Rozdział Trzydziesty trzeci
W mroku sypialni wszystko wydaje się być mniejsze i spokojniejsze. Zamknięta w bezpiecznych ramionach Sama, mam wrażenie, że cały świat zatrzymał się na moment. Jakaś część mnie jest boleśnie świadoma tego, że kilka godzin temu drewniana trumna została przysypana ziemią, a Jake znowu upił się i płakał zamknięty w swoim pokoju. Ale przez ten jeden, krótki moment, kiedy dłoń Sama gładziła delikatnie moje ramię, czułam się spokojna.
— Powiedz mi — szepcze tuż koło mojego ucha, wyrywając mnie z zamyślenia.
— Co?
— Czemu nie jesteś w Nowym Jorku? — pyta. — Czemu to zrobiłaś?
Jego głos jest cichy, ale słyszę w nim delikatną, tłumioną nutę gniewu. Zagryzam na moment wargę, bo sama myśl o tym sprawia ból, a co dopiero powiedzenie tego na głos.
— Nie mogę tańczyć, Sam... — mówię tak cicho, że nie jestem pewna czy mnie słyszy. Obserwuję biały sufit i długi cień rzucany przez najzwyklejszą w świecie lampę z czarnym abażurem.
— Co to znaczy, Śnieżynko? — Delikatność w jego głosie sprawia, że zaczynają mnie szczypać oczy. Nerwowo skupię skórkę obok kciuka. Tak bardzo nie chcę tego powiedzieć na głos. Stanie się wtedy to zbyt realne. Nie chcę stawiać temu czoła. Chcę udawać, że to tylko przerwa, a całe moje życie nadal jest normalne.
— To była jedyna racjonalna decyzja, Sam. — Zaczynam. — W szpitalu zadzwonili do mnie z pracy, kazali mi wracać, ale... cholera, nie mam do czego wracać. Mogłam wrócić na chwilę, dopóki wszystkiego szlag nie trafi i mogłam zostać z tobą, kiedy mnie potrzebowałeś. To w sumie nie była taka trudna decyzja.
— Isa, na litość boską! — warczy gniewnie, podciągając się i opierając na łokciu. Moja głowa traci podparcie i uderza głucho o puchową poduszkę. Unikam jego spojrzenia, kiedy wisi nade mną jak sęp gotujący się do ataku.
— Po prostu mi, kurwa, powiedz co się dzieje — mówi ostro, po czym dodaje już łagodniej: — Proszę.
Przełykam ślinę, czując nagle potworną suchość w gardle.
— Kilka miesięcy temu poszłam do lekarza, bo kontuzja, którą myślałam że wyleczyłam, ciągle się odzywała... Zrobili mi prześwietlenie, na którym wyszło, że mam dwa dość spore guzy na kości udowej...
Kątem oka widzę przerażenie malujące się na jego twarzy. Otwiera usta, żeby coś powiedzieć, ale szybko przykładam do nich dłoń. Strząsa ją ze złością, kiedy mówię:
— Nie umieram, Sam. Spokojnie.
— Spokojnie? Co ty pieprzysz, Isa?
Wzdycham.
— Zrobili mi biopsję, to nic poważnego. — Zapewniam. — To dysplazja wkłóknista kości, guzy nowotworopodobne, ale nie nowotworowe. Spokojnie — dodaję, dotykając jego policzka.
Wzdycha ciężko, zamykając oczy.
— Co to oznacza? — Widzę, jak stara się zachować spokój, za co jestem mu wdzięczna. Łatwiej jest mi przez to się nie rozkleić.
— To, że moja kość jest za słaba, żebym dalej mogła tańczyć profesjonalnie. Lekarz był pełen podziwu, że jeszcze się nie połamałam. Moja tkanka kostna, zostaje zastąpiona tkanką włóknistą... To nie dobrze, bo kości robią się słabe i mogą się złamać przy wysiłku. Dlatego był taki zdziwiony, zważywszy, że tańczę balet.
— Jak to się leczy? — pyta ostrożnie.
— Nie leczy — mówię, patrząc mu prosto w oczy. W ciemności są całkowicie czarne. — Środki przeciwbólowe i zmniejszenie wysiłku. Jeśli ból będzie się nasilał, zrobią mi łyżeczkowanie kości.
Przez chwilę oboje milczymy. Milczenie unosi się nad naszymi głowami, sprawiając że kolejne minuty zaczynają się ciągnąć w nieskończoność. Bo kiedy o tym wszystkim myślę, zdaję sobie sprawę w jaki wielkim bagnie jestem. I zaczyna pojawiać się pytanie: Co teraz? I za cholerę nie potrafię na nie odpowiedzieć.
— Przykro mi. — Sam kładzie głowę na poduszce i przyciąga mnie do siebie. Chowam głowę w jego szyi i zaciągam się mocno jego zapachem. To właśnie tam pachnie najintensywniej i tam czuję się najbezpieczniej.
— Nawet sobie nie potrafię wyobrazić, jakie to musi być trudne... To tak jakby ktoś mi powiedział, że nie mogę już grać i śpiewać.
Ściskam go mocniej, bo nie mam pojęcia co powiedzieć.
*
Budzi nas głośne pukanie do drzwi. Otwieram leniwie oczy i dostrzegam, że Sam siedzi już na brzegu łóżka, ubrany w czarne dżinsy i białą koszulkę.
Zerka na mnie przez ramię i uśmiecha się lekko. Ostatnio jego uśmiech jest dziwnie smutny, zresztą jak nas wszystkich. Obserwuję go zaspana, kiedy idzie do drzwi.
W szparze od razu pojawia się głowa Ashera i zaczynam się zastanawiać czy aby na pewno nie mieszkał z chłopakami.
— Marcus przyszedł — informuje, wpychając głowę do pokoju. Automatycznie naciągam kołdrę pod samą szyję i pokazuję mu środowy palec.
Sam wypycha go na zewnątrz, kiedy ten krzyczy jeszcze:
— Oj, nie bądź taka!
Sam podchodzi do łóżka i całuje mnie w czoło.
— Kto to jest Marcus? — pytam jeszcze, zanim wychodzi.
Sam przeczesuje włosy ręką, a minę ma przy tym zmartwioną.
— Nasz menadżer — odpowiada. — Musimy ustalić co dalej. Przyjdź potem do salonu, przyda nam się spojrzenie kogoś spoza zespołu.
I uśmiechając się lekko, wychodzi.
Szybko wybieram z torby podróżnej zwykłe jasne dżinsy i szarą koszulkę, i wciągam je na siebie. Gdzieś w podświadomości pojawia się myśl, że muszę zabrać moje rzeczy z mieszkania Robbiego, jednak szybko spycham je na dalszy tor, bo sama myśl o Robbiem powoduje, że moje serce skurcza się boleśnie.
Uchylam drzwi pokoju Sama i wychylam głowę. Wszyscy członkowie zespołu, oprócz Jake'a siedzą na szarej kanapie na środku pokoju. Obok nich siedzi również Marcus. Wygląda na faceta zbliżającego się do trzydziestki. Ma ciemnobrązowe włosy i sprawia wrażenie niezwykle poważnego w prostej białej koszuli i spodniach w kolorze khaki.
Szybko przemykam do łazienki, ale nikt nie zwraca na mnie uwagi. Wiążę w kitkę skołtunione włosy i myję zęby. Kiedy wreszcie wyglądam jak człowiek, biorę głęboki wdech i wchodzę do salonu.
— Siadaj, Isa — mówi Thomas. — Może ty będziesz mieć na to wszystko jakieś racjonalne spojrzenie.
Sam wyciąga do mnie rękę, więc łapię ją i daję się posadzić na jego kolanach. Chyba nawet nie do końca świadomie, zaczyna bawić się moimi palcami.
— A o co chodzi? — pytam głupio.
Marcus, który wstaje, żeby uścisnąć mi dłoń, wzdycha ciężko.
— Musimy postanowić co z tym wszystkim zrobić. — Zaczyna. — Chłopaki podpisali z wytwórnia kontrakt i jeśli się z niego nie wywiążą, będziemy musieli płacić im gigantyczną sumę, na to nie możemy sobie pozwolić.
— Jake? — pytam, doskonale znając odpowiedź. Wszyscy jak na komendę kiwają głowami.
— Da radę? — Asher patrzy na nas po kolei. — Nieźle go popierdoliło.
— Serio, stary? — mówi Sam ze wściekłością. — Właśnie stracił żonę.
Asher wzrusza ramionami, ale szybko ucieka spojrzeniem.
— Nie możemy go zostawić — stwierdza Thomas. — Nie ma mowy, żebyśmy go zastąpili.
— To tylko propozycja. — Asher podnosi ręce w obronnym geście.
Sam kręci głową, patrząc gdzieś w przeciwległą ścianę.
— Założyliśmy ten zespół razem z Jake'iem, nie możemy go wyrzucić. Zwłaszcza teraz. To nawet nie wchodzi w grę.
Thomas przytakuje żarliwie.
— A t co myślisz, Śnieżynko? — pyta Sam, patrząc mi prosto w oczy. Boże, wygląda na takiego przybitego. Mam ochotę go pocałować, ale wiem, że wszyscy na mnie patrzą.
— Nie możecie sobie pozwolić na zerwanie kontraktu — mówię cicho. — Musicie wrócić do LA i nagrać płytę. A Jake... myślę, że on też potrzebuje, żeby być zajętym. Jeśli zostawimy go w tym pokoju zapije się na śmierć.
Marcus opiera łokcie na kolanach i wpatruje się w szarą podłogę.
— Chyba nie mamy wyjścia. Wszyscy się zgadzają?
Chłopaki mamroczą pod nosem, że tak. Nikt jednak nie jest szczęśliwy i podekscytowany. Nie tak miało to wszystko wyglądać. Powinni skakać z radość, że im się udało. Tymczasem... wszystko wyglądało całkiem inaczej.
Wieczorem Sam sadza mnie sobie na kolanach, kiedy Thomas znika za drzwiami do swojego pokoju, żeby porozmawiać z Emmą, a Asher w końcu opuszcza mieszkanie.
Wzrok Sama jest nad wyraz poważny i zaczynam się bać tej rozmowy. Przez chwilę błądzi spojrzeniem po mojej twarzy.
— Co masz zamiar zrobić? — pyta niepewnie.
— Szczerze, nie mam pojęcia.
Myślę o mieszkaniu, którego nie będę w stanie opłacić, o słowach matki, która zarzekała się, że nie pomoże mi finansowo, jeśli będę się spotykać z Samem. Myślę o Dorrit... O pustce w moim życiu, której nawet Sam nie zapełni.
— Pojedź ze mną...
Patrzę na jego przystojną twarz. Na jego proszący wzrok, pełen miłości i desperackiej potrzeby, żebym była obok. Przeraża mnie to, że moje oczy muszą wyglądać łudząco podobnie.
— I co będę tam robić?
— Będziesz ze mną — mówi. — To nie wystarczy?
Chciałabym wiedzieć... Naprawdę.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro