Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział Piętnasty



Stukam palcami o kuchenny blat, zastanawiając się czy uciec teraz czy za chwilę. Mieszkanie Sama jest puste, tak jak w chwili, kiedy się obudziłam. Nie wiem dlaczego nadaj tu jestem. Może dlatego, że moja obecność wydaje się być tak surrealistyczna, iż biorę ją za sen? A skoro to sen, to nie mam powodów, żeby uciekać.

W garści ściskam małą karteczkę z koślawym pismem Sama. Z krótką prośbą o zaczekanie na niego. Nie chcę czekać... Znam moją rolę w tym krótkim przedstawieniu. Chcę jedynie zakończyć ten etap. Ruszyć dalej i nie oglądać się za siebie. Wydaje się to takie proste. A mimo to ciągle dźwięczą mi w uszach wczorajsze słowa Sama... I cały czas bolą tak samo. Chciał mnie tylko dlatego, żeby zrobić na złość bratu.

Jestem pieprzoną masochistką. Ale przecież już dawno udowodniono, że w każdym związku jest sprawca i ofiara. Każdy z nas szuka w drugim człowieku swojej własnej patologii. Ja i Sam Black to niezdrowa, destrukcyjna relacja.

Drzwi do mieszkania otwierają się z cichym skrzypieniem, a do środka wchodzi Sam. Zagryzam mocno wargę, czując jak moje ciało cała się spina. Jak to możliwe, żeby człowiek wyglądał aż tak dobrze?

Sam ściąga skórzaną ramoneskę i wiesza ją na wieszaku obok drzwi. Ma na sobie rozciągnięty szary sweter i potargane dżinsy.

— Zostałaś — mówi, a w jego głosie zaskoczenie miesza się z ulgą. Kładzie na blat siatkę z zakupami. Zaciska zęby i kołysze się lekko na piętach, unikając mojego spojrzenia. Taki spłoszony i niepewny wygląda zupełnie jak nie on.

— Nie na długo — mamroczę, coraz mocniej ściskając małą karteczkę w mojej dłoni. — Chciałam się pożegnać, Sam.

— Pożegnać? — parska, momentalnie mnie irytując.

— Nie powinieneś mnie wciągać we wczorajszą sytuacje.

— Wiem, przepraszam.

Kiwam głową.

— Jadę do Nowego Jorku — rzucam, zerkając na niego niepewnie. Nic nie mogę odczytać z jego twarzy.

— Z Robbiem?

Przełykam głośno ślinę.

— Nie. Robbie jeszcze o tym nie wie.

Tym razem to Sam przytakuje. Bierze głęboki oddech i ze świstem wypuszcza powietrze. Zaraz potem opiera się o kuchenny blat. Stoi wystarczająco blisko, aby pozbawić mnie oddechu, ale na tyle daleko, że nie czuję się uwięziona w pułapce.

— Chcę tańczyć... — Sama nie wiem dlaczego mu to mówię. — To moja szansa.

— Wiem. — Uśmiecha się smutno. — Zawsze chciałaś. Przynajmniej to się nie zmieniło.

— Nie rób takiej smutnej miny, zupełnie jakbyś czegoś żałował.

Sam marszy podirytowany brwi.

— Żałuję. Żałuję, że cię straciłem.

Prycham głośno. Jak to możliwe, że znowu jestem na niego wściekła. Ciągle czuję wściekłość albo smutek z jego powodu. To chore i powinnam się od tego odciąć.

— Nie straciłeś mnie, Sam — syczę wkładając w to tyle jadu ile tylko potrafię. — Porzuciłeś mnie.

— Nie.

— Nie potrafię ci tego wybaczyć. — Zamykam mocno oczy. — Nienawidzę cię rozumiesz? Nienawidzę!

Sam wybucha krótkim, niewesołym śmiechem. Podchodzi do mnie jeszcze bliżej.

— Nie prawda. — Jeszcze nigdy nie słyszałam w jego głosie aż tyle pewności siebie. Złości mnie to jeszcze bardziej. — Nie nienawidzisz mnie. Nie potrafisz.

— Nienawidzę — powtarzam z uporem. — NIENAWIDZĘ CIĘ!!!

Złość wykrzywia jego twarz.

— Jesteś moja, a ja jestem twój!!! — wrzeszczy, przyszpilając mnie do ściany. — Nie rozumiem tylko dlaczego nie chcesz tego przyznać?! Dlaczego nie przyznasz, że chcesz mnie tak bardzo jak ja ciebie?!

Patrzy na mnie z furią w oczach. Jego szczęki są mocno zaciśnięte, ciało napięte. Jestem uwięziona w pułapce. Jego dłonie znajdują się po obu stronach mojej głowy, ale nie to mnie przeraża. To te granatowe oczy, które sprawiają, że zapominam kim jestem. Oczy, które przeszywają mnie na wylot. Zupełnie jakby znały każdą myśl.

— Jestem z Robbiem... — mamroczę słabo, walcząc ze łzami, które gromadzą się w kącikach moich oczu.

— Nie jesteś z Robbiem od dawna, Isa! — Uderza dłonią w ścianę, obok mojej głowy. Zaraz się jednak uspokaja. Przyciska czoło do mojego czoła. Oddycha głośno i ciężko. — Nie jesteś z nim od momentu, kiedy przekroczyłaś próg tego cholernego komisariatu. Od momentu, kiedy pierwszy raz się do mnie odezwałaś. Nie jesteś jego i nigdy nie byłaś. Możesz sobie wmawiać, że go kochasz. Może powtarzać to jemu i całemu światu, ale my dwoje wiemy jaka jest prawda.

— Przestań! — Uderzam go mocno w pierś, ale od razu łapie moje dłonie. Szarpię się przez chwilę, ale on skutecznie przyciska mnie do ściany. Między nami nie ma nic oprócz cienkiej warstwy ubrań. Czuję jak jego kolano wsuwa się między moje uda. Jesteśmy jeszcze bliżej. — Kocham go, rozumiesz?! Wybrałam jego! Zawsze go wybieram!

— Kochasz go? — prycha ze wściekłością. — Więc powiedz mi, czy drżysz, kiedy tylko cię dotyka, czy twój oddech przyśpiesza, kiedy patrzysz mu w oczy? — Jego głos staje się cichszy, delikatniejszy.— Dostajesz gęsiej skórki za każdym razem, kiedy tylko muśnie cię palcami, tak jak ja teraz? — Jego nos delikatnie przejeżdża po mojej szyi, ledwo jej dotykając. Mimowolnie przymykam powieki i odwracam głowę, dając mu wolny dostęp do mojej szyi. Ciepły oddech pieści mój kark, uniemożliwiając racjonalne myślenie. Jestem na niego tak cholernie wściekła i jednocześnie tak bardzo go chcę. Chcę go odepchnąć jak najdalej i jednocześnie chcę go jeszcze bliżej.

— Czy jeden pocałunek potrafi sprawić, że cały świat zniknie, ograniczając się do tego jednego cholernego miejsca? — Jego oddech owiewa moje usta. Jest tak blisko, że czuję jak się na nich poruszają. Są jak muśnięcia jedwabiu. Delikatne, zmysłowe. — Potrafi to zrobić?

— Przestań! — krzyczę znowu, wściekła na niego i na siebie, że tak reaguję. — Dlaczego to robisz?! Dlaczego zawsze musisz to robić, dlaczego wszystko zawsze niszczysz?!

— Bo cię kocham, Rousseau! Bo cie kurewsko kocham!

— Więc czemu mnie wtedy zostawiłeś?! — Łzy spływają swobodnie po moich policzkach i nawet nie chce ich ścierać. — Czemu mnie zostawiłeś, Sam?!

Odsuwa się ode mnie, jakbym go oparzyła. Robi kilka kroków w tył i chwyta się za kark.

— KURWA! — wrzeszczy, chodząc w kółko. — Kurwa! Kurwa!

Kulę się od ścianą, oplatając rękami ramiona. Nagle czuję się słaba i mała. Patrzę jak miota się po pomieszczeniu, a łzy spływają swobodnie po moich policzkach. Nawet nie staram się ich zetrzeć. Chcę odpowiedzi. Chcę zamknięcia.

Sam zatrzymuje się gwałtownie i patrzy na mnie z nowym wyrazem twarzy. Z wyrazem, którego nie potrafię odczytać. Przeczesuje drżącą dłonią czarne włosy i bierze głęboki oddech. Rusza w moją stronę szybkim krokiem i znowu czuję jego ciało przy moim. Tym razem nie walczę.

Pozwalam mu otrzeć z moich policzków łzy. Jego palce są szorstkie od gry na gitarze, a jednocześnie zaskakująco delikatne. Ściera kciukami moje łzy, po czym przejeżdża jednym z nim po moich drżących ustach.

— Przepraszam — szepta ledwo dosłyszalnie, a jego własne oczy zaczynają się szklić niebezpiecznie. — Tak bardzo cię przepraszam, Śnieżynko.

Pociągam głośno nosem, bojąc się spojrzeć w jego oczy. Sam jednak nie czeka, aż znajdę w sobie odwagę. Chwyta moją twarz w dłonie i zmusza mnie do spojrzenia.

— Nie kochasz mnie, Sam — mówię, kiedy udaje mi się uspokoić.

— Kocham.

— Nie bądź śmieszny — prycham. — Nie jestem tą samą dziewczyną co wtedy. Kochasz jakieś głupie wyobrażenie o mnie.

Sam bierze głęboki oddech.

— Może, nie wiem. Chcę się przekonać, Isa. Chcę cię poznać. Poznać na nowo. Muszę cię poznać, bo wariuję.

— Nie rozumiesz, Sam? — Chwytam jego dłonie, obejmujące moją twarz i przykładam je do jego boku. Nie czując jego ciepła na moich policzkach, wreszcie mogę oddychać. Jestem wolna. Bycie blisko niego jest jak zniewolenie. — Nie wiem czy ja tego chcę. Powiedziałeś wiele rzeczy, ale nie robisz nic, abym mogła ci zaufać. Nie robisz kompletnie nic, żeby pokazać, że nie jesteś niedojrzałym dupkiem. Może po prostu do siebie nie pasujemy? — pytam. Sam wygląda jakbym go spoliczkowała. Raniłam go. Raniłam Robbiego. Może jestem egoistką, ale na Boga, choć raz chciałam zawalczyć o siebie.

— Uzupełniamy się — szepcze. — Dzięki tobie mogę być lepszy. Dzięki tobie chce być lepszy. — Poprawia się. — Dla ciebie.

Kręcę głową.

— Nie, Sammy. — Czuję pod powiekami łzy. — Nie możesz się zmieniać dla mnie. Nie dla mnie. Dla siebie...

Zamyka na moment oczy. Kiedy je otwiera jest pewny siebie, błyszczy w nich coś nowego. Jakaś niezachwiana pewność, upór. Coś co sprawia, że oddech więźnie mi w gardle.

— Mój tatuaż. — Zaczyna, łapiąc moją dłoń i przykładając ją do swojego serca, dokładnie tam gdzie pod ubraniem znajduje się granatowa śnieżynka. Jego serce bije szybko, jak uwięziony w klatce ptak, trzepoczący w panice skrzydłami. — Wiem, że go widziałaś i wiem co pomyślałaś. — Dodaje, widząc moją zdumioną minę.

— Zrobiłem go zaraz po tym jak wyjechałem. Wiesz dlaczego?

Znowu kręcę głową, nie ufając mojemu głosowi. Nie ufam całej sobie.

— Zostawiłem za sobą wszystko — mówi, gładząc delikatnie moją dłoń, leżącą na jego sercu. — Całe moje życie, rodzinę, wszystko. Ale tego jednego nie mogłem, nie chciałem zostawić. Chciałem mieć jakąś cząstkę ciebie, gdziekolwiek pójdę. Chciałem pamiętać to jak na mnie patrzyłaś. Jakbym był coś wart. Przez całe moje życie tylko ty jedna, patrzyłaś na mnie w ten sposób...

— Bo nikomu nie pozwalałeś się zobaczyć — mówię cicho, ale Sam wydaje się mnie nie słuchać.

— Kiedy się obudziłem po tej nocy, nadal spałaś. — kontynuuje. Patrzy na mnie z przerażającą intensywnością. — Wyglądałaś tak kurewsko pięknie i niewinnie. Bałem się cię nawet dotknąć, w obawie że rozsypiesz się na milion drobnych kawałeczków. — Śmieje się gorzko. — A potem zobaczyłem zdjęcie Robbiego na twojej szafce nocnej. I wiedziałem. Wiedziałem, że gdy tylko otworzysz oczy uświadomisz sobie, że noc która była najlepsza w całym moim życiu, w twoim przekonaniu będzie największym błędem. Wiedziałem, że wybierzesz jego. Bo przecież zawsze to robiłaś. Jakkolwiek by cię nie skrzywdził, cokolwiek by się działo, zawsze wybierałaś jego. Więc patrzyłem jak śpisz i z każdą kolejną sekundą uświadamiałem sobie, że to nie była zwykła zemsta. Że miałem gdzieś mojego brata i wszystko inne. Byłaś tylko ty. I to przeraziło mnie jeszcze bardziej. Bo cholera, Isa, zakochiwałem się w tobie. Więc musiałem odejść... Musiałem odejść zanim ci to wyznam, a ty mnie odrzucisz. Musiałem odejść zanim się w tobie naprawdę zakocham. Dlatego się nie pożegnałem. I przepraszam za to. Naprawdę przepraszam.

Szlocham głośno, bo wiem, że ma rację. Wybrałabym Robbiego. Byłabym zbyt przerażona i zawstydzona tym co zrobiłam, żeby wybrać jego. Nawet jeśli moje serce i ciało wyrywało się w jego kierunku. Miałam wtedy szesnaście lat, byłam dzieckiem, które słuchało swoich rodziców. Nie mogłam być z Samem. Nie pozwoliliby mi się spotykać z chłopakiem, który w swojej szkolnej karierze był w gabinecie dyrektora częściej niż na lekcjach. Z chłopakiem, który nie raz odwiedził areszt. Który pił, palił, miał tatuaże i opinie buntownika.

Byłam zbyt przerażona, żeby chociaż rozważyć wybranie Sama.

— Bałam się, Sam. Ja po prostu... się bałam — mamrotam ledwo dosłyszalnie. Być może teraz również jestem przerażona.

Sam kiwa głową i zaczyna całować moje mokre policzki. Potem opiera czoło o moje i stoimy tak przez długą chwilę. Jesteśmy tak blisko, że mogę poczuć dudniące w jego piersi serce.

— Spójrz na mnie — odzywa się, odsuwając odrobinę. Posłusznie spełniam polecenie.

Jego oczy lśnią w blasku wpadającym przez wysokie okno, nadając im kolor morza nocą.

— Teraz cię pocałuję, dobrze? — pyta cicho, nie odrywając spojrzenia od moich tęczówek. Serce znowu zaczyna mi galopować jak rozszalałe. Kiwam głową, nie do końca świadoma mojej reakcji. Mogę jedynie wpatrywać się w idealne wargi Sama, które rozchyla ledwo dostrzegalnie. — Pocałuję cię, a ty przestaniesz się bać. Obiecuję ci, Isa, że przestaniesz się bać. Pocałuję cię tak, że wszystko zniknie. Zniknie Robbie, znikną twoje obawy, zniknę ja i nawet ty sama... Dobrze? Pocałuję cię tak, ale musisz mi na to pozwolić...

Potrzebuję zakończenia, więc pozwalam. Pozwalam sobie być słaba. Ten ostatni raz.

Zataczam koło, popełniając te same błędy. Po raz kolejny lądując w tym samym miejscu.

Sam się nie śpieszy. Powoli, jak chłopak, który pierwszy raz całuje dziewczynę i boi się, że ta go odrzuci, zbliża się do mojej twarzy. Zamykam oczy, czekając. Jego ciepły, miętowy oddech owiewa moją twarz, a serce drga niespokojnie. Wypuszczam ustami drżący oddech i pozwalam, żeby Sam rozebrał mnie kawałek po kawałeczku. Nie fizycznie, emocjonalnie. Pozwalam, żebym pozbawił mnie wstydu. Jego wargi ledwo muskają moje, a całym moim ciałem wstrząsa dreszcz. Nigdy nie wierzyłam w magiczne pocałunki, w znikanie całego świata i motyle w brzuchu. Ale całowanie Sama było bliższe niebu niż cokolwiek innego. Nie zniknęłam ja, nie zniknął on, ale z każdym kolejnym ruchem wargi, znikał strach. Może mój problem polegał na tym, że całowałam nieodpowiednich mężczyzn. Może tylko przy Samie mogłam poczuć magię i niebo...

Sam odrywa ode mnie usta, a ja czuję się jakbym straciła grunt pod nogami. Pozwalam mu odgarnąć z mojego policzka kosmyk włosów i przyłożyć czoło do mojego. Nie wiem ile tak stoimy, sekundę, minutę, godzinę?

Mój oddech powoli się uspokaja, tak samo jak szybko bijące serce Sama, które czuję pod ręką.

— Przepraszam cię, Śnieżynko — szepcze Sam. Stoimy zbyt blisko siebie, aby mogła zobaczyć jego wyraz twarzy. Zamykam oczy delektując się jego zapachem. Sam pachnie jak wolność, szczęście i szybciej płynąca w żyłach krew. Pachnie uniesieniem i pragnieniem mojego serca.

— Nie jestem na ciebie zła — mówię i uświadamiam sobie, że to całkowita prawda. Nie jestem na niego zła. Ani o to, że mnie kiedyś zostawił, ani o pocałunek, czy pojawienie się w moim życiu. Nic nie dzieje się przez przypadek, prawda? Może Sam miał mnie nauczyć jak to jest kochać. Idiotycznie, boleśnie kochać. I jak to jest tracić... Chcę wierzyć, że był jakiś powód dlaczego pojawił się w moim życiu.

— Ja jestem na siebie wściekły — szepcze dalej. — Zmarnowałem tyle czasu, czasu kiedy mogłaś być moja.

— Jakaś część mnie zawsze będzie Twoja, Sammy — odpowiadam, zaciskając pieść na materiale jego szarego swetra. — Czy tego chcę czy nie.

— Wszystko spieprzyłem, prawda?

Wzruszam ramionami.

— Myślę, że nie ma to już żadnego znaczenia...

— Przepraszam, że złamałem ci serce.

— Przepraszam, że złamałam twoje.

Może gdybyśmy tak zaczęli ten rozdział, nie musiałby się on kończyć tak jak teraz. Może tak miało być. Może. Było bardzo dużo „może".

— Muszę iść — mówię, leciutko odpychając Sama. Ten cofa się o krok, nie spuszczając ze mnie wzroku.

— Powodzenia w Nowym Jorku, Śnieżynko. — Uśmiecha się smutno. Zaczynają szczypać mnie oczy.

— Żegnaj, Sam.

Kręci w odpowiedzi głową.

— Nie mam się zamiaru z tobą żegnać. — Przeczesuje ręką czarna włosy. Takiego chcę go zapamiętać. Z rozczochraną fryzurą, w rozciągniętym swetrze i bosymi stopami, stojącego w tej małej kuchni.

— W takim razie... Do zobaczenia, Sam.

Odprowadza mnie spojrzeniem do drzwi.

— Do zobaczenia, Śnieżynko. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro