Rozdział 11 - Propozycja nie do odrzucenia
Pierre i Brigitte zaczekali, aż pozostali Strażnicy się rozejdą, co trwało trochę długo. Dostrzegali, że całkiem sporo z nich podchodzi do przywódców i z nimi rozmawia — prawdopodobnie każdy z nich chciał jakoś pomóc w zaistniałej sytuacji. Pierre zastanawiał się, czy w takim razie nie będą tam czekać mniej-więcej wieczność, ale w końcu zorientował się, że rozmowy te były bardzo krótkie, co najpewniej oznaczało, że przywództwo chce jak najszybciej rozgonić tłum. Nie dziwiło go to, ale zastanawiał się, czy w takim razie będą chcieli w ogóle ich wysłuchać. Ale musieli przecież chociaż spróbować z nimi porozmawiać, prawda?
Wreszcie tłum przerzedził się nieco. Brigitte wstała, a Pierre podążył za nią. Podeszli do przywódców Zakonu, którzy cały czas siedzieli na swoich miejscach. Zaczekali, aż kolejni Strażnicy odejdą, po czym przybliżyli się tak, że tamci wreszcie ich zauważyli. Liderka uniosła na nich wzrok.
— Witajcie — powiedziała tonem, który nawet można by uznać za przyjazny. — Chcecie zapisać się do dodatkowej straży Zakonu?
— Właściwie to mamy coś do powiedzenia — odparła Brigitte. Pierre uznał, że pozwoli jej przejąć inicjatywę. — Chodzi o to, że coś odkryliśmy.
Opowiedziała przywódcom Zakonu o wizji Pierre'a i o wnioskach, do których doszli na jej podstawie. W czasie całej tej opowieści przywódcy milczeli i wyglądali na autentycznie tym zainteresowanych, choć nie zaskoczonych. Kiedy Brigitte zakończyła, przywódczyni ponownie zabrała głos.
— Czyli że uważacie, że Shouyi dawniej współpracowała z Odnowicielami i dopiero przez spór z ich przywódcą stali się wrogami? — podsumowała.
— Mniej-więcej — potwierdziła Brigitte.
— Powiedziałaś, że to wspomnienie to głównie wypowiedzenie wojny, ale to chyba nie musi znaczyć od razu, że Shouyi współpracowała z Odnowicielami? — zasugerował mężczyzna siedzący obok.
— Właściwie to ten mężczyzna, z którym rozmawiała, sugerował, że tak było — wtrącił się Pierre. — Powiedział, że Shouyi chciała, żeby poprowadził swoich podwładnych, czy jakoś tak... Więc czy to nie znaczy, że miała z Odnowicielami jakieś interesy?
— To mogło znaczyć bardzo wiele różnych rzeczy — stwierdził sucho mężczyzna.
— Tak czy siak — odezwała się znowu przywódczyni — przyjrzymy się temu, co mówicie. Shouyi może się okazać cennym sojusznikiem lub potężnym wrogiem, trzeba się z nią liczyć.
— I z Tigili — mruknął Pierre, którego pamięć pomknęła nagle w zupełnie nieoczekiwanym kierunku.
— Słucham?
— Shouyi twierdziła kiedyś, że są z Tigili po jednej stronie — powiedział już głośniej. — Jeśli to prawda, to można by się spodziewać, że Tigili ją poprze.
Ta wiadomość sprawiła, że przywódcy popatrzyli wzajemnie po sobie. Wymienili między sobą kilka uwag, aż wreszcie liderka znowu spojrzała na Pierre'a i Brigitte.
— Dlaczego wcześniej nam o tym nie powiedzieliście? — zapytała. — To może zmienić wszystko!
— Prawdę mówiąc, wcale nie odnieśliśmy takiego wrażenia — uznała Brigitte. — Shouyi plotła o tym sojuszu z Tigili, jakby to było nie wiadomo co, ale ani ona, ani Tigili ani razu nam nie pomogły!
Pierre chciał już poprzeć Brigitte, ale uświadomił sobie, że to, co mówiła, to przecież była nieprawda.
— Nie do końca — powiedział. — Może i nie wykorzystały swoich mocy przeciwko Odnowicielom, ale przecież udzieliły nam pomocy i to nie raz. To dzięki Shouyi spotkaliśmy Zakon. To Shouyi uświadomiła mi, kim jestem. A Tigili... — Opowiedział o swoim spotkaniu z matką. — Tigili też nie podobają się poczynania Odnowicieli, ale wielokrotnie wszyscy wokół niej podkreślali, że musi działać ostrożnie, bo jej moce mogłyby mieć katastrofalny wpływ na wynik tej wojny. A poza tym... — To chyba był czas, żeby bezpiecznie to powiedzieć. — Jestem przekonany, że obie chcą, bym to ja był narzędziem ich działania. Shouyi twierdzi, że odegram dużą rolę w tym, co ma się wydarzyć i podkreślała, że Tigili mogłaby przeze mnie działać.
Gdy tylko to powiedział, poczuł się nieco głupio. To przecież brzmiało, jakby był jakimś wybrańcem, którego rolą jest uratować świat! No chyba nie... To znaczy, chciał pomóc, ale wcale nie wyobrażał sobie, że mógłby być w tym rzeczywiście ważny. Co prawda w najgorszych chwilach miał poczucie, że bez jego udziału wszystko się zawali, ale to wcale nie było to... Wtedy bardziej oskarżał się o bezużyteczność, a nie chciał, żeby to na nim skupiła się uwaga.
— Interesujące — stwierdziła liderka. — To jest bardzo interesujące... — Przyglądała mu się chwilę, najwyraźniej rozmyślając nad czymś uważnie. — Przyjdź do mnie za godzinę — poleciła mu. — Będę w siedzibie przywództwa. Tymczasem póki co możecie odejść.
Pierre zrozumiał, że nie jest to przyzwolenie, a raczej rozkaz. Chwycił Brigitte za rękę i razem z nią wyszedł z sali posiedzeń. Nie udali się jednak ku wyjściu z siedziby Zakonu, tylko do ich ulubionej bocznej salki, w której mogli odsapnąć. Gdy tylko się tam znaleźli, usiedli obok siebie przy jednym ze stolików, a Brigitte spojrzała na Pierre'a.
— Jak myślisz, czego ona od ciebie chce?
— Nie mam pojęcia. — Pierre wzruszył ramionami. — Okaże się. Ale chyba nie będzie to nic złego... Nie wyglądała, jakby chciała mnie besztać.
— Raczej wątpię — stwierdziła Brigitte. — Bo niby za co by miała?
Pierre nie odpowiedział. W zasadzie nie miał powodu, by się czegokolwiek obawiać ze strony przywództwa Zakonu. Nie zrobił przecież nic złego, prawda? A poza tym martwieniem się niczego nie załatwi. Za godzinę się dowie, o co chodzi.
Nie mając czym zająć rąk, położył je na nogach. Jego prawa dłoń wylądowała dokładnie na kieszeni, co sprawiło, że wyczuł pod nią wybrzuszenie. Doskonale wiedział, co tam było. Ech... Czy w tych okolicznościach kiedykolwiek uda mu się zrobić to, co chciał?
Brigitte zauważyła zmianę w jego nastroju.
— Co się stało?
— Nic... — mruknął Pierre w odpowiedzi. — Właśnie chodzi o to, że nic.
— To w czym problem?
Może to wreszcie był ten moment, żeby przestać się kryć?
— Bo nie chcę, żeby to było nic... Chcę zrobić jedną rzecz, ale ciągle coś mi przeszkadza. Najpierw powrót twoich rodziców, potem wypadek twojego dziadka, teraz ta kradzież Czary... Bez przerwy coś się dzieje...
— Ale co chcesz zrobić? — Brigitte nadal nie rozumiała.
— Nie wiem, czy to jest odpowiedni moment, żeby ci mówić, ech — westchnął. — Chociaż możliwe, że nigdy nie doczekam się idealnego momentu...
— To może chociaż powiesz, czego to dotyczy? Zakonu?
— Nie Zakonu, jakby to był Zakon, to byłoby dużo prościej! — Źle, nie powinien się tak emocjonować! — To znaczy... To niby nic trudnego, ale nie wiem, czy to jest dobre miejsce i czas... Ale jak się okazuje, kiedy pojawia się jakaś okoliczność sprzyjająca, to za chwilę coś ją niszczy.
— O cokolwiek chodzi, możesz mi przecież powiedzieć! — Brigitte też się zaczęły udzielać jego emocje. — No chyba że mi nie ufasz?
— Oczywiście, że ci ufam! A poza tym to właśnie o ciebie chodzi... O ciebie i o mnie. I chodzi o to, że to dla mnie na tyle ważne, że nie chciałem tego robić na poczekaniu, ale kompletnie nie wiem, jak się za to zabrać... — Odwrócił wzrok. Ech, nie mógł tego z siebie po prostu wydusić? — Bo widzisz, myślałem nad tym już od długiego czasu... A już zwłaszcza, odkąd znalazłem pewną rzecz.
Teraz zaczął żałować, że nie pomyślał o tym, żeby schować pierścionek choćby do jakiegokolwiek pudełka. Odrzucił jednak tę myśl i spojrzał na Brigitte. Wydawała się szczerze zainteresowana tym, co miał do powiedzenia. Ciekawe, czy się domyślała, do czego zmierzał? A zresztą, zaraz będzie już wiedzieć. Nie mógł się wycofać, nie teraz!
Sięgnął jeszcze raz do kieszeni i wyjął pierścionek, po czym zacisnął na nim palce lewej dłoni. Prawą, wolną, wyciągnął przed siebie i ujął w nią delikatnie rękę Brigitte. Ten mały gest sprawił, że na jej twarz wpłynął wyraz zaskoczenia. Czyli może jednak się nie domyślała?
Odetchnął głęboko. To był właściwy czas. Spojrzał jej prosto w oczy.
— Brigitte — powiedział. — Bardzo długo nad tym myślałem i teraz już wiem, że to jest właśnie to, czego pragnę. — Przerwał na chwilę. Brigitte obserwowała go równie uważnie, jak on ją. — Wyjdziesz za mnie?
W pierwszej chwili wydawało mu się, że Brigitte nijak nie zareaguje, ale to było tylko złudzenie. W jednym momencie zdziwienie na jej twarzy zniknęło, ustępując szerokiemu uśmiechowi.
— Oczywiście, że tak! — odpowiedziała. — Myślisz, że jest coś, czego mogłabym pragnąć bardziej?
I w tej chwili Pierre zrozumiał, że jego wszystkie wcześniejsze obawy okazały się zupełnie bezpodstawne. To wszystko okazało się takie proste! Nie miał powodu, żeby się bać. Rzeczywiście, nie było zupełnie żadnej opcji, by Brigitte odpowiedziała jakkolwiek inaczej. Zaszli przecież za daleko, by taka możliwość mogła się w ogóle pojawić.
Odwzajemnił uśmiech. Po tym uniósł nieco rękę Brigitte i wsunął na jej serdeczny palec pierścionek. Brigitte przyjrzała mu się z zainteresowaniem i jakby rozmarzeniem.
— Jest piękny... — uznała. — Dziękuję.
Przysunęła się bliżej, by go przytulić, a Pierre ochoczo odwzajemnił uścisk. Miał ochotę zostać tak na zawsze, mając przy sobie tę, której potrzebował w życiu najbardziej. Brigitte wystarczyła mu do szczęścia. Wyobraził sobie przyszłość, być może wcale nie tak daleką. Za niedługo na świecie pojawi się Malou, a oni sami staną na ślubnym kobiercu. I wszystko się wreszcie ułoży...
Przymknął oczy, dając się ponieść marzeniom.
***
Godzina minęła zaskakująco szybko. Pierre'owi wcale nie spieszyło się, żeby stawić się przed przywództwem Zakonu; zdecydowanie wolałby zostać z Brigitte w salce i cieszyć się dalej swoim sukcesem. Ale nie miał przecież lepszego wyboru. Postanowił sobie, że po wizycie u przywództwa spędzą trochę czasu razem, w pełnym spokoju, pozwalając światowi na chwilę płynąć do przodu bez nich.
Brigitte postanowiła mu towarzyszyć, z czego był rad. Nie miał ochoty iść tam samotnie. Na szczęście kryształ podpowiedział mu, którędy iść, żeby się nie zgubić, więc nie stracił niepotrzebnie dodatkowego czasu na znalezienie siedziby przywództwa. Gdy znaleźli się na miejscu, Pierre odetchnął głęboko. Chociaż czuł, że nic złego się nie stanie, i tak się stresował.
Wreszcie zapukał do dużych metalowych drzwi. Przez pierwsze kilka chwil myślał, a może nawet miał nadzieję, że nikt tego nie usłyszał, lecz wkrótce drzwi te otworzyły się. Stanął w nich ten mężczyzna, który zawsze był pierwszy do krytykowania wszystkich poczynań Pierre'a. Ten dopiero teraz zwrócił uwagę na jego żółte oczy, zupełnie jak te, które miała Albertina z Belgii...
— Nareszcie jesteś — rzucił w stronę Pierre'a, jednak nie wydawał się specjalnie zadowolony z jego obecności. — Wejdź.
Pierre przeszedł obok niego, a Brigitte uczyniła ruch, jakby chciała wejść za nim. Nie uszło to uwadze Strażnika.
— Ty nie — burknął. — Zaczekaj tutaj.
Brigitte już otwierała usta, żeby wyrazić swój sprzeciw, ale mężczyzna zamknął jej drzwi tuż przed nosem, więc nie zdołała nic powiedzieć. Tymczasem Pierre zaczął się już zastanawiać, czy to, co przywództwo chce mu przekazać, jest tak tajne, że nie będzie tego mógł przekazać nawet Brigitte. Miał nadzieję, że nie, bo wcale nie miał ochoty niczego przed nią ukrywać.
Pomieszczenie nie było zbyt duże. Prawdę mówiąc, nie wydawało się dużo większe od pojedynczego pokoju, jaki Zakon mógł zaoferować swoim członkom. Stało tam kilka szafek z bliżej nieokreśloną zawartością, a na środku stało ciężkie, ciemne biurko, za którym siedziały dwie kobiety należące do przywództwa Zakonu. Mężczyzna usiadł na swoim miejscu po prawej stronie i wskazał Pierre'owi krzesło, które stało po drugiej stronie biurka.
Pierre podszedł niepewnie do krzesła i usiadł na samym jego brzegu, gotów zerwać się i uciec w razie czego. Starając się jednak nie wyglądać na tak zestresowanego, jak się czuł, spojrzał na przywódców najpewniej, jak umiał. Zmierzyli go spojrzeniem, a on zaczął się zastanawiać, czy może nie zaczynają żałować wezwania go tutaj. Po chwili, kiedy myślał już, że cisza panująca w pomieszczeniu nigdy nie zniknie, liderka zabrała głos.
— Zdaje się, że nie wiesz, dlaczego zostałeś tu wezwany? — zapytała go.
— Niespecjalnie... — odpowiedział Pierre ostrożnie. — A powinienem wiedzieć?
— Niekoniecznie, bo zaraz i tak będziesz wiedzieć.
Pierre chciał, żeby już nie przeciągali. Czy nie mogli od razu wyłożyć kawy na ławę i oszczędzić mu męki domyślania się?
— Godzinę temu, w czasie naszej rozmowy, stwierdziłeś, że Shouyi powiedziała coś, co bardzo dało nam do myślenia — kontynuowała przywódczyni. — Pomyśleliśmy, że mogła mieć właściwie rację...
— To znaczy?
— Powiedziała, że odegrasz dużą rolę w tym, co ma się wydarzyć.
— Naprawdę uważacie, że ma rację? — zapytał, już niemal przekonany, że wie, w jakim kierunku podąży ta rozmowa.
— Już odgrywasz dużą rolę — zauważyła liderka. — Odnalazłeś Shouyi, pomogłeś jej uwolnić się od Odnowicieli.
Pierre otwierał już usta, by przypomnieć, że znalazł ją przez przypadek, a do tego, że bez Brigitte nic by nie zrobił, ale nie udało mu się dojść do głosu.
— A w Belgii obroniłeś Miecz Yana i pomogłeś w jego bezpiecznym transporcie do siedziby Zakonu.
— To nie moja zasługa — zaprotestował wreszcie. — To znaczy nie całkowicie. Gdyby nie pozostali, to w życiu by się nie udało! To Albertina nas poprowadziła...
— Albertina była z ciebie szczególnie dumna — przerwała mu przywódczyni. — A ona nie rzuca pochwałami, jeśli nie są zasłużone.
Pierre miał ochotę się kłócić, choćby po to, żeby udowodnić temu głupiemu Zakonowi, że wcale nie jest takim wielkim bohaterem, za jakiego go uważają, ale ostatecznie się powstrzymał. Może jednak nie powinien sobie robić wśród nich wrogów... Postanowił więc odpowiedzieć w nieco inny sposób, niż pierwotnie planował.
— W każdym razie, nawet jeśli zrobiłem te rzeczy, to jakie mają teraz konkretnie znaczenie?
— Pokazują, że jesteś kimś, kogo potrzebujemy. Kimś, kto potrafi działać i radzić sobie w kryzysowych sytuacjach. Nie będę ukrywać tego, że właśnie znaleźliśmy się w kryzysowej sytuacji. Odnowiciele przejęli Czarę Shuihai, która jest bardzo potężnym artefaktem. Z nią mogą wyrządzić bardzo wiele szkód i kto wie, czy nie zdobędą nawet innych artefaktów bóstw żywiołów.
— Ale przecież Laska Cao i Miecz Yana są w posiadaniu Zakonu — przypomniał sobie Pierre.
— Do czasu. Odnowiciele stają się coraz silniejsi i nie zdziwię się, jeśli znajdą sposób, żeby je przejąć.
— Chyba nie uważacie, że dadzą radę się tu przedrzeć siłą?
— Jeśli jest tak źle, jak się obawiamy, to nawet nie będą musieli. Odnowiciele z pewnością mają swoich szpiegów wśród Zakonu, a niestety są oni nieuchwytni. Nasi wrogowie wysyłają w nasze szeregi tylko najlepszych, tych, których lojalność jest niezachwiana, a spryt przerasta wielu z nas.
Pierre pomyślał, że w takim razie Odnowiciele powinni byli posłać do Zakonu Łowcę, skoro tak łatwo poradził sobie z wyeliminowaniem nie dość, że Biedronki i Czarnego Kota, to jeszcze Władcy Ciem.
— I co można zrobić? — zapytał. — Skoro szpiedzy są nieuchwytni...
— Można pokonać Odnowicieli, zanim wyciągną ostatni as z rękawa.
— Ale niby jak?
W tej chwili mógł przysiąc, że przywódczyni się lekko uśmiechnęła.
— Zakon również ma swoje asy w rękawie. Własnych szpiegów. Dzięki nim wiemy dużo więcej niż kiedyś o zabezpieczeniach Odnowicieli. Gdy wykonają do końca swoją pracę, siedziba Odnowicieli stanie przed nami otworem. A wtedy będziemy mieć realną szansę ich pokonania.
— Naprawdę?
— Naprawdę. I może to nastąpić dużo szybciej, niż się spodziewamy. Tak czy siak, ostateczne starcie z Odnowicielami się zbliża. Albo oni przejmą artefakty, albo my sforsujemy ich siedzibę. I niezależnie od scenariusza musimy być gotowi.
— I co to właściwie ma wspólnego ze mną?
— Bardzo wiele. Wiemy, że musimy zebrać siły do walki z Odnowicielami. Formujemy oddziały, których celem jest uczestnictwo w tej ostatniej bitwie przeciwko nim. I potrzebujemy przede wszystkim dowódców. — Kobieta zawiesiła głos. — Chcielibyśmy, żebyś objął dowództwo nad jednym z oddziałów.
Pierre aż otworzył usta ze zdziwienia. Pomyślał o wielu rzeczach, których można by od niego chcieć, ale na pewno nie tego. On miałby dowodzić jakimś oddziałem sił Zakonu? Czy to nie była kompletna niedorzeczność? Może i radził sobie w walce, ale czy na pewno nadawał się na dowódcę? Przecież nie miał absolutnie żadnego doświadczenia w czymś takim... Prawdę mówiąc, miał poczucie, że już Brigitte byłaby lepsza w tej roli i gdyby jej obecny stan zupełnie jej nie wykluczał z walki, zaproponowałby Zakonowi od razu, by to jej przedstawili tę propozycję. Byłaby wniebowzięta...
— To chyba zły pomysł — mruknął. — Ja, dowodzić? Nawet nigdy tego nie robiłem!
— Jesteś pewien? — Przywódczyni uniosła brew. — Albertina wspominała, że gdy pierwotny plan zawiódł, przecież wymyśliłeś i wprowadziłeś w plan strategię, która pozwoliła Zakonowi zwyciężyć.
— Ale to coś innego — upierał się Pierre. — Wtedy nie miałem wyjścia, musiałem!
— Ale czy to nie udowadnia, że byłbyś dobrym dowódcą? Zastanów się dobrze, zanim odrzucisz naszą propozycję.
Pierre wbił wzrok w swoje kolana. Miał ochotę znowu zaprzeczyć, ale nagle pojawiło się nowe uczucie. Chęć, żeby się zgodzić... Chociaż, czy to było aż takie nowe? Prawdę mówiąc, niemal od początku czuł, że może chodzić o coś takiego, choć świadomie zupełnie odrzucił tę myśl. I może jednak w tym, co mówiła przywódczyni, wcale nie było tak wielkiej przesady? Ostatecznie nikt nie powiedział, że to na jego barkach będzie spoczywać wszystko... Jeden oddział to przecież nie cała armia! A przyjmując to stanowisko, mógł poczuć, że wreszcie naprawdę coś robi, bierze udział w ostatecznym pokonaniu Odnowicieli!
Spojrzał ponownie na przywódców. Mężczyzna po prawej stronie liderki zmarszczył lekko brwi, jakby cała ta rozmowa niespecjalnie mu się podobała, natomiast kobieta po lewej była niewzruszona i Pierre nie miał zielonego pojęcia, co ona o tym wszystkim sądzi. Zwrócił jednak ponownie wzrok na ich szefową, która nadal uśmiechała się lekko, jakby doskonale wiedziała, co działo się w jego głowie. Jej pewne spojrzenie sprawiło, że wreszcie zdecydował, jak będzie brzmieć jego odpowiedź.
— Zgoda.
Liderka wyglądała na wyraźnie zadowoloną z jego odpowiedzi.
— Świetnie, cieszę się, że się zgadzasz. W takim razie staw się jutro o dziewiątej w sali treningowej numer pięć, tam omówimy więcej szczegółów.
Pierre kiwnął głową, by wyrazić zgodę.
— A, i jeszcze jedno — zabrała znowu głos przywódczyni. — Nie mów nikomu za bardzo o tym, o czym tu rozmawialiśmy. Wolelibyśmy, żeby potencjalny szpieg Odnowicieli nie dowiedział się przez przypadek zbyt wiele.
— Nawet Brigitte?
To pytanie zdaje się rozbawiło liderkę.
— Jeśli panna Monteil nikomu nic nie wyjawi, wtedy możesz. Czy masz jeszcze jakieś pytania?
— Chyba nie. Chociaż nie, mam jedno. Ile osób mają liczyć te oddziały?
— Gdzieś od trzydziestu do pięćdziesięciu, choć liczba ta może się zmienić w zależności od warunków.
Aż tyle? Jak on miał sobie poradzić z dowodzeniem aż tyloma osobami?
— Nawet jeśli teraz wydaje ci się to dużo — liderka jakby znowu odczytała jego myśli — to w walce zupełnie tego nie odczujesz.
— Skąd ten wniosek?
— Taka już twoja natura. W walce z pewnością się odnajdziesz. A tymczasem myślę, że należy ci się chwila odpoczynku przed jutrzejszym spotkaniem. Możesz odejść.
Pierre nie miał powodu, by nie dostosować się do tego polecenia. Wstał z krzesła i pożegnawszy się z dowództwem, opuścił ich siedzibę. Dopiero na korytarzu mógł odetchnąć z ulgą. Brigitte, która cały czas tam stała, nie mogła tego nie zauważyć.
— Co ci powiedzieli? — zapytała od razu. — Próbowałam coś podsłuchać, ale te drzwi są zbyt szczelne... Ale chyba coś dobrego?
— Poniekąd... — zgodził się Pierre. Starając się nie ominąć żadnego detalu, zrelacjonował rozmowę. — Uwierzyłabyś w to? Że akurat mnie będą chcieć?
— A czemu nie? — odparła Brigitte. — Przecież jesteś dobry w tym, co robisz.
— Masz we mnie dużo wiary, dużo więcej niż ja sam...
— Nie tylko ja, jak widać. Nawet przywódcom się podobasz. I prawdę mówiąc, jak raz byłam w bibliotece, podsłuchałam dwie Strażniczki, które, jak wróciłeś z Belgii, aż postanowiły o tobie rozprawiać. Wychwalały twoje bohaterstwo i żałowały tylko, że jesteś trochę za młody jak na ich standardy...
Pierre zaśmiał się krótko.
— Chyba nie mówisz poważnie?
— Jak najbardziej poważnie. Choć zapomniałam o tym aż do teraz...
— W zasadzie nie ma to żadnego znaczenia — stwierdził Pierre. — Nawet jeśli nie byłbym za młody, to i tak nic im po tym. Póki jesteś przy mnie, nie obchodzi mnie nikt inny.
Ujął w swoją dłoń lewą dłoń Brigitte, tę, na której połyskiwał teraz pierścionek ze szmaragdem, po czym skierował się ku wyjściu z siedziby Zakonu. Teraz już nic nie mogło im przeszkodzić w cieszeniu się sobą nawzajem.
~~~~
Tak, znowu zapomniałam o rozdziale, no przepraszam xD Anyway, pisało mi się go trudno, ale ostateczny efekt chyba nie jest najgorszy :D
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro