Rozdział Trzydziesty
Mój telefon dzwoni, kiedy tylko opuszczam lotnisko i wsiadam do taksówki. Odbieram go drżącą ręką, wcześnie prosząc taksówkarza, aby zawiózł mnie do szpitala.
— Co się do cholery dzieje, Isa? — pyta Dorrit na wstępie. — Weszłam do mieszkania i zastałam twoją matkę! Rozumiesz, twoją matkę, na naszej oblanej wódą kanapie! Nawet w mojej wyobraźni nie potrafiłam zobaczyć tego obrazu!
— Dor...
— Powiedziała mi, że wyszłaś z mieszkania, tak jak stałaś. Że coś się stało.
Zagryzam mocno wargę, patrząc na budynki mijane po drodze. Wszystko jest dziwnie spokojne. Sam fakt, że siedzę w taksówce, gdzie leci jakaś popowa piosenka, a taksówkarz nuci cicho pod nosem, wydaje się być kuriozalny. Jakby rozmowa, którą odbyłam z Thomasem miała miejsce kilkanaście godzin temu. Jakby zdarzyła się w innym życiu. Jakim cudem jest tak spokojnie, kiedy stało się coś takiego? Dlaczego świat nie zatrzymał się w miejscu i nie szlocha razem ze mną?
— Jestem w Los Angeles — informuję.
— Co do cholery, Isa?
— Sam miał wypadek. — Głos mi się łamie, ale szybko biorę się w garść. Wiem, że muszę tu być dla niego. Wiem, że jeśli Jake'owi coś się stanie, Sam się nie pozbiera. Muszę się trzymać, kiedy on się rozsypuje. — Jake i Lana jechali razem z nim.
— Co? Lana? — mówi prawie szeptem.
— Na razie nic więcej nie wiem, dam znać jak tylko będę coś wiedzieć.
— Isa, powinnaś mi powiedzieć, powinnam lecieć z tobą. — Milknie na moment. — Lana to też moja przyjaciółka.
— Wiem. — Pociągam nosem i ścieram jedną upartą łzę, toczącą się po policzku. — Wiem, przepraszam. Po prostu kiedy Sam do mnie zadzwonił, wzięłam walizkę i wyszłam. Musiałam... — Biorę głęboki oddech. — Musiałam być przy nim jak najszybciej, przepraszam.
Zamykam na moment oczy, opierając głowę o zagłówek.
— W porządku, Isa, rozumiem. — Oczami wyobraźni widzę, jak obgryza pomalowane na czarno paznokcie. — Informuj mnie, dobrze?
— Jasne. — Rozłączam się i otwieram oczy. Widzę w lusterku, że taksówkarz mnie obserwuje, więc pośpiesznie przecieram policzki. Nic jednak nie mówi, za co jestem wdzięczna. Nie mam najmniejszej ochoty na rozmowę.
Taksówkarz wysadza mnie pod szpitalem i zaraz potem znika za zakrętem. Patrzę przez chwilę na duży budynek szpitalny. Rzuca na mnie chłodny cień. Obserwuję ludzi kręcących się w pobliżu. Mam świadomość, że powinnam wejść do środka jak najszybciej, przecież Sam mnie potrzebuje, ale zwlekam. Zwlekam, bo boję się co usłyszę. Bo kiedy tam wejdę, wszystko stanie się rzeczywiste.
— Isa!
Obracam się zaskoczona w stronę dźwięku i widzę Thomasa, stojącego obok drewnianej ławki. Zaciąga się po raz ostatni papierosem i wyrzuca niedopałek do kosza. Ma na sobie najzwyklejszą szarą koszulkę z dekoltem w serek i sprane jasne dżinsy. Kolorowe tatuaże oplatają jego obydwie umięśnione ręce. Zdecydowanie wygląda jak gwiazda rocka.
Podchodzi do mnie szybko i przytula mnie krótko.
— Co z nimi? — pytam, kiedy ruszamy po schodach do środka szpitala. Thomas prowadzi mnie korytarzem, gdzie krzątają się lekarze i pielęgniarki. Zatrzymujemy się na moment przed szklanymi drzwiami. Kątem oka widzę po drugiej stronie granatowe krzesła i kilka osób nerwowo spacerujących obok dużego okna. Poczekalnia.
— Lanę operują, Jake'a zabrali na badania. Był przytomny, kiedy ich przywieźli — mówi. — Nic więcej na razie nie wiemy.
Thomas kładzie rękę na klamce i pcha drzwi. Otwierają się bezgłośnie.
— Co z ich rodzinami? — Wchodzę do środka. — Wiedzą?
Thomas przytakuje. Kilka głów obraca się w naszą stronę, kiedy zamykamy drzwi. Zagryzam lekko wargę. Wszyscy czekają tu na wieści o swoich bliskich. Coś ciężkiego przysiada mi na sercu i kiwam im lekko głową, jakby chcąc powiedzieć „dzień dobry, trzymajcie się".
— Tak, rodzice Lany powinni tu być lada moment.
— A Jake?
Thomas wzdycha cicho.
— Nie wiem, czy jego mamie uda się przylecieć. Jake kazał się z nią nie kontaktować.
Zatrzymuje się nagle, bo dostrzegam Sama. Siedzi pod ścianą na granatowym krześle. Głowę ma spuszczoną, a twarz zasłaniają mu półdługie ciemne włosy. Opiera się łokciami o kolana. Serce mi się kraje, kiedy na niego patrzę i do oczu automatycznie napływają mi łzy. Boże, nic mu nie jest.
Podnosi głowę, jakby wiedząc że weszłam do pomieszczenia, a ja wciągam cicho powietrze. Ma rozcięty policzek i łuk brwiowy, a pod okiem tworzy się już spory siniak. Ale mimo to... nic mu nie jest. Siedzi tutaj w poczekali, zamiast na sali operacyjnej. Wielki, ciężki kamień spada mi z serca i dziwię się, że nie słychać jak uderza o lśniącą białą posadzkę.
Wstaje z krzesła, nie spuszczając ze mnie wzroku i już po chwili czuję jego ciepłe, drżące ramiona, zaciskające się wokół mojej talii. Przytulam go najmocniej jak potrafię.
— Śnieżynko — szepcze w moje włosy. Czuję jak zaciska palce na materiale mojego różowego swetra. Musimy wyglądać dziwnie. Ja ubrana w białe spodni i różowy sweter, w eleganckich butach na obcasie i on - w potarganych czarnych dżinsach i czarnej koszulce z logiem jakiegoś rockowego zespołu.
— Jestem — mówię, przyciskając go do siebie, jakby moje ramiona mogły go uchronić przed złem tego świata. — Jestem tu, Sam.
— Się popierdoliło — szepcze dalej, nie wypuszczając mnie z uścisku. — W jednej chwili wszystko było dobrze. Śmialiśmy się i rozmawialiśmy, a potem... Potem wszędzie była krew i szkło. To jakieś popierdolone. Lana... ona...
— Już dobrze, Sam — mówię ten wyświechtany, głupi tekst, chociaż oboje wiemy, że nic nie jest dobrze.
Sam chowa twarz w moich włosach i nabiera głośno powietrza. Zamykam oczy, ale szybko je otwieram, bo zaczynam wyobrażać sobie Lanę w kałuży krwi.
Drzwi otwierają się znowu i w pomieszczeniu robi się zamieszanie. Odrywamy się od siebie z Samem i patrzymy w tamtym kierunku.
Do środka weszli rodzice Lany. Pamiętam ich z wesele. Jej mama wygląda jak jej starsza kopia. Ma te same rude włosy i tę delikatność wypisaną na twarzy. Delikatność, która znika ustępując miejsca czystemu przerażeniu. Ojciec Lany trzyma kurczowo rękę swojej żony. Oboje rozglądają się ze strachem po pomieszczeniu, aż w końcu ich wzrok odnajduje Sama. Podchodzą do nas szybko.
— Co się stało, Sam? — pyta płaczliwie pani Evans, chwytając Sama za nadgarstek. — Powiedzieli, że ją operują, że mamy tu poczekać. — Bierze głęboki oddech. — Że był wypadek. — Kończy płaczliwym tonem i przykłada drżącą rękę do ust.
Sam patrzy na nich rozbieganym spojrzeniem.
— Jechaliśmy z powrotem do studia — mówi cicho. — Boże, gdyby tylko nie zachciało mi się jechać do tej pieprzonej pizzerii...
Mama Lany przytula go do siebie mocno. Sam wygląda na wstrząśniętego i zaskoczonego. Dopiero po chwili odwzajemnia uścisk.
— To nie twoja wina, kochany.
Oczy Sama robią się wilgotne i szybko odsuwa się od pani Evans, przecierając je ramieniem. Podchodzi do mnie bez słowa i siadamy, trzymając się mocno za ręce. Tak mija nam kolejna godzina. Nikt nic nie mówi. Na przemian patrzymy na duży zegar w czarnej ramie. Mija minuta po minucie. Czasem przychodzi jakiś lekarz, żeby poinformować kogoś o stanie zdrowia pacjenta. Do nas nikt nie podchodzi. Ojciec Lany zaczyna się denerwować, ale pani Evans, klepie go tylko po ramieniu, powtarzając pod nosem jak mantrę, że wszystko będzie dobrze. Mówi to w kółko, jak gdyby myślała, że kiedy przestanie, stanie się coś strasznego.
W końcu drzwi się otwierają i podchodzi do nas lekarz. Wszyscy podrywamy się na równe nogi. Sam, który nie puszcza mojej ręki ani na moment, teraz wzmacnia uścisk. Ściska moją rękę tak mocno, że sprawi mi ból, ale nic nie mówię.
— Rodzina Jake'a Parrisha?
Sam podnosi drżącą rękę, jakby nie ufając swojemu głosowi. Przyciąga mnie do swojego boku i trzyma mnie, jakbym była jego kołem ratunkowym. Napełniam płuca powietrzem i wypuszczam je dopiero, kiedy lekarz się odzywa.
— Jego stan jest stabilny — zaczyny, a my wszyscy oddychamy z ulgą. Z ust pani Evans wydobywa się cichy, stłumiony szloch. Mąż podtrzymuje ją za ramie i przytulają się krótko w wyrazie ulgi.
— Ma dwa złamane żebra i krwiaka wewnątrzczaszkowego. Przeszedł już operację. Na ten moment wszystko z nim w porządku. W chwili obecnej ciągle jest nieprzytomny, ale prognozy są obiecujące. Jak tylko przewiozą go na salę, będziecie mogli do niego pójść. Powiem pielęgniarce, żeby was poinformowała.
Lekarz uśmiecha się do nas pocieszająco i odwraca, aby odejść.
— A Lana? — pyta pan Evans, a głos mu się łamie. — Co z naszą córką?
Spojrzenie lekarz się zmienia, a ramiona minimalnie się obniżają, jakby się przygarbił. Serce znowu zaczyna mi dudnić głośno w piersi i mocniej przytulam się do boku Sama. Zerka na mnie szybko, ale zaraz przenosi spojrzenie na lekarza.
— Nie jest moją pacjentką. Zajmuje się nią zespół innych lekarzy. Z tego co mi wiadomo, nadal jest operowana. — Patrzy po kolei na nasze twarze. — Na pewno zaraz ktoś przyjdzie was poinformować o jej stanie. Proszę spokojnie poczekać.
— Spokojnie? — Sam prycha pod nosem, ale nic już nie dodaje. Opada ciężko na swoje krzesło i wyciąga do mnie dłoń. Łapię ją szybko i siadam obok niego. Przykładam nasze złączone dłonie do ust i składam na grzbiecie jego dłoni delikatny pocałunek. Zamyka oczy i opiera głowę o białą ścianę.
Mój telefon zaczyna dzwonić. Sam zerka na mnie, kiedy wyciągam komórkę z torebki. Fiona Febre widniej napis na wyświetlaczu. Serce znowu podchodzi mi do gardła. Zupełnie zapomniałam, że normalne życie nadal toczyło się gdzieś obok. Że poza tymi szpitalnymi murami nadal miałam obowiązki.
Mamroczę do Sama, że zaraz wracam i znikam za przeszklonymi drzwiami. Walcząc z jeszcze większą paniką, niż do tej pory, decyduję się nacisnąć zielony przycisk.
— Tak? — mówię drżącym głosem.
— Gdzie ty jesteś, Meliso? — rzuca na wstępie, a w jej głosie słyszę źle tłumione zdenerwowanie. — Miałaś być tutaj dwie godziny temu. Paul jest wściekły, bordel me merde, wszyscy są wściekli!
— Przepraszam, naprawdę bardzo bardzo przepraszam. — Opieram się o ścianę i mówię płaczliwym głosem. Staram się opanować, ale nagle wszystkie emocje zaczynają we mnie buzować, szukając ujścia. Nie mogę teraz się załamać.
— Zdarzył się wypadek — kontynuuję cicho, jakby sama nie wierząc w to co mówię. — Moi przyjaciele mieli wypadek samochodowy, są w ciężkim stanie...
Po drugiej stronie linii Madame Fiona wzdycha ciężko.
— Meliso... — mówi w końcu. — Doskonale cię rozumiem, ale musisz wracać. Musisz tu być jak najszybciej.
— Wracać? — mamrotam pod nosem, obserwując przez szybę Sama. Nadal siedzi, tak jak w chwili kiedy wychodziłam. Patrzę na jego pokiereszowaną, piękną twarz i serce pęka mi raz za razem.
— Nie możemy sobie pozwolić na ciebie czekać, Meliso. — Głos Fiony wyrywa mnie z zamyślenia. — Tutaj wszystko toczy się dalej. Rozumiem tragedię i sytuację w jakiej się znalazłaś, naprawdę, ale nie ma tu taryfy ulgowej, słoneczko. Na twoje miejsce czeka co najmniej dwadzieścia dziewczyn. Wszyscy wiemy, że jesteś jedną z najlepszy, ale Meliso... Inni też są cholernie dobrzy. Musisz podjąć decyzję.
Jak? Boże, jak mam podjąć tę decyzję? Przecież nie jestem w tym dobra. Przez niemal rok zwlekałam z podjęciem decyzji o zerwaniu z Robbiem, a i tak koniec końców tego nie zrobiłam. Jak miałam przekreślić całe moje życie? Lata wyrzeczeń i morderczych treningów? Pokonałam bardzo długą i niełatwą drogę, żeby znaleźć się w miejscu, w którym teraz jestem. Nie mogłam tego przekreślić...
— Porozmawiam z kim trzeba, ale musisz wrócić, to nie kiepska jadłodajnia, w której możesz sobie wziąć niespodziewane wolne. To tak nie działa. — Robi krótką przerwę. — Zadzwonię do ciebie za dziesięć minut. Masz dziesięć minut na podjęcie decyzji, Meliso.
Zanim mam szansę coś dodać, Fiona się rozłącza. Stoję jak sparaliżowana pod ścianą, ciągle przyciskając do ucha telefon.
Przychodzi czas, aby stanęła przed problemem, który tak uparcie ignorowałam przez kilka ostatnich tygodni. Przychodzi czas, abym wzięła pod uwagę wszystkie aspekty tej sytuacji. Oba wyjścia są tak niepewne. Jedno bardziej od drugiego. Mogę próbować tańczyć, dopóki nie spełni się wizja lekarza, mogę też próbować tworzyć z Samem coś stałego...
Zamykam oczy, zaciskając powieki tak mocno, aż pojawiają się pod nimi żółte plamy. Mrugam szybko, czując że zjedzone z samego rana śniadanie podchodzi mi do gardła.
Przez przeszklone drzwi, widzę że te drugie, znajdujące się po przeciwnej stronie poczekalni, otwierają się, a dwójka lekarzy podchodzi do rodziców Lany. Biorę się w garść i ruszam w ich kierunku. Staję między Samem a Thomasem, modląc się, aby wszystko było dobrze.
Sam znowu odnajduje moją rękę.
— Bądź blisko, dobrze? — mówi, zanim odzywa się lekarz.
Jest ich dwóch. Pierwszy z nich jest nieco starszy, może zbliżać się do pięćdziesiątki. Ma okulary w grubej czarnej oprawie i brązową brodę z oznakami wczesnej siwizny. Drugi natomiast wygląda wyjątkowo młodo. Patrzy na nas przestraszonym wzrokiem i na sekundę przed tym, jak się odzywa dociera do mnie co to znaczy.
— Przykro mi, niestety nie udało nam się uratować państwa córki. — Zwraca się do rodziców Lany.
Czuję jak nogi mi miękną, a krew odpływa z twarzy. Sparaliżowana patrzę, jak pod panią Evans uginają się nogi. Obserwuję jak upada na kolana, a jej mąż próbuje ją podtrzymać. Mam wrażenie, że wszystko dzieje się w zwolnionym tempie. Patrzę jak pomagają jej usiąść na krześle, jak Thomas przytrzymuje ją za jedno ramię, a pan Evans za drugie. Zerkam na Sama i wydaje mi się, że ma tak samo jak ja. Patrzy na wszystko z niedowierzeniem, jakby zawieszony gdzieś między szokiem a rzeczywistością.
— Obrażenia wewnętrzne były zbyt rozległe. Robiliśmy co w naszej mocy, ale nie udało nam się zatrzymać krwotoku wewnętrznego — dodaje starszy lekarz, ściskając panią Evans za ramie w pocieszającym geście. Jakby to miało coś dać, jakby cokolwiek miało jej pomóc. — Jej serce się zatrzymało. Państwa córka nie żyje.
— Sam — szepczę ledwo dosłyszalnie, ale nie muszę dodawać nic więcej. Sam zamyka mnie w swoim mocnym uścisku, a ja chowam głowę w jego szyi i pozwalam sobie wybuchnąć głośnym, niekontrolowanym płaczem. Szloch rośnie mi w gardle, więc zaciskam pięści na koszulce Sama.
— Muszę stąd wyjść — mówi cicho, bardziej do siebie niż do mnie. Przecieram oczy, patrząc jak odwraca się plecami i wychodzi przez szklane drzwi.
Zerkam nerwowo na Thomasa, który kiwa mi głową, aby poszła za Samem. Patrzę na państwo Evans skulone i płaczące na granatowych krzesłach.
Ocieram szybko łzy spływające po policzkach, ale niewiele to daje, bo zaraz pojawiają się nowe.
— Sam! — Krzyczę, wybiegając na korytarz. — Sam!
Omal nie potrącam jakiejś pielęgniarki, ale nawet nie przepraszam. Wybiegam za Samem przed szpital i zatrzymuję się kilka kroków od niego.
— Kurwa! — krzyczy głośno, kopiąc metalowy kosz na śmieci. Nawet nie drgnie, ale Samowi to nie przeszkadza. Robi kolejny zamach, krzycząc przy tym bez słów.
— Sam...
Znowu kopie. Raz za razem, a jego krzyk ściąga na nas uwagę ludzi, tłoczących się przed szpitalem. Mam ich jednak gdzieś. Chcę żeby przestał. Potrzebuję, żeby przestał.
— Sam! — krzyczę, chcąc się przedrzeć przez jego wrzaski, ale wydaje się być w jakimś amoku.
— Sam! — Łzy płyną mi swobodnie po policzkach i nawet nie staram się ich ścierać. Niewiele myśląc rzucam mu się na plecy. W pierwszym odruchu próbuje mnie odepchnąć, ale oplatam go mocniej, dopóki się nie podaje. Upada na kolana, a ja razem z nim.
— Nie — mamrocze, kiedy kołyszemy się na ziemi. Moje łzy wsiąkają w jego czarną koszulkę. — Ma... Miała 22 lata. Boże, Isa... Ona miała 22 lata, dwa miesiące temu wyszła za mąż. Kurwa... Jake — mamrocze pod nosem, a ja nie potrafię nawet odpowiedzieć. Dławię się łzami.
To wszystko wydaje się być surrealistyczne. Jakby mój mózg nie chciał dopuścić myśli, że Lany już nie ma, ale serce już wiedziało i wyło z rozpaczy.
Jak to nie żyje? Jak to już z nią nie porozmawiam, nie usłyszę jej delikatnego głosu... Jak to możliwe? Takie rzeczy przecież się nie dzieją. Nie nam, nie mi... Wszystkim innym, ale nie nam.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro