Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział Siedemnasty




Zatrzaskuję metalową szafkę, a dźwięk zamykanych drzwiczek tonie w morzu rozmów i udawanych uśmiechów. Szatnia pachnie spoconymi ciałami, zmieszanymi z nikłą wonią róż i przeróżnych kobiecych perfum, tworząc istne pandemonium zapachów.

Podnoszę z ławki sportową torbę i wtedy czuję na sobie czyjeś uważne spojrzenie. Łaskocze nieprzyjemnie odsłonięty tył mojego karku. Zaciskam więc mocno pamalowane na krwistą czerwień usta i przejeżdżam dłonią po małym, ciasnym koczku z tyłu głowy. Dopiero wtedy odwracam się powoli, przygotowując się na atak.

— Znam świetną dietę dwudziestodniową, Rousseau. Wiesz, żadna z ich ci tego nie powie, ale przez tę kontuzję chyba cię trochę przybyło. — Głos jest jadowity, do złudzenia przypominający syk węża. Unosi się w dusznym powietrzu, jak sęp gotujący się do ataku. Moja dłoń automatycznie zaciska się mocniej na pasku torby. Czuję się zażenowana tym, że już w pierwszym miesiącu nabawiłam się kontuzji i musiałam opuścić dwa dni treningu. Omal przez to nie wyleciałam.

Gillian Wilde stoi przede mną w bojowej pozie. Nadal ma na sobie czarne body i białe rajstopy, które w dziwny sposób sprawiają, że jej nogi wyglądają jeszcze atrakcyjniej. Rude włosy są spięte w identyczny sposób jak moje. Jej butelkowozielone oczy zdają się być przez jeszcze wyraźniejsze. Mrużą się lekko, kiedy jej usta wykrzywiają się w fałszywym uśmiechu.

Przełykam rodzący się pod skórą gniew i przywołuję na twarz najmilszy uśmiech na jaki mnie stać.

— Dziękuję za troskę, Gillie — odpowiadam, ruszając w stronę wyjścia. — I wiesz co? Żadna z nas ci tego nie powie, ale jesteś suką.

Słyszę za sobą stłumiony wybuch śmiechu, nie zatrzymuję się, żeby podziwiać czerwoną ze złości twarz Gillian. Mijam ją z obojętnym wyrazem twarzy i opuszczam budynek New York State Theater.

Na zewnątrz jest pochmurno. Ciężkie chmury, suną ospale po szarym niebie, niewątpliwie zwiastując ulewę. Wiat wieje z zachodu, niosąc w moją stronę zapach deszczu i spalin samochodów. Zresztą cały Nowy Jork wydaje się być dziwnie szary. Przytłacza mnie swoim hałasem i chaosem.

Stojąc na przejściu dla pieszych pierwszy raz czuję się naprawdę samotna. Jest coś takiego w Nowym Jorku co sprawia, że człowiek czuje się wyjątkowo malutki. Nie zawsze, bo zazwyczaj życie pędzi zbyt szybko, aby to dostrzec. Ale są takie chwile, jak ta gdy stoi się na tych pasach, czekając na zielone światło i nagle, zupełnie bez uprzedzenia ta myśl uderza w człowieka jak rozpędzona ciężarówka.

Nie mogę przestać myśleć o mojej ostatniej rozmowie z Robbiem. O tym jak wyglądały jego szare oczy i o tym, że kołnierzyk jego błękitnej koszuli podwinął się do góry. Nie mogę uwierzyć, że od tego czasu minął ponad miesiąc.

— Chcesz wyjechać do Nowego Jorku? — zapytał, siadając na czarnej kanapie. — Na jak długo? Na stałe?

Serce jeszcze nigdy nie biło mi w takiej panice. Czułam je w gardle. Postawiało gorzki posmak na języku i słodki zapach czegoś mdłego, zepsutego.

— Nie wiem — szepnęłam tak cicho, że sama ledwo się słyszałam.

Robbie patrzył na mnie, tak jak dawno tego nie robił. Znowu mnie widział. Widział mnie całą. Moje serce, boje obawy, mój przyśpieszony oddech. Robbie był mój. Robbie po prostu był. I w tym momencie, stojąc w jego salonie, psychicznie i emocjonalnie obnażona, to wystarczało. Jak mogłam zrezygnować z tego ciepła? Z jego delikatnych dłoni, głaszczących moją głowę, gdy zasypiałam? Z bezpiecznych ramion? Robbie był moją przystanią. Moim schronieniem. A ja nie byłam gotowa z tego zrezygnować. Nie z niego.

— Przepraszam, Robbie — powiedziałam, podchodząc do niego na drżących nogach. Dwunastocentymetrowe szpilki nie ułatwiały mi zadania. Usiadłam niezdarnie na kanapie i ostrożnie chwyciłam go za dłoń. Bałam się, że mnie odtrąci. — Madame Fiona złożyła mi naprawdę dobrą ofertę. Mam rok przerwy od prawdziwego baletu. Rok to jak dziesięć lat. Nigdy bym się nie wspięła na taki poziom, gdyby nie jej pomoc. Nie wiem czy miałabym szanse w Nowym Jorku. Zrozum mnie, to szansa jaka zdarza się raz w życiu.

Robbie zacisnął mocniej dłoń na mojej.

— Co jeśli my jesteśmy taką szansą? — zapytał, a w jego głosie brzmi tłumiona złość. — Mogłaś chociaż udawać, że się zastanawiasz i mi powiedzieć. Ja wszystkie moje plany ustalałem z tobą, Isa.

— Wiem, Robbie. — Zagryzłam dolną wargę. — Ale zrozum mnie. Musiałam się zastanowić na spokojnie. Musiałam mieć czas.

Prychnął głośno.

— Nie masz prawa się tak zachowywać, Robbie! — Podniosłam lekko głos. — Sam ustaliłeś sobie, że pojedziesz na studia do Harvardu! I z góry założyłeś, że pojadę z tobą! I myślisz, że co będę tam robiła? Weźmiemy ślub, kupimy dom i będę rodziła twoje dzieci!

— A co w tym złego? — warknął.

— Nic, ale to nie ja. Nie możesz oczekiwać, że porzucę balet.

— Więc co chcesz zrobić? — zapytał, a jego oczy błysnęły od tłumionych emocji. — Chcesz zerwać?

Otworzyłam usta jak wyjęta z wody rybka.

— Nie chcę cię stracić.

— Półtora roku... — mruknął cicho. — Tyle będziemy osobno. Potem będziemy jedynie półtora godziny drogi od siebie. Coś wymyślimy... — Podniósł na mnie spojrzenie, a ja pierwszy raz od dawna, nie mogłam z niego nic wyczytać. Kiedy się odezwał w jego głosie zabrzmiała nuta błagania. — Damy radę?

Światło zmienia się na zielone, w chwili kiedy taksówka trąbi wściekle na wysokiego mężczyznę w szarym płaszczu. Poprawiam ciężką, sportową torbę na ramieniu i starając się utonąć w nowojorskim chaosie, a tym samym pozbyć się z głowy zbędnych myśli, ruszam przed siebie.

Do mieszkania zostały mi zaledwie dwie przecznice, jednak o tej godzinie wydają się być istną katorgą. Dawno nie czułam się tak zmęczona jak teraz. Już zapomniałam jak to było. Ten mordercy trening, ten pośpiech i ta krytyka. Podobno człowiek może się do wszystkiego przyzwyczaić, jednak ciężko przywyknąć do ciągłego poniżania i obrażania. Bo nie można nazwać tego inaczej.

Kiedy Paul Loman mnie zobaczył, stwierdził, że wyglądam jakbym umarła, ale zapomniała przestać oddychać. „Ta blada cera", wymieniał, „te białe włosy... Co to ma być, Fiono? Ma cycki jak dojna krowa. Umie to to w ogóle tańczyć." Człowiek nie może się bronić. Nie może się odezwać, bo to od tych ludzi zależy cała przyszłość. Od widzimisie dyrektora, choreografa... Jedno zdanie może przekreślić całe życie treningów. Nic ich nie obchodzą nasze uczucia. Nasze zakrwawione palce i wyrwane paznokcie. Nic sobie nie robią z bólu i poświęcenia. Mamy być perfekcyjni. Nawet jeśli to niemożliwe.

Zamieszkałam w małej klitce, którą zapewniało New York City Ballet Company wraz z wyjątkowo niemiłą współlokatorką. Przez niemal dwadzieścia lat przyjaźniłam się z Dorrit, więc byłam przyzwyczajona do wrednych ludzi, jednak Vivianne była naprawdę wyjątkowa. Poznałam ją całkiem nagą siedzącą na kolanach jednego z naszych tancerzy. I ani trochę nie była przy tym zażenowana. Od tamtej pory, wchodziłam do mieszkania z zamkniętymi oczami.

Tego wieczoru mieszkanie jest jednak całkowicie puste. Zamykam drzwi i z głośnym westchnieniem rzucam torbę na podłogę, obok wejścia do mojego pokoju. Na zewnątrz ktoś krzyczy głośno, po czym rozlega się ostry samochodowy klakson. W chwili, kiedy milknie, odzywa się mój telefon.

Minęło dopiero półtora miesiąca odkąd wyjechałam z Seattle, a już zaczęłam tęsknić. Nie wiedziałam, że będzie aż tak ciężko. Robbie odzywał się niemal codziennie i musiałam przyznać, że ta rozłąka wyszła nam na dobre. Wreszcie zaczęliśmy rozmawiać. I o dziwo wychodziło nam to tak samo dobrze, jak kiedyś.

Tym razem na wyświetlaczu nie pojawia się imię Robbiego. I moje serce zamiera mi gdzieś w gardle. Oddech więźnie w nozdrzach i muszę zagryźć wargi, żeby się nie uśmiechnąć. Nie rozumiem mojej reakcji. W jednej chwili czuję kuriozalną radość i ekscytację, a w drugiej żal i rozgoryczenie. Trzy litery tworzące imię starszego Blacka, budzą zbyt dużo skrajnych emocji.

Sam...

S: Jak Nowy Jork?

Drżą mi palce, kiedy odblokowuję ekran i opadam z westchnieniem na sofę w maleńkim saloniku. Jakaś część mojej świadomości rejestruje wściekle czerwony, koronkowy stanik Vivianne. Nawet nie chcę myśleć, co robiła na tej kanapie. I z kim.

Wpatruję się w treść smsa, jakby bojąc się, że zniknie. Rozmaże mi się przed oczami. Ale tekst nadal tam jest, czekający aż odpiszę. I nagle waham się nad odpowiedzią. A przecież jeszcze rano, rozmawiając z Robbiem i Dorrit, nie miałam z nią problemu. Czy nie opowiadałam im o tym, jak wspaniale jest tańczyć w Nowym Jorku? Albo o małej kawiarence na rogu, w której można dostać najlepszą kawę jaką piłam?

J: Duży i hałaśliwy.

Wstrzymując oddech, wysyłam wiadomość. Czas zaczyna się przedłużać, więc wypuszczam ze świstem powietrze. Nie powinnam odpisywać. Powinnam zignorować wiadomość.

Zamykam oczy, czując wyrzuty sumienia, które przerywa dzwonek telefonu.

Sam.

— Hej — mówię, naciskając zieloną słuchawkę.

— Duży i hałaśliwy? — odpowiada pytaniem. — Co to w ogóle ma znaczyć?

Krzywię się, jakbym polizała cytrynę. Nie odpowiadam. Chcę żeby to on mówił. Nie ważne o czym. Chcę posłuchać jego głosu. Ma naprawdę niesamowity głos. Lekko ochrypły, seksowny.

— Co się dzieje, Isa?

Wzdycham głośno.

— Jest ciężko, Sam — zaczynam. — Treningi mnie wykańczają, nie mówiąc już o tancerzach. Te suki są okropne.

Nie wiem czemu mu to mówię. Czemu nie skłamię, tak jak codziennie rozmawiając z Dorrit czy Robbiem. Prawda jest jak przyznanie się do porażki. Dlaczego więc przyznaję się Samowi? Może dlatego, że on sam wydaje się w tej chwili być gdzieś blisko dna. Nie boję się jego oceny. Nie boję się, że go zawiodę.

— Nie lubią cię? — pyta ze śmiechem. — Nie wierzę, że ktoś może nie lubić Melisy Rousseau!

— Nie nabijaj się ze mnie! — krzyczę do telefonu, poprawiając się na kanapie. — Powiedz mi lepiej jak w Seattle?

— Nie mam pojęcia — odpowiada. — Ale jeśli chcesz wezmę chłopaków i zniszczmy baletki tym sukom czy coś.

Wybucham śmiechem.

— To są pointy, Black.

— Cokolwiek.

— Trasa — Marszczę brwi. — Pojechaliście w trasę, pamiętam. Gdzie teraz jesteście?

W tle słychać cichą muzykę.

— Niemal codziennie gdzie indziej — Zaczyna ostrożnie. — Trochę to męczące, ale muszę przyznać, że całkiem podoba mi się takie życie.

— Wow — mamrotam. — To chyba świetnie, prawda? — Zagryzam mocno wargę. — Cieszę się, że ci się układa, Sam.

Prycha rozbawiony.

— Brzmi, jakbyśmy byli parą, która nie widziała się z rok i dowiaduje się, że każdy z nas układa sobie życie na nowo.

Wzruszam ramionami, chociaż wiem, że nie może mnie zobaczyć. Jakaś część mnie nie chce, żeby układał sobie życie na nowo.

— Nie, Sam. Ja naprawdę się cieszę.

Po drugiej stronie linii zalega cisza.

— Dzięki, Isa.

— I jeśli propozycja skopania tyłków baletnicom jest nadal aktualna, to może skorzystam. — Dodaję dla rozładowania atmosfery.

To dziwne jak odległość działa na ludzi. Kiedy mamy kogoś blisko, nie potrafimy się z nim porozumieć, jednak kiedy dystans się zwiększa wszystko się zmienia. Zupełnie jakby dopiero świadomość straty, motywowała nas do działania. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro