Rozdział Trzydziesty drugi
Dorrit patrzy na mnie wielkimi, szarymi oczami, nerwowo gryząc przy tym paznokieć. Brązowe włosy związała w mały koczek na czubku głowy, a rozciągniętą koszulkę, zamieniła na elegancką, czarną sukienkę z prostym, okrągłym dekoltem. Kontrastuje wyraźnie z jej chorobliwie bladą twarzą. Mam ochotę zapytać, czy wszystko w porządku, ale obie dobrze wiemy, że nic nie jest w porządku.
Dorrit przykłada rękę do ust, jakby zaraz miała zwymiotować. Mnie również robi się niedobrze. Rano ledwo co tknęłam śniadanie, raz po raz nerwowo zerkając w stronę drzwi do pokoju Jake'a. Zatrzymałam się na weekend u Sama, jednak nie był to jeden z tych magicznych, upojnych weekendów, w czasie których mieliśmy się cieszyć sobą. Dostaliśmy cholernie trudny początek, ale i tak było to nic w porównaniu z tym co dostał Jake. Odkąd tylko wróciliśmy z Los Angeles Jake zamknął się w swoim pokoju i prawie w ogóle z niego nie wychodził, chyba że skończył mu się alkohol. Żadne z nas nie miało serca i odwagi zabierać mu butelki, co okazało się błędem.
— Zaraz się spóźnimy — mówi cicho Dorrit, przystępując z nogi na nogę. Opiera się lekko o dach chevroleta Sama, ale zaraz cofa rękę. Cała noc padał deszcz, więc wyciera mokrą dłoń o czarny materiał sukienki, wystającej spod płaszcza.
— Sprawdzę co się dzieje — rzucam i nie czekając na odpowiedź, ruszam w stronę mieszkania.
Niewiele rozmawiałyśmy z Dorrit, odkąd wróciłam z LA. Nie było o czym rozmawiać. Wszystkie słowa wydawały się być płytkie i trywialne. Nie istniały żadne, które mogłyby sprawić, żebyśmy poczuły się lepiej.
Wchodzę po schodach, mijając pod drodze jakąś starszą sąsiadkę. Patrzy na mnie uważnie, lustrując mnie zza okularów w cienkiej oprawce. Zatrzymuje się i obserwuje mnie, kiedy otwieram drzwi do mieszkania chłopaków. Zamykając je, widzę jak kręci nieprzychylnie głową. Walczę z pokusą, żeby pokazać jej środkowy palec.
— Sam! — krzyczę, wchodząc do salonu.
— Tu! — odpowiada, więc podążam za głosem do sypialni Jake'a. Zatrzymuję się na progu, patrząc z rosnącym przerażeniem na Jake'a. Siedzi na brzegu łóżka, chwiejąc się lekko. Wzrok ma pusty, patrzy nim w przeciwległą ścianę. Mamrocze pod nosem, że nie może tam pójść. Wszyscy wiemy, co znaczy „tam".
— Kurwa, jest schlany w trzy dupy — mówi Sam.
— Gdzie jest Thomas? — pytam, czując w gardle rosnącą panikę. — Zadzwonię do niego.
— Nie. — Kręci głową. — Nie ma czasu. Pomóż mi go zaciągnąć pod prysznic.
Ściągam w progu buty na obcasie. Kopię je gdzieś w głąb salonu i pośpiesznie podchodzę do Jake'a. Chwytamy go pod ramiona i powoli idziemy w stronę łazienki. Na całe szczęście większość ciężaru opiera się na Samie, ale i tak po kilku krokach ledwo zipię.
— Boże, co on wyprawia — dyszę, kiedy wchodzimy do łazienki. Udaje nam się go posadzić pod prysznicem. — Przecież nie może ominąć jej pogrzebu.
Sam podnosi na mnie spojrzenie.
— Nie przegapi go. — Zapewnia, przeczesując palcami czarne włosy.
Zanim odkręca wodę, mówi:
— Dziękuję ci za wszystko, Śnieżynko. — Wydaje się być cholernie zmęczony. Wiem, że w nocy ledwo co zmrużył oczy. Przewracał się z boku na bok, nie mogąc znaleźć sobie miejsca. Dwa razy kiedy się obudziłam, nawet nie było go w łóżku. Sama nie spałam zbyt dobrze, bojąc się dzisiejszego dnia.
Uśmiecham się w odpowiedzi, zanim całuję go lekko w usta.
— Jestem tu dla ciebie, już ci to powiedziałam.
Kiwa głową.
— Nie robili ci problemów w Nowym Jorku? — pyta jeszcze, trzymając moją rękę.
Uciekam spojrzeniem, nie przygotowana na ten temat.
— To nie rozmowa na teraz, Sam.
Marszczy ciemne brwi. Lewy łuk brwiowy nadal się nie zagoił, a twarz ciągle jest kolorowa od siniaków, które z każdym dniem bledną.
— Co ty do cholery zrobiłaś? — pyta ze złością. Obserwuję tę nagłą zmianę. Marszczy brwi, a szczęki zaciskają mu się mocno.
— Nie mamy czasu, Sam. Proszę, odpuść.
— Kurwa, Isa! — krzyczy. — Coś ty najlepszego zrobiła?!
— Nie mogłam cię zostawić! — Również krzyczę. — Nie mogłam cię zostawić i lecieć do Nowego Jorku. Poza tym, to i tak wszystko szlag trafił, ok?! Nie mogę tańczyć!
— Co? — pyta zdumiony.
Kręcę głową, nie mając siły rozmawiać o tym teraz.
— Ogarnij Jake'a — mówię. — To teraz priorytet. Potem porozmawiamy.
Widzę, że chce nadal się kłócić, ale ma też świadomość upływającego czasu.
Nadal zaciskając ze złością szczęki, odkręca lodowatą wodę. Znajduję w salonie swoje buty. Zakładam je szybko i ruszam do kuchni. W jednej z szafek znajduję małą torebeczkę w elektrolitami, więc pośpiesznie rozpuszczam je w wodzie. Z łazienki dobiega mnie wrzask Jake'a i w tym samym momencie drzwi do mieszkania otwierają się szeroko.
— Kurwa. — Słyszę głos Thomasa. Zatrzymuje się na środku pokoju i rozgląda nieco zdziwiony.
— Co się dzieje, Isa? — pyta. — Zaraz się wszyscy spóźnimy.
— Jake jest zalany w trupa. Sam próbuje go jakoś ogarnąć, ale czarno to widzę — mówię szczerze. — Są w łazience.
Thomas kiwa i bez słowa znika za drzwiami do łazienki. Siadam przy kuchennej wyspie, wpatrując się uparcie w rozpuszczające się elektrolity. Nie wiem czy to coś da. Może powinniśmy zostawić Jake'a w mieszkaniu. Może to lepsze niż ciągnięcie go tam na siłę. Ale z drugiej strony... wszyscy podejrzewaliśmy, że pewnym momencie by tego żałował. Obwiniałby się o to, że stchórzył i nie towarzyszył Lanie w tej ostatniej podróży.
Gówno prawda, mówi jakiś głos w mojej głowie, ona i tak nie żyje. Nawet nie będzie wiedzieć, kto pojawił się na pogrzebie.
Mój telefon dzwoni, więc pośpiesznie wyciągam go z małej torebki na złotym łańcuszku.
— Zapuszczę tu korzenie, Isa — mówi na wstępie Dorrit. — Złaź na dół. Nie wiem co się dzieje, ale jak za pięć minut nie zejdziecie, zamawiam taksówkę.
Wzdycham ciężko i rozłączam się bez słowa. Zerkam nerwowo w stronę łazienki i decyduję się dołączyć do Dorrit.
— Upił się, prawda? — pyta Dorrit zdławionym głosem, jakby ze wszystkich sił, starała się nie rozpłakać.
Kiwam potakująco głową.
— Nie dziwię mu się. — Kontynuuje. — Sama mam ochotę się narąbać.
Znowu kiwam głową.
— Boże, tak bardzo mu współczuję... — Wzdycha ciężko. — Da radę jechać?
Wzruszam ramieniem. Wewnętrzna część policzka boli jak cholera, od ciągłego przygryzania. Czuję na języku rdzawy posmak krwi.
— Cholera jasna, Isa! Możesz coś mówić?! — krzyczy. Kilka osób odwraca się w naszym kierunku.
— Co mam mówić, Dor? — pytam obojętnym tonem, obserwując gołębie spacerujące na gzymsie budynku.
— Cokolwiek, bo przysięgam, że zaraz zwariuję. I się zrzygam...
Patrzę na nią z naganą. W jej szarych oczach błyszczą łzy.
— To wszystko jest takie popieprzone — mówi, jakby cytowała Sama.
— Wiem. Zaraz się spóźnimy. — Dodaję, patrząc na zegarek. Ręka mi drży, więc szybko chowam ją do kieszeni płaszcza.
Chcę już wyciągnąć telefon i zamówić taksówkę, kiedy drzwi kamienicy się otwierają i na ulicy wychodzą chłopcy. Sam podtrzymuje lekko Jake'a, który usilnie stara się iść prosto. Ma na sobie czarny garnitur i ciemne okulary, zasłaniające jego przebite oczy. Sam z pomocą Thomasa sadza go na siedzenie pasażera.
— Wreszcie — mówi cicho Dorrit i ładuje się na tylne siedzenie. Siadam obok niej, mając po swojej prawej Thomasa.
Sam szybko wskakuje za kierownice i najszybciej jak się da, jedziemy na pogrzeb.
Jake nawet ukryty za okularami, wygląda jakby miał zamiar zwymiotować. Sam zatrzymuje samochód na cmentarnym parkingu. Dźwięk silnika wisi jeszcze w powietrzu, kiedy Jake wysiada. Od razu upada na kolana i zgina się w pół, targany torsjami. Sam wyskakuje z samochodu i szybko do niego podbiega. Pomaga mu wstać i prowadzi go do białych krzeseł stojących na środku cmentarza tuż przed trumną. Na jej widok żołądek fika mi koziołka.
Rzucamy sobie z Dorrit szybkie spojrzenie i łapiąc się pod ramię ruszamy za Samem. Thomas ociąga się nieco. Odwracam się, żeby zobaczyć, że przystaje i przeszukuje kieszenie w poszukiwaniu zapalniczki. W końcu są znajduje i odpala papierosa.
Matka Lany rzuca Samowi pytające spojrzenie, a ten w odpowiedzi kręci głową. Kobieta podchodzi do Jake'a i siada obok niego, kładąc mu rękę na ramieniu. Wspierają się w milczeniu, choć nawet z tej odległości widać, że Jake lada chwila się załamie. Opiera łokcie o uda i spuszcza głowę. Przez moją własną przelatuje obraz Jake sprzed niemal roku. Siedział w identycznej pozie na posterunku policji zeszłego kwietnia. Serce mi pęka, bo wtedy jeszcze wszystko było takie normalne. A Lana... Lana po prostu była.
Rozglądam się dookoła. Jest chłodno, nawet jak na początek marca. Ciężkie chmury wiszą nad cmentarzem, jakby miały zaraz nas wszystkich zgnieść. Zimny wiatr smaga mnie po twarzy, kiedy dostrzegam wśród ludzi Margot. Stoi nieco zgarbiona, ubrana w czarny płaszcz przed kolano. Odwraca się nagle, jakby czując na sobie moje spojrzenie. Przez chwilę patrzymy na siebie bez ruchu, aż w końcu kiwa mi lekko głową. Odpowiadam tym samym. Może nigdy nie zostaniemy przyjaciółkami, ale śmierć Lany najwyraźniej zakopała topór wojenny.
Stoimy razem z Dorrit gdzieś zboku. Nie ruszamy się nawet na krok przez całą ceremonie. Dorrit raz po raz pociąga nosem, a łzy spływają po jej twarzy. Nawet nie stara się ich zetrzeć. Zerkam raz na jakiś czas na Sama i Jake'a. Stojących z przodu. Jakaś część mnie wie, że powinnam do nich podejść. Być tam dla Sama. Ale wyrzuty sumienia maleją, kiedy odwraca w moją stronę głowę i kiwa nią lekko, na znak że rozumie. On musi być tu teraz dla Jake'a, a ja mam Dorrit.
Kiedy trumna zostaje opuszczona i przysypana ziemią, Jake upada na kolona i zostaje tak bez ruchu, dopóki wszyscy żałobnicy nie opuszczają cmentarza. Nadal stoję razem z Dorrit przytuloną do mojego boku. Wiatr robi się coraz chłodniejszy, ale żadna z nas nie ma odwagi się ruszyć. Obserwujemy jak rodzice Lany opuszczają cmentarz. Zaraz potem znika również Thomas. Zostajemy we czwórkę.
Jake nadal klęczy bez ruchu z opuszczoną głową. Sam siedzi obok niego na białym krześle, chowając twarz w dłoniach. I wtedy dzieje się coś dziwnego.
W pierwszym odruchu myślę, że nadciąga burza i właśnie rozległ się błysk, ale wtedy czuję jak uścisk Dorrit na moim ramieniu staje się silniejszy.
— Hej! — wrzeszczy. — Popierdoliło cię do reszty!?
Odwracam się, podążając za jej spojrzeniem. Za drzewem widzę mężczyznę. Klęczy na jednym kolanie i zdecydowanie nie jest ubrany jak na pogrzeb. Ma na sobie dżinsową kurtkę, a na szyi powieszony aparat z teleobiektywem. Serce zaczyna mi bić szybciej, kiedy dostrzegam, że na parkingu kręci się jeszcze kilka osób i każda z nich ma aparat.
— Hiena cmentarna nabiera teraz innego znaczenia — warczy Dorrit, kiedy podchodzi do nas Sam z Jake'iem. Ten drugi wygląda na wściekłego.
— Nie, nie warto, Jake — mówi Sam, przytrzymując Jake, za ramię, kiedy ten chce ruszyć za reporterem.
— Idziemy do auta — Zwraca się do nas Sam. — Gdzie Thomas?
— Poszedł kilka minut temu — mówię cicho. — Chyba nie chciał... przeszkadzać.
Widzę, że Sam jest zdenerwowany. Patrzy rozbieganym wzrokiem między mną a Jake'iem, jakby zastanawiając się dla kogo teraz powinien być. Posyłam mu smutny, uspokajający uśmiech i chwytam mocno Dorrit za rękę.
— Jake, idziemy prosto do auta — mówi twardo Sam.
— Pierdolone hieny, nie mają prawa — odpowiada, po czym wrzeszczy w kierunku parkingu: — Nie macie, kurwa, prawa!
— Tylko pogorszysz sprawę. Wiem, że jesteś wściekły i chętnie byś im przypierdolił. Kurwa, sam mam na to ochotę, ale nie warto. Tylko pogorszysz sprawę — powtarza Sam, zaciskając rękę na ramieniu przyjaciela.
Wyciąga do mnie rękę. Łapię ją automatycznie, dając się przyciągnąć w jego stronę. Nie puszczam ręki Dorrit. Ruszamy w stronę samochodu. Mimo tego, że Sam trzyma mnie za rękę, idzie blisko Jake'a, jakby gotowy w każdej chwili rzucić się na niego, aby powstrzymać go przed wszczęciem bójki.
— Jake! — krzyczy jeden z reporterów, kiedy podchodzimy na tyle blisko, aby ich usłyszeć. — Jake, jak się trzymasz?!
— Czy dokończycie nagrywanie płyty?!
— Czy to koniec zespołu?! — krzyczy jeszcze ktoś inny.
Sam przeszukuje kieszenie w poszukiwaniu kluczyków. Otwiera samochód i razem z Dorrit wsiadamy na tylnie siedzenie. Flesze błyskają z każdej strony. Trzask zamykanych drzwi nadal wisi w powietrzu, kiedy widzę przez szybę, jak Jake bierze zamach i uderza w szczękę jednego z reporterów. Z ust Dorrit wydobywa się zduszony okrzyk. W tym samym momencie Sam, łapie Jake'a na ramiona i popycha go w stronę samochodu. Wsiadają do środka i Sam rusza z piskiem opon.
Ciężka cisza wisi nad naszymi głowami, kiedy wracamy do mieszkania.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro