Rozdział Szósty
Wzdycham ciężko, kiedy kelnerka stawia przede mną filiżankę czarnej kawy. Od kilku minut siedzimy z Dorrit w naszej ulubionej, małej knajpce w której spotykałyśmy się od dobrych kilku lat. Był to nieduży lokal z dużym oknem wychodzący na ulicę. Białymi ścianami, na których wisiał wielki zabytkowy zegar i czarno-białe zdjęcia w czarnych ramkach.
— Nie lubię Sama — zaczyna Dorrit — Nigdy go nie lubiłam i już nawet nie chodzi o to co ci zrobił. Ale... ty i Robbie. Jesteście razem perfekcyjnie, to fakt, ale jeśli mam być szczera, Iss, myślę że powinniście zrobić sobie przerwę. Nie zależnie od tego czy pojawił się Sam czy nie. Nie zrozum mnie źle. Lubię Robbiego, ale odkąd pamiętam jesteście ty i Robbie. Ty i Robbie wspinacie się na drzewa, ty i Robbie idziecie do kina, ty i Robbie robicie to i tamto. Nigdy tak naprawdę nie byłaś sama. Nigdy nie byłaś z kimś innym. I myślę, że to źle. Myślę, że jesteś z nim tak długo, że zapominasz kim jesteś bez niego. I boisz się odejść, bo nie będziesz sobie potrafiła poradzić sama. Nie mówię, że powinniście zerwać na dobre. Powinniście zrobić sobie przerwę. I jeśli macie być ze sobą to i tak będziecie.
— Jesteś najgorszą przyjaciółką na świecie, Maddow.
Wzrusza ramionami.
— Może, ale ty za to jesteś fatalną dziewczyną.
— Nie jestem fatalną dziewczyną! — protestuję. — Nigdy nie zdradziłam Robbiego.
— Och, proszę cię, Isa. Być może nie przespałaś się z jego bratem. No, przynajmniej w ostatnim czasie. I być może nie całowaliście się, ani nic z tych rzeczy, ale obie wiemy, że go zdradziłaś. Zdradzasz go za każdym razem kiedy patrzysz na Sama, a on patrzy na ciebie. Chcesz rady? Olej ten głupi zakład. Odejdź w cholerę i nigdy nie spotykaj się z Samem. Lub zaryzykuj wszystko i zerwij z Robbiem. Ale miej na uwadze to, że Sam już raz cię zostawił bez słowa i że jego życie jej nieco niestałe. A jego byłe to połowa Seattle, druga szlaja się poza granicami. Poza tym... To Sam. Jestem, więc pewna, że nie warto dla niego rezygnować z czegokolwiek. Pobawi się przez miesiąc i po sprawie.
— Kurwa.
— Właśnie.
— Co miałam zrobić? — pytam. — Skandowali moje imię, czułam presję.
Dorrit patrzy na mnie z powątpieniem. Zakryłam dłońmi twarz, nie chcąc widzieć tego osądzającego spojrzenia na jej opalonej twarzy.
— Jestem z Robbiem od czterech lat, Dor — mówię cicho, czując się wyjątkowo zmęczona. — Kocham go. Przysięgam, Dor, że go kocham.
Dorrit kiwa głową, patrząc na mnie uważnie. Jej usta zaciskają się w cienką linię.
— Wiem, Isa. Ale jesteś w nim zakochana? — Macha ręką, kiedy widzi, że chce się odezwać. Chociaż nie mam pojęcia co właściwie chcę powiedzieć. — Nie, Isa. Czekaj. Po prostu zastanów się czy jesteś z nim dlatego, że go kochasz i jest tym jedynym. Tym jednym jedynym, z którym chcesz spędzić resztę życia, z którym chcesz się codzienne budzić, jeśli tak... cholera, jeśli tak to dlaczego masz jakiekolwiek wątpliwości? Ale jeśli jesteś z nim tylko dlatego, że jesteś do tego przyzwyczajona i tak jest bezpieczniej... to cóż. Nie powinnaś. A Sam Black w tym równaniu w ogóle nie występuje.
— Może powinnam się do niego przeprowadzić, zobaczyć jak wszystko się potoczy... — mówię czując się przy tym wyjątkowo podle. Najwyraźniej jestem złym człowiekiem. Powinnam się cieszyć, że facet z którym jestem cztery lata, chce żebyśmy razem zamieszkali. Zamiast tego czuję jedynie panikę. Panikę, która powoli zaczyna opanowywać całe moje ciało. Nie chcę jej czuć. Chcę się cieszyć. Mam wrażenie, jakbym stała na rampie nad basenem z zamiarem skoczenia, na co wszyscy zresztą czekają, jednak coś w głębi mnie nie pozwala mi tego zrobić.
— Tia... — rzuca Dorrit sarkastycznie. — A w międzyczasie będziesz przynosić obiadki jego bratu, chodzić z nim na koncerty i spać w jego łóżku. Ogarnij się dziewczyno.
— Cholera, dlaczego dla ciebie wszystko jest takie czarno-białe i proste. Jesteś jak cholerna perfekcja, która nie popełnia błędów — warczę.
Dorrit unosi w górę brew.
— To nie na mnie jesteś zła, więc zamknij się i pij kawę, zanim powiesz coś mnie wkurzy.
Prycham głośno, chcąc dać upust swojej frustracji. Dorrit ma rację, nie jestem na nią zła. Jestem zła na samą siebie, bo zdaję sobie sprawę z tego, że sama stwarzam sobie problemy.
— Dobra, przyznaję — mamrotam — Związek z Robbiem jest bezpieczny, ale co do cholery jest złego w bezpieczeństwie?!
Dorrit kręci głową, zanim upija łyk kawy.
— Absolutnie nic, Iso. Problem w tym, że jednocześnie chcesz się pieprzyć z jego bratem. To już nie jest nic dobrego.
— Nie, nie chcę — zaprzeczam szybko. — Sama powiedziałaś, że Sam nie występuje w tym równaniu. Sam jest zamkniętym rozdziałem. Owszem byłam w nim kiedyś zakochana, ale minęło zbyt wiele lat. Ja nie jestem już tamtą Isą, on nie jest już tamtym Samem. Nie znam go, a on nie zna mnie.
Etap pierwszy, mówi jakiś cichy głosik w moim umyśle, zaprzeczenie.
Zanim Dorrit ma szansę się odezwać, mój telefon zaczyna wibrować na stoliku. Biorę go do ręki.
„Jemy na mieście czy u mnie? –S. "
Serce mimowolnie bije mi mocniej, kiedy czytam smsa. Wreszcie się doczekałam i jakaś część mnie się uspakaja. Cisza ze strony Sama była przerażająca, jednak to co ma nadejść teraz, nie zapowiada się lepiej. Zagryzam mocno wargę, chcąc się pozbyć z serca tego dziwnego uczucia. Ból fizyczny trochę odciąga od niego uwagę.
„Może mam inne plany na wieczór?" Odpisuję szybko, czując na sobie uważne spojrzenie Dorrit.
„Odwołaj."
Oczywiście.
Zaczynam się zastanawiać, którą opcję wybrać. Jeśli pokażę się z nim na mieście, ktoś może nas zobaczyć. Ktoś może powiedzieć Robbiemu, a ja nie będę umiała się z tego wytłumaczyć.
„U ciebie." Odpowiadam i od razu zaczynam tego żałować. Przebywanie sam na sam z Blackiem nie może się skończyć dobrze. Wiem, że tonę w gównie i jedynie samą siebie mogę za to winić.
Dorrit patrzy na mnie znad stolika z totalnie osądzającym spojrzeniem. A ja w pełni podzielam jej zdanie.
Jestem skończona.
Kręcę szybko głową, chcąc pozbyć się zbędnych myśli.
„Skąd masz mój numer?"
„Co za różnica?"
Pewnie żadna.
— Przepraszam za spóźnienie! — krzyczy od progu Lana, wpadając do kawiarni jakby ją ktoś gonił. Rude włosy ma rozwiane, a czarną skórzaną kurtkę mokrą od deszczu. Odgarnia z czoła zbłąkane kosmyki, ściągając przemoczoną kurtkę. — Jake mnie zatrzymał.
— Nie chcę wiedzieć — mamrocze Dorrit, a policzki Lany pokrywają się rumieńcem. — Nie chcę słuchać o szczęśliwych parach. Serio, to powinno być zabronione. Zero rozmów o związkach przy biednej singielce.
— Myślałam, że kręcisz ze swoim szefem — mówi.
Dorrit patrzy na mnie jak na idiotkę.
— A w życiu. Jeden numerek nie oznacza związku. Zresztą widziałaś go? — Przechyla głowę. — Byłam zdesperowana. Poza tym... zwolniłam się.
— Co?! — mówimy jednocześnie z Laną.
Dorrit wzrusza ramionami, upijając łyk kawy.
— Spokojnie, będę kelnerować razem z tobą, Lano. — Puszcza do niej oczko.
— Faktycznie Ricky szukał kogoś do pomocy, ale nie sądziłam, że będziesz zainteresowana.
Dorrit wzdycha głośno.
— Może przynajmniej ktoś mnie klepnie w tyłek.
Patrzę na nią z politowaniem. Zanim jednak mam szansę skomentować, Lana trąca mnie łokciem.
— Dobra, teraz twoja kolej. — Zaczyna. — Ignorowałaś wszystkie moje smsy, ale ci wybaczam. Więc?
Marszczę brwi. Nie miałam najmniejszej ochoty spowiadać się Lanie. Zresztą na pewno wyciągnęła wszystkie szczegóły na temat mnie i Sama, od Jake'a.
— Więc co? — pytam głupio, nagle bardzo zainteresowana moją kawą.
— Ty i Sam Black?
Dorrit wybucha śmiechem, a ja mam ochotę jej przyłożyć.
— To zamknięty rozdział — mówię, unikając spojrzenia Dorrit.
— W Poison nie wyglądało, jakby to był zamknięty rozdział.
Wywracam oczami, jakbym miała piętnaście lat. Znowu Black... Miałam już tego serdecznie dość. Nie chcę o nim myśleć. Chce udawać, że nie spotkałam go wtedy na komisariacie, chcę udawać choć przez chwilę, że Sam Black wcale nie wrócił do mojego życia. Że nie istnieje.
— Isa romansowała z Samem w liceum — zaczyna Dorrit, najwyraźniej dobrze się bawiąc. — Był to bardzo intensywny i krótki romans, który skończył się złamanym sercem.
— Jake mówił mi, że Sam wcale nie chciał cię zostawiać — mówi Lana. A moje głupie serce drga jak dźgnięte szpilką. — Że to nie było zależne od niego.
— Ale mnie zostawił... — szepczę w odpowiedzi, po czym dodaję głośniej: — I wcale nie złamał mi serca.
Dorrit kiwa powątpiewająco głową.
— Tia, bo Melisa Rousseau to taka zima suka — mówi, wznosząc filiżankę z kawą, jak kieliszek z toastem.
Wywracam wymownie oczami, chcą już rzucić kąśliwą uwagę, ale w tej samej chwili mój telefon wydaje z siebie krótki dźwięk.
„Wyjdź przed kawiarnię"
Rozglądam się zdezorientowana.
— Co do cholery... — mamroczę pod nosem. Dziewczyny patrzą na mnie z pytaniem w oczach.
„Czekam. Pośpiesz się."
— Nie podoba mi się to — mówi Dorrit, oblizując łyżeczkę. — Dam sobie rękę uciąć, że to Black.
Lana szczerszy się głupkowato.
— Leć. — Puszcza mi oczko. — W końcu przegrałaś zakład.
Przełykam głośno ślinę.
— Jake ci coś mówił? — pytam niepewnie. — O co chodzi Samowi?
Wzrusza ramionami. Wilgotne rude włosy, opadają na jej wyeksponowane piersi.
— To Sam Black. Nawet Jake Parrish nie do końca wie, o co mu chodzi.
Z tymi słowami brzmiącymi mi w głowie, opuszczam kawiarnie. Nawet na zewnątrz czuję na sobie osądzające spojrzenie Dorrit. Najgorsze jest to, że wiem, że ma rację.
Sam stoi po przeciwnej stronie ulicy, opierając się o czarnego chevroleta. Patrzy gdzieś ponad głowami przechodniów i zaciąga się mocno papierosem. Szary dym unosi się obok jego głowy, nadając mu dziwnie ponurego charakteru. Ma na sobie zwykłe czarne dżinsy i skórzaną kurtkę. Uśmiecham się lekko, bo Sam Black zawsze wygląda tak samo. I to w dziwny sposób sprawia, że robi mi się ciepło na sercu. Bo może, ale tylko może, wcale tak bardzo się nie zmienił. Może gdzieś pod tą skórzaną kurtką jest mój Sam.
— Co tu robisz? — pytam, kiedy podchodzę na tyle blisko, żeby mnie usłyszał. — I skąd wiesz, że tu jestem. Śledzisz mnie?
Sam uśmiecha się szeroko, po czym zaciąga się ostatni raz papierosem. Rzuca go na chodnik i gasi czubkiem znoszonych trampek.
— Kusząca propozycja, ale wbrew pozorom jestem zajętym człowiekiem.
Unoszę w górę brew, patrząc na niego z politowaniem.
— Zajętym?
— A myślisz, że co? — Opiera się łokciem o dach samochodu — Całymi dniami leżę na kanapie, piję piwo, a wieczorami podrę się trochę do mikrofonu?
Uciekam spojrzeniem, bo właśnie takie miałam o nim wyobrażenie. Sam zawsze był dla mnie zagadką. Czymś bardzo ulotnym, co ciężko utrzymać w rękach.
Sam śmieje się krótko i znika we wnętrzu samochodu, najwyraźniej będąc pewien, że zrobię to samo. Wzdycham cicho i przygryzam delikatnie dolną wargę, bijąc się z myślami.
— Skąd wiedziałeś, gdzie jestem? — pytam, zapinając pas. Sam patrzy przed siebie, wystukując kciukami szybki rytm o kierownicę.
— Lana — odpowiada krótko.
Czuję, jakby zupełnie niespodziewanie, powietrze wokół nas robiło się coraz cięższe i cięższe. Sam patrzył zamyślony przed siebie, a ja niespokojnie skubię nitkę mojego beżowego płaszcza. O czym mieliśmy rozmawiać? Czy cokolwiek nas jeszcze łączyło, oprócz kilku wspomnień i złamanego serca? Czy powinnam pytać i oczekiwać odpowiedzi? Nie miałam pojęcia czego oczekiwałam. Może byłam egoistyczną kretynką, która znowu chciała poczuć to co wtedy? To co już dawno temu uleciało w powietrze, jak zdmuchnięty dmuchawiec.
Milczymy, kiedy Sam zatrzymuje samochód przed mieszkaniem i milczymy, kiedy otwiera drzwi i wpuszcza mnie do środka. Milczenie drażni mnie w gardle jak tequila wypita z Dorrit.
Wchodzę do przestronnego salonu połączonego z jasną, pełną światła kuchnią. Wnętrze ma nowoczesny nieco surowy charakter.
— Mieszkasz sam? — pytam, ściągając płaszcz.
Sam bierze go bez słowa i zawiesza na czarny, metalowy wieszak.
— Razem z Jake'iem i Thomasem — odpowiada.
Czuję się jakby serce miało mi zaraz uciec przez gardło. W akcie desperacji obejmuję się ramionami. Sam patrzy na mnie przez chwilę intensywnie, a ja uciekam spojrzeniem. Boję się na niego patrzeć, boję się tego co mogłabym zobaczyć.
— Thomasem?
— To nasz basista — odpowiada, siadając na szarej kanapie.
— Czyli razem gracie i mieszkacie — plotę głupio, siadając obok niego. Sam nadal patrzy na mnie z tą samą intensywnością, jakby za wszelką cenę chciał prześwietlić mnie na wylot. Czuję się niezręcznie z tą intensywnością. Boję się, że jeśli odwzajemnię spojrzenie, utonę w jego grantowych tęczówkach. Oczy Sama są jak głębokie jezioro w środku nocy. Niebezpieczne i zdradliwe.
— Oprócz Ashera — mówi. — Z nim byśmy nie wytrzymali.
Przygryzam wargę i biorę się w garść. Nie mogę być przerażoną idiotką. Nie chcę się czuć tak, jakbym znowu miała szesnaście lat. Odwracam się w jego stronę i opieram ramię o oparcie kanapy. Odrzucam do tyłu włosy i odwzajemniam jego spojrzenie. Przecież, do cholery umiem pływać. Nie utonę. Już nie.
— Mówiłeś, że jesteś zajętym facetem — Zaczynam, a Sam unosi brew w pytającym geście. Boże, wygląda obłędnie. — Co więc robisz?
Wybucha krótkim, wesołym śmiechem.
— Jakoś muszę utrzymać to mieszkanie.
— Domyślam się. — Wywracam oczami. Sam uśmiecha się jeszcze szerzej. Jego spojrzenie nadal jest tak samo głębokie, ale pojawia się w nim coś jeszcze. Coś jasnego, co znam.
— Pracuję w sklepie muzycznym, czasami dorabiam też jako barman w Poison, no i oczywiście gramy z chłopakami.
— Jesteście dobrzy? — pytam, nachylając się w jego stronę. Robię to chyba nawet nie do końca świadomie.
Sam poważnieje.
— Tak, chyba tak. — Odgarnia mi za ucho kosmyk moich włosów. Drżę czując na policzku jego palce. Mimowolnie wstrzymuję oddech, ale Sam odsuwa się nieznacznie.
— Skończyłaś przesłuchanie? — pyta, a na jego twarzy błąka się uśmiech.
— Nie. — Kręcę głową. — Jeszcze nie.
Sam unosi w górę brew.
— Umiesz gotować? — pytam poważnie.
Sam wybucha śmiechem. Jest głośny i wesoły, i przez chwilę czuję się tak jakbyśmy nadal mieli po te naście lat i siedzieli w pogrążonej w sennej ciemności kuchni w domu Blacków.
— Szczerze, liczyłem na to, że zjemy na mieście. — Śmiej się znowu, widząc moją minę. — Spokojnie, zamówiłem pizzę.
— Więc wyprowadziłaś się od rodziców? — pyta kilkanaście minut później, biorąc kawałek pizzy z pudełka leżącego na niskim, drewnianym stoliku.
— Tak, jakiś rok temu.
— Lana coś wspominała, że mieszkasz z tą swoją przyjaciółką. — Marszczy w skupieniu brwi. — Trzymałyście się razem w liceum, prawda? Wysoka, chuda... z długimi brązowymi włosami.
— Dorrit.
I nagle znowu z całą swoją mocą uderzają we mnie wyrzuty sumienia. Dorrit jest jak mój moralny kompas. Kompas, który miga na czerwono w ostrzegawczym geście.
*
Budzę się w otoczeniu intensywnego, męskiego zapachu, który zdecydowanie nie powinien znaleźć się na mojej poduszce i który na pewno nie należał do mojego chłopaka. Przez chwilę leżę całkiem nieruchomo, wdychając w nozdrza tę obezwładniającą woń. Promienie słońca grzeją moje nagie ramiona, a w powietrzu unosi się przyjemna cisza. I wtedy zaczynam panikować.
Otwieram oczy i siadam gwałtownie na łóżku.
Nie moim.
Znajduję się w przestronnej sypialni o białych ścianach. Na jednej z nich znajduje plakat z napisem „Od jutra rzucam palenie" i mimowolnie marszczę brwi.
Przykładam rękę do czoła, uświadamiając sobie co się wydarzyło. Zasnęłam na kanapie w mieszkaniu Sama! Boże, zasnęłam na nim! Ta myśl sprawia, że odwracam się gwałtownie, żeby spojrzeć na drugą stronę łóżka, która na szczęście jest pusta. Zalewa mnie fala niewyobrażalnej ulgi. Spanie w łóżku Sama to jedno, ale spanie z nim w jednym łóżku byłoby całkowitą katastrofą.
Przez chwilę nasłuchuje jakiegoś dźwięku, ale mieszkanie pogrążone jest w ciszy. Zegarek na szafce nocnej wskazuje godzinę ósmą piętnaście. Za czterdzieści pięć minut miałam się wstawić w pracy.
— Cholera.
Wyskakuję z łóżka z prędkością światła. Nadal mam na sobie jasne dżiny i białą koronkową bluzkę.
Wychodzę z sypialni, otwierając drzwi i zamieram, gapiąc się na kanapę w salonie.
Sam śpi odwrócony do mnie tyłem, a moje serce bije mocniej. Na usta wkrada mi się gigantyczny uśmiech, którego źródła nie jestem do końca pewna.
Podchodzę na palcach do kanapy i zerkam przez oparcie. Sam wygląda zdecydowanie młodziej, kiedy śpi. Wygląda niemal identycznie jak mój Sam. Sam, którego znałam pięć lat temu. Jego czarne włosy tworzą jawny kontakt z białą poduszką. Kilka kosmyków opadło mu na blady policzek. Ściągnął koszulkę, a niebieski koc odkrywa jego tors, zatrzymując się tuż pod linią czarnych bokserek. Jego prawe ramie pokryte jest kolorowymi tatuażami. Na bicepsie znajdują się trzy pokaźne pawie pióra, dalej łapacz snów z pajęczyną i dużym, fioletowym pająkiem. Kilka ryb koi w otoczeniu lilii wodnych. Wszystkie tatuaże są wyjątkowo kolorowe i ktoś mógłby się pokusić o stwierdzenie, że zbyt kobiece, ale Samowi nie odbierało to ani odrobiny męskości.
Śpi na kanapie, mówię sobie w myślach, nie mogąc przestać się uśmiechać. Jak grzeczny chłopiec. I jestem mu za to naprawdę wdzięczna.
Drżącymi palcami odgarniam z jego policzka niesforny kosmyk. Sam porusza się lekko, odwracając na plecy, jednak się nie budzi. Oddech zatrzymuje mi się w gardle, kiedy dostrzegam na jego lewej piersi kolejny tatuaż.
Ciemnoniebieska śnieżynka znajduje się na jego sercu.
Przygryzam mocno wargi, nie mogąc oderwać wzroku od tego tatuażu. Jakaś część mnie chce skakać z radości, na myśl o tym, że może ma to jakiś związek ze mną. Że mnie nie zapomniał. Jakaś część mnie chce myśleć, że znaczyłam dla niego tyle co on dla mnie.
Ruszam w stronę wyjścia z mętlikiem w głowie. Mimo wszystko cieszę się z naszego spotkania. Jakaś samolubna część mnie jest wręcz zachwycona. Ta racjonalna nadal trzęsie się ze strachu i paniki.
Przekręcam zamek w drzwiach i słyszę za sobą głos Sama.
— Gdzie ty uciekasz, Rousseau?
Odwracam się gwałtownie. Sam stoi przed kanapą, ubierając pomiętą koszulkę. Przełykam głośno ślinę, walcząc z nagłą paniką oblewającą całe moje ciało. Czuję się tak, jakby ktoś wylał na mnie wiadro lodowatej wody.
— Nie chciałam cię budzić — mówię. Muszę odchrząknąć, bo mój głos jest słaby i zachrypnięty.
— I to jest powód, żeby wychodzić bez pożegnania?
Zagryzam mocno wargi, bo na usta ciśnie mi się, przypomnienie o jego ucieczce i zostawieniu mnie bez pożegnania. Nie wiem, czemu przełykam te słowa.
— Odwiozę cię — mówi, ale od razu kręcę głową. Myśl o tym, że mam spędzić w jego towarzystwie jeszcze choćby minutę napawa mnie przerażeniem. Nie po tym co zobaczyłam. Nie po tym jak widziałam śnieżynkę.
— Nie trzeba...
Sam patrzy na mnie spod łba. Wydaje się być burzą gradową.
— Nie pytałem.
Czekam bez słowa aż Sam się ubierze. Wychodzimy nieśpiesznie z jego mieszkania i kierujemy się w stronę parkingu. Czarny chevrolet stoi przy drodze, lśniąc w porannym słońcu. Sam otwiera przede mną drzwi i sam siada na miejsce kierowcy. Drżącymi rękami zapinam pas i nerwowo zaczynam wystukiwać rytm na moim udzie.
— Gdzie się podziewałeś przez te pięć lat? — pytam za wszelką cenę starając się zachować obojętny ton. Samochód powoli wyjeżdża z parkingu. Obserwuję drogę przed nami, kątem oka patrząc na Sama.
Wzrusza ramionami. Nagle jest poważniejszy i cichszy. Jakby bał się jak może potoczyć się ta rozmowa. Jestem zdenerwowana, ręce mi się pocą, a serce bije szybciej niż powinno, zupełnie jakby chciało wyrwać się z piersi i uciec jak najdalej od tego miejsca. Wczoraj rozmawialiśmy o głupotach, zupełnie jakbyśmy oboje bali się co ta druga osoba może powiedzieć. Teraz w świetle dnia nagle nabrałam odwagi.
Ciężko patrzeć na Sama. Jest tyle niewypowiedzianych kwestii, tyle pytań i niedomówień. Ale to było dawno i wiem, że powinnam zostawić to za sobą.
— Tu i tam — odpowiada wreszcie. — Najpierw jeździłem po kraju, potem razem z Jake'iem wybraliśmy się do Europy.
— Do Europy? — Unoszę brwi, przełykając głośno ślinę. Patrzy na mnie uważnie, dostrzegając moje zdenerwowanie. Nie wiem dlaczego się denerwuję, dlaczego reaguję tak emocjonalnie.
— Graliśmy po barach i zarabialiśmy na fajki. Nie trzeba nam dużo. — Rzuca mi krzywy uśmiech. Nagle wygląda oszałamiająco znajomo. Jakby nadal był tym niesfornym osiemnastolatkiem, który zawrócił mi w głowie. Oblewam się rumieńcem.
— A co z tobą? — pyta.
— Ze mną? — powtarzam, kręcąc się w fotelu. Nie wiem gdzie podziać oczy. Nie mam odwagi na niego patrzeć. — Dostałam stypendium w Joffrey School of Ballet.
Śmieje się cicho, zaciskając dłonie na kierownicy.
— Założę się, że twój staruszek nie przyjął tego lekko... — Milknie na moment, zaciskając usta. — Nadal jesteś z Robbiem, prawda?
Kiwam głową, nie ufając własnemu głosowi. Sam też nic nie mówi. Patrzy przed siebie w zamyśleniu. Boże, chciałabym cofnąć czas i nie wsiadać do tego samochodu. W mieszkaniu Sam zachowywał się całkowicie naturalnie i swobodnie. Teraz powietrze jest ciężkie, gęste. Osiada na skórze jak ponury welon. Krąży nad głowami, jak orzeł gotujący się do ataku.
— Więc? — zaczynam, kiedy cisza w samochodzie robi się coraz bardziej męcząca. Muzyka gra w radio, mieszając się z warczeniem silnika i ledwo dosłyszalnym rytmem, jaki Sam wystukuje o kierownicę. — Dlaczego Seattle?
Przenosi na mnie spojrzenie i uśmiecha się figlarnie.
— Tu się urodziłem — Wzrusza ramionami. — Chyba zawsze byłem sentymentalny.
Prycham głośno, wywracając oczami. Sam uśmiecha się na to jeszcze szerzej, najwyraźniej zadowolony z faktu, że udało mu się mnie zirytować.
— Dlaczego zatem uciekłeś? — pytam, prześwietlając go spojrzeniem. Między jego czarnymi brwiami pojawia się drobna zmarszczka. Najwyraźniej nie ma zamiaru odpowiedzieć. — Dlaczego uciekłeś z domu, Sam?
Oboje wiemy, że za tym pytaniem kryje się inne. Bardziej osobiste. Bardziej bolesne i trudniejsze. A przynajmniej dla mnie. Dlaczego uciekłeś ode mnie? Dlaczego zostawiłeś mnie nagą i zranioną? Dlaczego się nie pożegnałeś. Dlaczego, dlaczego, dlaczego. Brzmi w moich uszach jak pieprzona mantra.
— Najpierw to musiałby być dom, żebym mógł z niego uciec — mówi po chwili, unikając mojego spojrzenia. Jego głos jest wyprany z wszelakich emocji. Mimo to zaciska mocno szczęki i chociaż na mnie nie patrzy, jestem pewna, że jego granatowe oczy ciskają pioruny. Nie mam zamiaru naciskać. Nie będę zranioną dziewczyną. Nie będę żałosna. Nie zapytam. Duma mi na to nie pozwoli. Zamiast tego zmieniam temat.
— Mogę zadać ci osobiste pytanie? — pytam zanim zdążę pomyśleć. Patrzę na niego spod uniesionych brwi. Przez chwilę nie odrywa wzroku od jezdnie. Potem powoli patrzy w moim kierunku. Jego ciemne oczy prześwietlają mnie na wylot. Moje serce mimowolnie gubi jedno uderzenie.
— Jasne.
— Odpowiesz szczerze? — dopytuję, sama nie wiem dlaczego. Przygryzam lekko dolną wargę, prowokując jego spojrzenie. Patrzy na moje usta odrobinę za długo. Potem wzdycha głośno.
— Załóżmy, że to auto to bezpieczna przestrzeń — zaczyna poważnym głosem, który w ogóle do niego nie pasuje. — Możemy tu rozmawiać o wszystkim i musimy odpowiadać szczerze. Więc nie krępuj się, pytaj.
Odchrząkam głośno i przez chwilę moszczę się w fotelu, nagle pełna wątpliwości. Nie mam w zwyczaju być nieśmiała i niepewna, ale przy Samie wszystko jest trudniejsze.
— Masz żonę... — wyrzuca z siebie z szybkością błyskawicy. Z ust Sama wydobywa się coś na wzór prychnięcia zmieszanego ze śmiechem.
— To nie jest pytanie — Patrzy na mnie z krzywym uśmiechem. — I nie, nie mam żony. Mam byłą żonę.
— Dokładnie — Przytakuję. — Dlaczego?
— Hmmm... pytasz dlaczego mam byłą żonę czy dlaczego w ogóle miałem żonę?
Marszczę brwi, zastanawiając się nad odpowiedzią. Nie wiem dlaczego myśl, że mógł kochać jakąś kobietę na tyle mocno, żeby ją poślubić tak bardzo mnie boli. Zaciskam mocno dłonie na skórzanym siedzeniu fotela.
— To i to.
Sam wzrusza ramionami. Czuje się całkowicie swobodny rozmawiając ze mną na ten temat.
— Margot umyśliła sobie, że swoje dwudzieste pierwsze urodziny spędzi w Vegas. Przyjaźniliśmy się, więc całą paczką tam pojechaliśmy. Ja, Jake, Asher, Thomas, Lana i Margot. Margot się spiła, ja też. Potem zaczęła wygrywać w Black Jacka, więc kiedy powiedziała „Teraz jestem bogata, ożeń się ze mną", powiedziałem ok. Rano obudziłem się z żoną u bok i potwornym kacem.
Prycham głośno, nie wiedząc czemu czując wściekłość. Ale to takie podobne do Sama Blacka, którego znam. Upić się i ożenić.
— Znów to potępiające spojrzenie — Wzdycha ciężko.
— Dlaczego zatem się rozwiedliście?
Śmieje się głośno.
— To Margot. — mówi, jakby to wszystko wyjaśniało. Zaraz jednak dodaje, widząc moje pytające spojrzenie. — Spędziliśmy wspaniałe dwa tygodnie uprawiając dziki seks. Potem zaczęliśmy rozmawiać... I zdecydowanie nam to nie wychodziło.
Resztę drogi pokonujemy w całkowitym milczeniu. Jedynym dźwiękiem jest praca silnika i cicha rockowa piosenka lecąca w radio.
— Isa — mówi, kiedy mam zamiar zatrzasnąć drzwi. Nieświadomie wstrzymuję oddech, odwracając się w jego kierunku. — Powinno być sprawiedliwie, mam prawo do jednego pytania.
Wzruszam ramionami, poprawiając torbę na ramieniu. Kiedy uświadamia sobie, że nie mam zamiaru uciekać, pyta.
— Nie powiesz o mnie Robbiemu, prawda? — Przechyla lekko głowę, jak zaciekawiony ptaszek. Nie rozumiem uśmieszku, błąkającego się po jego ustach. Jest kpiący i nieprzyjazny. Mimowolnie się złoszczę.
—Nie jestem w samochodzie — warczę, zatrzaskując drzwi.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro