Rozdział 20 - Pożegnanie
Gdy tylko Dorine wyszła, przywódczyni wiedziała już, że sytuacja jest kryzysowa. To, co usłyszała, ani trochę się jej nie spodobało, toteż postanowiła działać natychmiast. Nacisnęła przycisk na biurku i ze środka wysunął się cienki ekran z paroma przyciskami po bokach. Wybrała kraj, a następnie miała już wybrać połączenie z przywódcą, ale zawahała się. Nie, trzeba było wybrać kogoś, kto na pewno był zaufany. Zmieniła więc zdanie i nakazała ekranowi połączyć się z Beatą Ochocką. Przez chwilę nic nie było widać, ale wreszcie na ekranie pojawił się wizerunek rudowłosej kobiety.
— Dzień dobry, pani Ochocka — przywitała się po angielsku.
— Pani Hennion? — zdziwiła się Ochocka, jednak również przeszła na angielski. — Czym zawdzięczam sobie tę rozmowę?
— Jesteśmy w sytuacji kryzysowej. Proszę sprawdzić, czy Róg Jufeng jest bezpieczny.
— Nikt nie dotykał Rogu Jufeng — stwierdziła Ochocka. — Nie mogło się z nim nic stać.
— Proszę to zrobić tak czy siak — naciskała tamta. — Mam podstawy, by twierdzić, że jest zagrożony.
Ochocka nie miała ochoty się dłużej z nią kłócić. Skinęła głową i puściła kryształ, tak, że teraz Hennion widziała tylko korytarz przed nią. Obraz co chwilę się zmieniał, co świadczyło o tym, że właścicielka kryształu cały czas szła. Można by pomyśleć, że znajdowała się tutaj, we Francji, ale to nie była prawda, po prostu wszystkie siedziby Zakonu zbudowano według tego samego planu. Dlatego też Hennion rozpoznała skarbiec, do którego udała się Ochocka. Wkrótce na ekranie ukazało się dwóch strażników.
Ochocka odezwała się do nich po polsku, ale mimo tego z ich gestów Hennion szybko wywnioskowała, że kobieta prosi o obejrzenie Rogu Jufeng. Mężczyźni skłonili się jej, a jeden z nich coś jeszcze powiedział. Po tym Ochocka weszła do pomieszczenia, w którym znajdował się pojemnik blokujący magię. Był w nienaruszonym stanie, ale to jeszcze o niczym nie świadczyło. Kobieta otworzyła pojemnik, a serce Hennion ominęło jedno uderzenie. Był bowiem pusty.
— To niemożliwe — wymamrotała Ochocka, bardziej do siebie niż do Francuzki, choć ponownie po angielsku. — Miała pani rację — zwróciła się już do Hennion. — Pojemnik... on jest pusty. Rogu Jufeng tu nie ma!
— Niech się w takim razie pani dowie, gdzie jest — rozkazała jej Hennion.
Chciała coś jeszcze powiedzieć, ale na ekranie w rogu pojawiła się ikona połączenia. Ktoś jeszcze chciał się z nią skontaktować. Zmarszczyła brwi. No nic, musi dać Ochockiej działać samodzielnie.
— Na razie muszę się rozłączyć. Proszę złożyć meldunek innym przywódcom, gdy coś pani znajdzie.
Przerwała połączenie i odebrała to drugie. Na ekranie ukazał się ciemnoskóry mężczyzna o stalowoszarych oczach. Hennion poznała go. To był Gourmet, przywódca belgijskiego oddziału. Nieprzyjemne przeczucia, które natychmiast ją naszły, potwierdziły pierwsze jego słowa.
— Miecz Yana został skradziony! — powiedział.
— Jak to skradziony? — powtórzyła Hennion. Głos jej zadrżał, ale nawet już nie próbowała tego opanować. W tle dosłyszała inne głosy, więc zrozumiała, że połączenie zostało nawiązane również z innymi przywódcami. — Nie zabezpieczyliście go?
— Oczywiście, że zabezpieczyliśmy, ale Odnowiciele okazali się mądrzejsi. Jak się okazuje, już w czasie bitwy o Miecz Yana, tej w marcu, rzucili jeden z tych swoich przebiegłych czarów na naszego Manuela. Myśl o mieczu tak długo go dręczyła, że ostatecznie zaatakował swoich i go po prostu zabrał! Pomogli mu w tym szpiedzy Odnowicieli. Cały czas ukrywali się w naszych szeregach!
Po stronie Gourmeta dało się dosłyszeć szmery wskazujące na to, że innych przywódców wiadomość ta niemniej poruszyła. Hennion rzuciła okiem na swoje ręce: trzęsły się. To zwykle się nie zdarzało. Odetchnęła kilka razy, starając się opanować.
— Musimy działać i to szybko — powiedziała. — Odnowiciele mają też Laskę Cao, a poza tym prawdopodobnie przejęli Róg Jufeng. Pozostaniemy w kontakcie i...
Urwała, bo usłyszała łomotanie do drzwi. Zorientowała się, że to po jej stronie. Nie przerywając połączenia, machnęła niedbale ręką, a drzwi otworzyły się. Stanęło w nich pięć osób, które wcale nie okazały się jej pomocnikami w przywództwie. Spojrzała na nich: Pierre Bastin i Wang Fu odwzajemnili to spojrzenie, natomiast pozostałe osoby, kobiety, już nieszczególnie. Coline Voler rozglądała się po pomieszczeniu, a młoda szatynka, która najprawdopodobniej była jej córką, Aurélie, wbijała wzrok we własne buty. Ostatnia z przybyszek, cała różowa, zdawała się najbardziej zainteresowana właśnie Aurélie. Hennion, zorientowawszy się, kim była, niemal automatycznie skłoniła się.
— Czcigodna Shouyi — powiedziała. — To... to dla mnie zaszczyt.
Shouyi wreszcie na nią spojrzała.
— Normalnie byłabym zachwycona tą czcią, ale nie ma czasu na formalności — odparła. — Przychodzimy w ważnej sprawie.
Pchnęła przed siebie Aurélie, a przywódczyni skupiła na niej wzrok. O co mogło chodzić? Czego mogła chcieć ta dziewczyna, świeżo po tym, jak odbito ją od Odnowicieli? Hennion miała nadzieję, że to rzeczywiście było ważne.
— No bo, chodzi o to, że... — zaczęła Aurélie nieśmiało, jakby nie wiedziała, jak ująć myśl w słowa.
— Spokojnie, mów — zachęciła ją Hennion.
— Chodzi o to, że jak byłam u Odnowicieli, to ktoś... To znaczy Jaqueline...
Ach, tak. Hennion zrozumiała już, o co chodzi. Jaqueline wypełniła swoją misję. Uśmiechnęła się kącikiem ust. Chociaż jedna dobra informacja dziś.
— Jaqueline dała mi pewne zaklęcie — ciągnęła Aurélie. — Zaklęcie tymczasowego piętna. Powiedziała, że mam czekać na odpowiednią okazję, żeby go użyć... I jestem pewna, że chciała, żebym użyła go teraz.
— Masz rację — zgodziła się z nią Hennion. — Nie będę tego przed wami kryć, sytuacja jest ciężka. Odnowiciele nie chwalili się próżno, prawdopodobnie rzeczywiście mają w swoim posiadaniu wszystkie artefakty bogów żywiołów. A w takim razie, skoro mamy zaklęcie tymczasowego piętna, możemy wyruszyć, żeby je, to znaczy artefakty, odzyskać.
Kliknęła kilka przycisków na ekranie, zakańczając obecne połączenia. Teraz i tak potrzebne było spotkanie wszystkich przywódców, takie oficjalne. Uruchomiła połączenie zbiorowe, po chwili namysłu do rozmowy przywódców dodała również Ochocką.
— Zapewne wiecie już, co się wydarzyło — powiedziała, gdy pozostali przywódcy dołączyli się do rozmowy. — To już czas, żeby wyruszyć z ofensywą.
— Ale jak? — zaprotestowała drobna Azjatka. — Przecież nie możemy sforsować ich siedziby.
— Tak się składa, że możemy — odparła Hennion. — Zdobyliśmy zaklęcie tymczasowego piętna. — Spojrzała znowu na Aurélie. — W jaki sposób nauczyłaś się dokładnie zaklęcia? Gdzie była formuła?
— To były strony z jakiejś księgi — odpowiedziała Aurélie. — Ale zostały w siedzibie Odnowicieli. Nie chciałam ryzykować, że ktoś je odkryje, więc tuż przed wymianą wyrzuciłam je. Ale znam czar.
— Doskonale, w takim razie będziesz go rzucać i pokażesz go przywódcom pozostałych oddziałów Zakonu.
Aurélie nieco niepewnie, ale jednak skinęła głową. Hennion znowu spojrzała na przywódców.
— Przekażemy wam zaklęcie tymczasowego piętna, więc zorganizujcie swoje oddziały. Roześlijcie lokalizacje znalezionych punktów teleportacyjnych, przesyłam koordynaty punktu, który znaleźliśmy w Paryżu.
Nadal nie rozłączając się, sięgnęła do swojego kryształu i nawiązała połączenie ze swoimi głównymi podwładnymi.
— Zbierzcie oddziały w zbrojowni — rozkazała im. — Ruszamy do siedziby Odnowicieli rozprawić się z nimi raz na zawsze.
Odbiorcy przyjęli rozkaz, a Hennion jeszcze nacisnęła kilka kolejnych przycisków na ekranie. Poznała, że zarejestrował wszystko, bo jej własny kryształ, podobnie jak kryształy pozostałych zebranych, rozjarzyły się jasnym światłem.
— W takim razie... — zwróciła się do osób obecnych w pomieszczeniu. — Pani Voler i pan Bastin niech idą do oddziałów, a pan, panie Fu, niech schowa się w bezpiecznym miejscu. Nie chcielibyśmy, żeby się panu coś stało. A panna Aurélie niech zostanie ze mną.
Nie powiedziała nic o Shouyi, wiedząc, że rozkazywanie bóstwu byłoby posunięciem co najmniej nierozsądnym. Tymczasem tylko Pierre dostosował się do jej polecenia. Coline i Fu zostali.
— Nie mogę zostawić teraz Aurélie — powiedziała Coline. — Rozumie pani... Tyle lat jej nie widziałam, a teraz dopiero co wróciła, a tu taka bitwa... Proszę, niech pani pozwoli mi zostać.
Hennion miała wielką ochotę kazać Coline odejść, ale zamiast tego westchnęła pod nosem.
— No dobrze — zgodziła się. — Zostanie pani z nami na czas załatwiania spraw związanych z piętnem. A pan, panie Fu? — odezwała się do staruszka.
— Również zostanę — powiedział. — Być może dam radę coś pomóc, nawet jeśli nie będę walczyć.
Hennion, chcąc nie chcąc, skinęła głową. Pomoc Wanga Fu rzeczywiście mogła się przydać. A poza tym, pozostali przywódcy będą teraz zajęci formowaniem oddziałów... Dobrze było mieć kogoś u swojego boku.
***
Pierre szedł korytarzami, ale wcale nie zmierzał ku zbrojowni, gdzie teoretycznie jako przywódca jednego z oddziałów powinien być. Zamiast tego podążał w stronę wyjścia z siedziby. Wcale nie zamierzał uciekać, oczywiście chciał wziąć udział w bitwie, ale była jedna rzecz, którą absolutnie musiał zrobić. Nie mógł przecież pójść na pole bitwy, nie pożegnawszy się wcześniej z Brigitte. Jeśli by zginął, nie wybaczyłby sobie, gdyby nie zobaczył się z nią ten ostatni raz.
Właściwie wcale nie zamierzał dać się zabić, ale nie mógł przecież tego wykluczyć. Odnowiciele byli potężni, prawdopodobnie nawet potężniejsi, niż to pokazywali. A teraz, gdy zebrali artefakty, ich moc jeszcze bardziej wzrosła. Wiedział doskonale, że to będzie trudna walka, a Zakon właściwie miał wcale nie tak wielkie szanse na powstrzymanie wrogów.
— Hej, a ty dokąd? — usłyszał czyjś głos.
Zamyślony, nie dostrzegł nadchodzącej z naprzeciwka Dorine. Uniósł głowę, zorientowawszy się, że to ona zadała pytanie.
— Chcę się zobaczyć z Brigitte — odpowiedział, zgodnie z prawdą. Nie miał czego taić. — Chciałbym się z nią pożegnać.
— Dom Monteilów jest kawałek stąd — zauważyła Dorine. — Nie lepiej będzie, jeśli poprosisz Wayzza...
— Nie — zaprotestował Pierre. — Nie mogę. Jeśli ja tam... no wiesz...
Dorine westchnęła.
— Prawdę mówiąc, nie mogę do końca zrozumieć tego, co czujesz, ale chyba wiem, o co chodzi. Chcesz się spotkać osobiście.
Chłopak skinął głową.
— Dokładnie. A poza tym Aaron i Estelle też dostali wezwanie...
Dorine chyba zrozumiała, co chciał jej przekazać. Spuściła głowę, by po chwili nieoczekiwanie nią kiwnąć, zgadzając się.
— Robię to tylko dlatego, że to wyjątkowa sytuacja — powiedziała. — Gdyby nie to, nigdy w życiu bym się nie zgodziła. — Wzięła swój kryształ do rąk i coś na nim zrobiła, prawdopodobnie przesłała wiadomość. — Chodź za mną.
Przepychając się przez stopniowo napływających Strażników, wreszcie dotarli do parkingu, podobnego do tego w Belgii. Dotarli do samochodu Dorine i wyjechali na ku ich szczęściu dość pustą drogę. Pierre dostrzegł, że słońce już powoli zachodziło i westchnął. Przypomniała mu się bitwa na obozowisku, która również miała miejsce w nocy... Ale teraz Odnowiciele ich nie zaskoczą. Być może, przy odrobinie szczęścia, to oni dziś zostaną zaskoczeni.
— Kiedy to wszystko się skończy, musisz też sobie załatwić prawo jazdy, bo nie będę do końca życia twoim taksówkarzem — powiedziała w pewnym momencie Dorine.
— Zrobię to, obiecuję — odpowiedział Pierre. — Jeśli przeżyję.
— W sumie fakt, nie sądzę, żeby chcieli dać prawo jazdy trupowi.
Pierre uśmiechnął się blado. Wcale nie był w nastroju do żartów, ale miał poczucie, że Dorine po prostu próbuje rozluźnić atmosferę, więc nie protestował. Nie chciał, żeby było jeszcze gorzej niż teraz. Ulżyło mu jednak nieco, kiedy okazało się, że reszta drogi upłynęła w milczeniu.
Wkrótce ich oczom ukazał się dom Monteilów. Pierre szybko wybiegł z samochodu, ale Dorine postanowiła zostać na miejscu. Gdy tylko wszedł do domu, przywitali go w przedpokoju Aaron i Estelle. Musieli już wiedzieć, że coś się działo.
— To prawda, że Odnowiciele mają artefakty? — zapytał Aaron.
— A to wezwanie, to jest rzeczywiście takie poważne? — wtrąciła Estelle.
— Chwila. — Pierre uniósł przed siebie obie ręce w obronnym geście. — Nie wszystko naraz — dodał, zanim Aaron i Estelle zasypaliby go lawiną dalszych pytań. — Tak, sytuacja jest poważna, a przed domem stoi Dorine, podwiezie was... i mnie też. Ale to potem. Gdzie jest Brigitte?
— Na górze, z Malou — odpowiedziała automatycznie Estelle. — Ale chyba nie chcesz, żeby szła walczyć?
— Oczywiście, że nie. — Pierre machnął ręką. — Ale chcę się z nią zobaczyć.
I nie czekając na nic, wspiął się po schodach i wszedł do pokoju, tego samego, w którym zostawił wcześniej Brigitte. Otworzył drzwi i dostrzegł ją, leżącą na łóżku i oddychającą miarowo. Zawahał się. Czy skoro spała, to powinien ją budzić? Ale z drugiej strony... Jeśli coś się nie uda, jeśli nie powróci, wtedy już nigdy się nie zobaczą...
I wtedy Brigitte poruszyła się. Być może tak czy siak się obudziła, a może jednak nie spała. Bez względu na prawdziwą przyczynę Pierre odetchnął z ulgą, jego problem został rozwiązany.
— Wróciłeś — ucieszyła się.
Wstała z łóżka i przytuliła go. Pierre odwzajemnił uścisk i nagle poczuł przemożną chęć zostania tak na zawsze. Może jednak ratowanie świata mogło poczekać? Nie, nie mogło, przypomniał sobie. To była jedyna rzecz, która nie mogła poczekać.
— Niestety nie na długo — powiedział wreszcie, odsuwając się od niej i spoglądając jej w oczy. — To długa historia, ale nie ma czasu, w skrócie, Odnowiciele zdobyli Laskę Cao i wygląda na to, że przejęli również inne artefakty, ale odbiliśmy Aurélie, dzięki której teraz możemy dostać się do siedziby Odnowicieli.
— Odbiliście Aurélie? — zainteresowała się Brigitte. — A mogę się z nią zobaczyć? Wiesz, chciałabym ją przeprosić... — Uciekła wzrokiem w bok. — To przeze mnie tyle wycierpiała...
— Właśnie w tym problem, że nie ma na to czasu — odparł Pierre ze smutkiem. — Nawet jeśli wybrałabyś się do siedziby Zakonu, Aurélie teraz nie będzie mogła ci poświęcić chwili. Musi rzucić na wszystkich zaklęcie tymczasowego piętna, żebyśmy się mogli dostać do siedziby Odnowicieli...
— Ach, tak, rozumiem — przerwała mu Brigitte. — To wielki finał, tak? Ten, na który przygotowywaliśmy się tyle czasu. A ja nawet nie będę mogła ci pomóc...
— Dobrze wiesz, że wolałbym mieć cię u swojego boku — przypomniał jej Pierre. — Ale będziesz bezpieczniejsza tutaj. Jeśli zginę... — Po raz pierwszy powiedział to na głos i wcale mu się ta myśl nie podobała. — Jeśli zginę, nie chcę, żeby Malou została kompletnie sama.
— Ani mi się waż umierać! — zaprotestowała Brigitte, znowu spojrzawszy prosto na niego. — Przeżyjesz to. Przeżyjesz i wrócisz tu do nas.
Pierre uśmiechnął się. Miał szczerą nadzieję, że właśnie tak to wszystko się potoczy. Przeżyje, wróci i wreszcie będzie mógł rozpocząć normalne życie.
— Dla ciebie zrobię wszystko.
Nachylił się i złączył ich wargi. Chociaż wiedział, że powinien się spieszyć, teraz zamierzał się w pełni oddać temu pocałunkowi. Brigitte równie ochoczo go odwzajemniła i przez to Pierre niemal zapomniał, co go czeka po nim. Niemal. Niestety świadomość czekającej go bitwy wcale się nie ulotniła, przez co, kiedy po bardzo długiej chwili odsunął się od Brigitte, wcale nie poczuł się szczęśliwszy. Ba, tylko sobie przypomniał, co może stracić, jeśli nie przeżyje. Zastanawiał się, czy nie byłoby mu łatwiej, gdyby tu nie przyjechał, ale wiedział, że ta opcja nie wchodziła w grę.
— Kocham cię, Brigitte — powiedział. — Nigdy o tym nie zapomnij.
— Ja ciebie też kocham — odpowiedziała. — Chyba... chyba to już czas... — dodała. — Powodzenia.
Pierre skinął głową i wreszcie zmusił się do tego, by wyjść z pokoju. O dziwo, Brigitte podążyła za nim. Spojrzał na nią zaskoczony.
— Wszyscy z Zakonu, bez wyjątku otrzymali wezwanie, więc rodzice też — wyjaśniła. — Chcę też ich pożegnać.
Zeszli więc wspólnie. W przedpokoju dostrzegli Aarona i Estelle, a gdy Brigitte do nich podeszła, Pierre odsunął się nieco. Co prawda i tak słyszał wszystko, a chociaż nie były to słowa, których by się nie spodziewał, i tak przez nie jego zdenerwowanie tylko narastało. Brzmiały zupełnie tak, jakby Monteilowie mieli już nigdy nie zobaczyć Brigitte. Nie, nie mógł się tak denerwować! Może jednak uda się im przeżyć. A Brigitte zostanie bezpieczna w domu, razem z Malou. Daleko od zagrożenia.
— Chyba nie ma co już zwlekać — odezwała się w końcu Brigitte. — Idźcie, zanim Zakon się zdenerwuje. Uratujcie świat.
Tu uśmiechnęła się delikatnie i im pomachała. Aaron, Estelle i Pierre odmachali jej i wyszli z domu. Słońce w tym czasie zdążyło się jeszcze obniżyć nad horyzontem, a Paryż spowijały coraz dłuższe cienie. Za niedługo zapadnie ciemność. Pierre miał nadzieję, że jeszcze przed zmrokiem dostaną się do siedziby Odnowicieli. Całą trójką podeszli do samochodu Dorine i wsiedli do środka.
— Przepraszam, że to zajęło tak długo — zwrócił się do niej Pierre.
— Nie szkodzi. — Machnęła ręką, choć z wyrazu jej twarzy wywnioskował, że myślała coś innego. — Rozumiem. A poza tym trochę ludzi w Zakonie mamy, to potrwa, zanim Aurélie rzuci na nich wszystkich zaklęcie.
Ruszyli. W drodze Pierre i Dorine streścili pokrótce Monteilom sytuację, co nieco zajęło ich myśli. Dalej jednak jechali w zupełnej ciszy, bo nikt nie kwapił się, żeby włączyć radio. Wkrótce dotarli do siedziby Zakonu, a tam dostrzegli, że już wcale nie tak dużo osób maszeruje korytarzami, choć nadal było ich więcej niż zwykle. Czyli jednak nie byli ostatni... Pomaszerowali do zbrojowni, gdzie miała się odbyć zbiórka.
Pierre był tu kilka razy, ale to pomieszczenie i tak go zdumiewało. Było przestronne i wysoko sklepione, a przy każdej ze ścian znajdowało się całe mnóstwo rozmaitej broni i, jak sama nazwa mówiła, zbroi. Pierre był ciekaw, czy ktoś w dzisiejszych czasach rzeczywiście używał tych zbroi. Instynkt podpowiadał mu, że nikt ich od dawna nie dotykał. Z broni częściej korzystano, ale też nie jakoś szczególnie często. Ale czuł, że zaraz się to zmieni.
Zbrojownia była na tyle duża, że Strażnicy swobodnie się w niej mieścili. Stali w kilku kolumnach, tworząc oddziały. Strażnik z pierwszego z nich machnął ręką na Aarona i Estelle, co zrozumieli jako zachętę do dołączenia do niego, co też uczynili. Pierre i Dorine poszli dalej. Oddział, w którym dowodziła Dorine, znajdował się wcześniej, więc też przy nim stanęła, natomiast on musiał iść dalej. Wreszcie odnalazł odpowiedni oddział — zauważył w nim kilka znajomych twarzy, w tym swojego zastępcę. Gdy tylko spojrzał w jego jasne oczy, zrozumiał, że będzie miał przechlapane.
— Gdzieś ty się podziewał, kiedy jesteś potrzebny? — zapytał Surya. — Już myślałem, że coś knujesz...
— Musiałem coś załatwić — odparł krótko Pierre. Wiedział, że nie ma co się wdawać w dłuższe dyskusje z Suryą. — Zresztą, po to jesteś, żeby mnie zastąpić w razie potrzeby.
Syn Shanyao tylko przewrócił oczami. Prawdopodobnie powstrzymał się od dalszej dyskusji tylko dlatego, że do zbrojowni właśnie wkroczyli zastępcy przywódczyni Zakonu. Stanęli przed zgromadzonymi, którzy natychmiast się nimi zainteresowali. Pierre zastanawiał się, czy przypadkiem nie rzucili na siebie jakiegoś czaru, który zwracał na nich uwagę wszystkich.
— Widzę, że wszyscy już są — odezwał się mężczyzna. Tak, głos zdecydowanie miał magicznie wzmocniony, inaczej raczej nie byłoby go słychać tak dobrze. — To znaczy prawie wszyscy, ale nie możemy już czekać na maruderów. Wiecie prawdopodobnie, jaka jest sytuacja. Zebraliśmy się tutaj, aby wyruszyć na spotkanie z Odnowicielami. Spotkanie, które być może zakończy się śmiercią wielu z nas, lecz musimy wyruszyć, aby pojawiła się choć szansa, że nasz świat nie zostanie przez nich zniszczony. Inaczej z pewnością już nic po nas nie zostanie. — Tu przerwał na chwilę, jakby chcąc, by jego słowa do wszystkich dotarły. — Kto jeszcze chce zrezygnować, niech wystąpi z szeregów. Ale to ostatnia szansa. Później nie będzie odwrotu.
Pierre spojrzał za siebie. Wydawało mu się, że nikt nie opuścił szeregów. Zresztą nie dziwił się Strażnikom — prawdopodobnie każdy z nich pragnął powstrzymać Odnowicieli, a poza tym nie chciał się przekonać, co Zakon chciał zrobić z tymi, którzy by uciekli.
— Naszym celem jest przede wszystkim odbicie artefaktów bóstw żywiołów — odezwała się zastępczyni przywódczyni. — Nie mogą pozostać w rękach Odnowicieli. Mimo to nie mamy wątpliwości, że to będzie starcie ostateczne. W jego wyniku albo pokonamy Odnowicieli raz na zawsze, albo oni zniszczą świat. Musimy zrobić wszystko, aby ich powstrzymać, wykorzystać wszystkie nasze możliwości.
Pierre odetchnął. Teraz albo nigdy. Wreszcie przekona się, ile dał jego trening kontroli mocy. Miał wielką nadzieję, że nie straci kontroli. I że moc pomoże mu wreszcie pozbyć się Odnowicieli z tego świata.
Był gotowy na wszystko.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro