślisz poważnie, żeby dalej pomagać Odnowicielom? — zapytała Brigitte. — To znaczy... Skoro już jeden artefakt jest bardzo potężny, to jaką moc będą mieć z dwoma? A jeśli zdobędą jeszcze Miecz Yana i Róg Jufeng, to nie damy rady ich powstrzymać!

— I co, mam siedzieć bezczynnie? Chcę odzyskać Aurélie! — powiedział głośniej, tak, że jakiś przechodzień spojrzał na niego krzywo. — To znaczy, skoro Odnowiciele dają mi szansę, to czy nie powinienem jej wykorzystać?

— Naprawdę myślisz, że można ufać Odnowicielom? — powątpiewała Brigitte. — Manipulują tobą! Wykonasz za nich całą robotę, a oni i tak nie oddadzą ci Aurélie. Nie uważasz, że lepiej jest trzymać się Zakonu? Zakon na pewno wreszcie znajdzie sposób, żeby ją odbić!

— Ta, jakoś widzę, jak szukają tego sposobu — prychnął Bruno. — Od miesięcy gówno robią w tej sprawie!

— Jeśli Odnowiciele będą mieć wszystkie artefakty, Aurélie może nie dożyć waszego przyszłego spotkania!

— A może dożyje? Nadzieja umiera przecież ostatnia! A poza tym założę się, że gdyby to Pierre'a porwali, to też zrobiłabyś dla niego wszystko! Czy może się mylę?

Poznał, że trafił w jej czuły punkt, bo cała złość nagle z niej uleciała. Brigitte westchnęła.

— Masz rację — powiedziała już ciszej. — Zrobiłabym dla niego wszystko. Ale naprawdę, musisz być ostrożny! Odnowiciele nie znają takiego słowa jak honor. Przy pierwszej okazji wbiją ci nóż w plecy.

— To co niby mam zrobić?

— Pogrywać tak, jak oni. Trochę im dokuczyć.

— Co sugerujesz?

Tu Brigitte się uśmiechnęła, po czym zaczęła mówić.

~~~~

A więc... Bruno nadal robi z siebie głupka, a Brigitte stara się go odwieść od głupich pomysłów. Poza tym skończyłam dziś pisać kontynuację NW :D i czytać Noragami, a moje serduszko nie umie tego wytrzymać, heh.


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro