Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział Piąty


Wnętrze nowiutkiego, srebrnego lexusa Robbiego wypełnia ciche brzmienie Kings Of Convenience Scars On Land. Za oknami migają mi szare budynki Seattle, rozmazując się w strugach deszczu, który spadł zupełnie niespodziewanie.

Robbie milczy cały czas. Kiedy mnie zobaczył rzucił jedynie ciche słowa powitania i pocałował mnie delikatnie w policzek. Wiem, że coś jest nie tak i moje serce raz po raz zaczyna bić szybciej, zupełnie jakby Robbie w jakiś niewytłumaczalny sposób mógł się dowiedzieć o wszystkim co wydarzyło się w Poison, kiedy tylko na mnie spojrzy.

Wzdycha nagle głośno i nie odrywając wzroku od jezdni przed nim, bierze moją dłoń i splatając nasze palce, kładzie ją sobie na udzie. Zamykam oczy, opierając się o chłodną szybę.

Wszystko jest w porządku, przekonuję samą siebie. Milczenie z Robbiem jest wspaniałe, niekrępujące i całkowicie naturalne. Właśnie to było wspaniałe w naszej relacji. Wszystko z Robbiem było takie naturalne i proste.

Robbie jest wszystkim czego kiedykolwiek chciałam. Jest przystojny, ambitny i mnie kocha. A ja kocham jego. Kocham ten jego zamyślony uśmiech. Ciemne, zamyślone spojrzenie, które kierował na mnie znad książki. Lubię naszą codzienność.

Znam jego twarz lepiej niż moją, jego serce jest w moich dłoniach, a moje w jego. I jestem absolutnie pewna, że jest tam bezpieczne. Lubię sposób w jaki mnie całuje. Delikatnie, jak muśnięcie skrzydeł motyla, nieco niepewnie, żeby zaraz potem zmienić pocałunek w pełen pasji i namiętności. Lubię budzić się w jego objęciach i czuć jego spokojny oddech na mojej szyi. Czuję się absolutnie bezpiecznie, kiedy jest obok. Jakby nic i nikt nie mógł mnie skrzywdzić.

— Robbie? — zaczynam cicho, przerywając ciszę. W radio gra właśnie cicha gitarowe solówka, a mój szept zdaje się być głośnym krzykiem w tej spokojnej ciszy.

Robbie powoli przenosi na mnie spojrzenie. Jego szare oczy wydają się być zmęczone, a zaciśnięte usta zdradzają oznaki zaniepokojenia. Wiem, że coś go martwi. A kiedy on jest smutny, ja automatycznie też.

— Hm? — mamrocze.

— Chcesz o tym pogadać? — pytam, zaciskając mocniej nasze palce. Robbie wzdycha ponownie i kieruje wzrok na nasze dłonie, złączone na jego udzie. Leciutki uśmiech wykrzywia jego twarz. Gdyby nie elegancka granatowa koszula, jasna marynarka i eleganckie, ciemne dżinsy mógłby uchodzić za bliźniaka Sama. Są zaskakująco do siebie podobni.

Zagryzam mocno wargę, bo nie chcę mieć ich obu w głowie.

— Mogłabyś nie wspominać moim rodzicom o Samie? — pyta niepewnie, rzucając mi uważne spojrzenie. — Wiesz, że mama bardzo przeżyła, kiedy zniknął, a wszystko wskazuje na to, że nie ma zamiaru wrócić do domu, czy chociażby się z nimi skontaktować... — Unosi nasze ręce i składa na zewnętrz stronie mojej dłoni delikatny pocałunek. Ciepło rozchodzi się wokół mojego serca. — Po prostu nie widzę sensu, żeby o nim wspominać.

— Hej, spokojnie — mówię miękko, uśmiechając się do niego ciepło. Robbie odpręża się pod wpływem tego gestu. — Oczywiście, że mogę to zrobić.

Przez chwilę znowu żadne z nas nic nie mówi.

— Masz zamiar z nim porozmawiać? — rzucam niepewnie, obserwując uważnie jego reakcję. Zaciska mocniej szczękę, a wzrok mu ciemnieje.

— Nie sądzę — wzrusza ramieniem. — Nigdy się nie dogadywaliśmy, nie widzę powodu, żeby teraz zacząć. Zresztą ostatnim razem chyba jasno się wyraził.

Posyła mi krzywy uśmiech, a ja patrzę na jego oko. Siniak już zbladł całkowicie, usuwając jakikolwiek dowód spotkania braci Black.

W moim sercu rodzi się niepokój i z trudem przełykam ślinę. Ręka, którą trzyma Robbie zaczyna mi się pocić.

— Co ci powiedział? — pytam ostrożnie, starając się zachować najbardziej neutralny ton. Zresztą cała rozmowa o Samie wydaje mi się być nieprawdopodobna. Nie chcę o nim rozmawiać z Robbiem. A mimo to nie mogę się powstrzymać. — Wtedy w barze?

Robbie ściska mocniej kierownice.

— Nic konkretnego. Znasz Sama, zawsze rzuca te swoje głupie, irytujące komentarze. Ciężko z nim porozmawiać o czymkolwiek. — Rzuca mi dziwne spojrzenie, którego nie potrafię rozpracować. Zupełnie jakby czegoś ode mnie oczekiwał, ale nie mam pojęcia czego. Uśmiecham się więc pocieszająco i nie marzę o niczym innym jak o zmianie tematu.

— Nadal mamy zamiar się spotkać z Morganem i resztą? — zadaję pierwsze pytanie jakie tylko przychodzi mi do głowy. Morgan jest najlepszym przyjacielem Robbiego z liceum. Razem poszli na ten sam uniwersytet, gdzie robią licencjat z prawa. W ten weekend też miał zabawić w domu i postanowił zwołać dawną paczkę, która nadal była w okolicy.

— Jeśli ci to pasuje — odpowiada Robbie, jak zwykle polegając na mojej opinii.

Kilkanaście minut później Robbie parkuje pod domem. Jest to duży dwukondygnacyjny budynek w białym kolorze, z półokrągłym balkonem na froncie i wysokimi, eleganckim oknami.

Nie wysiadam od razu. Patrzę w małe lusterko, starając się doprowadzić do porządku. Przylizuję rozczochrane niemal białe włosy, które jakimś cudem uciekły z ciasnego koczka, potem przejeżdżam palcami pod oczami, w naiwnej nadziei, że moje cienie znikną. Czarne kreski, namalowane na powiekach, które tego ranka były wprost idealne, nagle wyglądają jakoś krzywo. Czerwona szminka nieco przyblakła.

Wzdycham głośno przygładzając beżowy żakiecik, który idealnie pasuje do obcisłych spodni w tym samym kolorze. Kończą się tuż nad kostką, odsłaniając błyszczące zapięcie czarnych szpilek, na niebotycznym obcasie. Dzięki nim nie czuję się jak kurdupel przy Robbie. Mam co prawda moje metr siedemdziesiąt, ale Robbie jest ode mnie wyższy prawie o dwadzieścia centymetrów.

Kończę przejmować się moim wyglądem, kiedy otwiera mi drzwi i podaje rękę, pomagając mi wysiąść. Chwytam ją z wdzięcznym uśmiechem i daję się zaprowadzić w stronę drzwi. Deszcz zmienił się w lekko mżawkę, ale mimo to mój żakiet już zdążył zmoknąć.

Robbie odgarnia kilka niesfornych kosmyków za moje ucho, zanim otwiera przede mną drzwi. Stara się uśmiechnąć, ale oboje wiemy, że nadal jest zdenerwowany. Temat jego brata nadal wisi w powietrzu, jak deszczowa chmura.

Ciepłe powietrze owiewa moje ciało, kiedy wchodzimy do środka. Znajdujemy się w pokaźnych rozmiarów holu. Biała podłoga lśni tak, że można się w niej przejrzeć. Na środku stoi mały okrągły stoliczek, na którym postawiono gigantyczny bukiet bladoróżowych róż. Szerokie, białe schody prowadzą na piętro.

— Melisa, Robert! — woła pani Black, kiedy tylko zamykamy drzwi. Pojawia się w holu, uśmiechając się szeroko. Bez wątpienia jej syn odziedziczył po niej urodę.

Wygląda zaskakująco młodo jak na swoje czterdzieści dziewięć lat. Kruczoczarne włosy jak zwykle zaczesane ma do tyłu w ciasny koczek, a jasnoszare spojrzenie jest identyczne jak Robbiego. Ma na sobie białe spodnie i luźną błękitną bluzeczkę. Perły lśnią w jej uszach.

— Nareszcie jesteście — mówi, całując mnie w oba policzki. Zaraz potem przytula syna.

— Cześć, mamo — mówi Robbie, pozwalając się wycałować.

Z paplającą nieustannie matką Robbiego, ruszamy w stronę jadali. Jest to przestronne, jasne pomieszczenie z podłogą z ciemnego drewna i wysokimi oknami. Ściany pokryte są tapetą w wiktoriańskie wzory. Stół, wygląda solidnie i ciężko, jest w stanie pomieścić dziesięć osób.

— Słyszałam, że radzisz sobie świetnie, Meliso — zwraca się do mnie, siadając u szczytu stołu. — Podobno dostałaś angaż?

— Tak — odpowiadam z uśmiechem. Robbie odsuwa mi krzesło, więc dziękuję mu skinieniem głowy. — Robbie bardzo mnie wspiera. Masz naprawdę cudownego syna, Valerie.

Śmieje się głośno, machając ręką. Złota bransoletka lśni lekko.

— Gdzie tata? — wtrąca się Robbie.

Do jadalni wchodzą dwie służące w czarnych uniformach. Bez słowa podają nam jedzenie.

Patrzę na twarz Valerie, która nagle staje się bledsza. Przygryza pełne wargi, po czym uśmiecha się nieszczerze. Coś jest nie tak. Jeśli Robbie to dostrzega, nie daje tego po sobie poznać.

— Powinien zaraz zejść. — Wyjaśnia Valerie. — Miał coś jeszcze do zrobienia. Wiecie, biznesowe sprawy. Nie będziemy przecież czekać na niego głodni. Pewnie nie mieliście nawet czasu zjeść porządnego lanchu.

— Daj spokój mamo, radzimy sobie — rzuca Robbie, posyłając mi przez stół uroczy uśmiech. Odpowiadam tym samym.

Valerie wzdycha głośno.

— Oczywiście, że sobie radzicie — odpowiada. — Chciałabym tylko, żebyście częściej wpadali odwiedzić starą matkę.

— Starą? — pytam, łapiąc srebrną łyżkę. — To ile ty masz lat, Val. Dwadzieścia pięć?

Śmieje się głośno, po czym pochyla się w moją stronę, żeby uścisnąć moją rękę.

— Jesteś kochana, Meliso! — Jej blade policzki rumienią się nieznacznie. — Jeśli już poruszamy kwestię wieku — Mruga do mnie jednym okiem, po czym przenosi spojrzenie na swojego syna. — Oboje skończyliście już dwadzieścia jeden lat. Kiedy synu masz zamiar dać naszej słodkiej Melisie pierścionek?

Robbie, który właśnie przełykał zupę krztusi się nagle. Jego twarz czerwienieje, żeby zaraz potem przybrać kredowobiałą barwę. Sama czuję, jakby mnie wmurowało w fotel. Nigdy nie rozmawialiśmy o małżeństwie. Znaczy, miałam nadzieję, że pewnego dnia Robbie mi się oświadczy, ale nagle poczułam panikę.

— Mamo... — zaczyna Robbie, kiedy przestaje kasłać.

— Oczywiście, kochanie już jesteś dla nas jak rodzina — Valerie, znowu ściska moją rękę. — Miło by jednak było, gdyby to się stało bardziej oficjalne.

Milczę uparcie, nie mając pojęcia co powiedzieć. Moje spojrzenie przemyka to w stronę Valerie to w stronę Robbiego.

— Mamo — powtarza Robbie. — Chcemy z Isą najpierw skończyć szkołę. Dopiero potem założymy rodzinę. — Rzuca mi szybkie spojrzenie. — Oczywiście, jeśli Isa powie tak.

Valerie wybucha krótkim śmiechem.

— Oczywiście, że powie tak — stwierdza od razu, nawet na mnie nie patrząc. Trochę mnie to irytuje. Nie chodzi nawet o to, że mam inne zdanie. — Jesteście ze sobą już tak długo... ile? — zastanawia się przez chwilę. — Prawie cztery lata. Nie wspominając, że znacie się znacznie dłużej. A Isa jest idealna, dlaczego by tego nie przyśpieszyć?

Robi się coraz dziwniej i coraz bardziej niezręcznie. Patrzę na Robbiego, a on patrzy na mnie. I nic nie mogę wyczytać z jego twarzy. Zanim jednak którekolwiek z nas ma szansę coś powiedzieć, do jadalni wchodzi ojciec Robbiego.

Wygląda jak starsza kopia swojego syna. Jest jednak nieco wyższy, a jego oczy nie są szare, tylko granatowe. To jedyne co ich różni. Granatowe jak oczy Sama, podpowiada mój głupi umysł. A głupie serce drga niespokojnie. Głupie, głupie, głupie.

— Daj dzieciom spokój, kochanie — mówi ze śmiechem, jednak w jego oczach dostrzegam dziwny cień. Wygląda na zmęczonego. Jest dziwnie blady i ociężały.

Pochyla się nade mną, żeby cmoknąć mnie w policzek i siada obok. Sekundę później zjawia się służąca, żeby postawić przed nim talerz zupy.

— Nie zgadzasz się z tym, Ottis? — pyta Valerie.

— Zgadzam się z tym, że wszyscy kochamy Isę jak córkę. — Uśmiecha się do mnie szeroko. Zawsze lubiłam Ottisa. Nigdy się nie wtrącał. — Ale uważam, że to ich decyzja. Niech robią co chcą.

Valerie marszczy brwi i przez chwilę mierzą się z mężem spojrzeniami. Wreszcie poddaje się i wzdycha ciężko. Przez resztę kolacji nikt już nie porusza tematu małżeństwa.

*

Robbie jest dziwnie milczący, kiedy wieczorem kładziemy się spać w sypialni, która prawie w niczym nie przypomina pokoju nastolatka. Nigdy nie przypominała. Jeśli ktoś zdjąłby plakaty footbollowych graczy(których nazwiska zapewne powinnam znać, zważywszy że Robbie gra od dziesiątego roku życia) i posprzątał masywne biurko, pomieszczenie byłoby całkowicie bezosobowe.

— Wyduś to z siebie — mówię, podbierając się na łokciu. Robbie wzdycha ciężko i przymyka na chwilę powieki. Leży w samych bokserkach, z rękami założonymi pod głowę. Wygląda na zmęczonego i zmartwionego. Delikatnie dotykam jego gładkiego policzka i dopiero wtedy na mnie patrzy.

— Chcesz żebym to zrobił? — pyta zagryzając wewnętrzną część policzka. — Żebym ci się oświadczył?

Serce zaczyna mi bić szybciej w piersi, a jakiś spanikowany głos krzyczy, że mam dopiero dwadzieścia jeden lat.

— Bo jeśli chcesz, to to zrobię. Wiesz, że zrobię dla ciebie wszystko, Iso.

Przez chwilę milczę, patrząc jak Robbie siada na łóżku i prześwietla mnie wzrokiem, jakby chciał przeczytać moje myśli.

— Nie powinieneś tego robić, tylko dlatego, że ja tego chcę — zaczynam powoli, unikając jego spojrzenia. — Nie mówię, że chcę. — Dodaję szybko i krzywię się, jakbym polizała kawałek cytryny. I Boże, nie wiem czemu przed oczami pojawia mi się twarz jego brata. Odważam się na niego spojrzeć. — Mamy dopiero dwadzieścia jeden lat, Robbie. Ty nadal studiujesz. Nawet nie mieszkamy razem...

— To ostatnie możemy zmienić — mówi, odgarniając mi za ucho kosmyk rozczochranych włosów. Przymykam na chwilę oczy, czując jego delikatne palce na policzku. Dreszcz przebiega mi po kręgosłupie, kiedy jego kciuk muska skórę za uchem.

Chcę powiedzieć tak, chcę się zgodzić i skakać z radości, że to proponuje, ale nic nie wychodzi z moich ust. Przełykam nerwowo ślinę i silę się na uśmiech.

— Mogę to przemyśleć?

Robbiemu rzednie mina, jednak kiwa głową. Unika mojego spojrzenia, a ja czuję się tak jakbym dostała pięścią w brzuch.

Deszcz zaczyna uderzać w szyby, a oddech Robbiego się wyrównuje. Nie mogę jednak zasnąć, ciągle słyszę w głowię słowa Valerie i Robbiego, które mieszają się z seksownym głosem Sama. Czuję, że zaraz zwariuję. Upewniam się, że Robbie śpi i wychodzę z łóżka.

To tutaj wszystko się zaczęło. W tym wielkim domu. Doskonale pamiętałam ten wieczór, kiedy zaczęła się historia moja i Sama. Pamiętam ten upał, zapach drogiego alkoholu skradzionego z barku Ottisa i wesołe śmiechy naszej paczki. Pamiętam beztroską Dorrit, trzymającą za rękę Austina. Była wtedy taka szczęśliwa... I Austin... Jeszcze wtedy... po prostu był.

Oczy zaczynają mnie szczypać, kiedy podchodzę na palcach do drzwi i wychodzę na korytarz. Znam ten dom na pamięć, nawet w ciemności. Oplatam się rękoma, bo nagle czuję się taka mała i zagubiona.

Schodzę na salonu i odnajduję wzrokiem czarny fortepian. Przez chwilę oczami wyobraźni znowu go widzę. Widzę Sama Blacka siedzącego przed nim o drugiej w nocy, w podartych czarnych dżinsach i rozciągniętej koszulce z logiem jakiegoś nieznanego mi zespołu. W ustach ma papierosa, a szary dym unosi się wokół jego głowy jak jakaś ponura aureola. Udaje, że mnie nie dostrzega, tak jak zawsze. Są tylko ukradkowe spojrzenia, unikanie lub głupie docinki. Sam Black zawsze jest gdzieś obok mnie, gdzieś z boku jako część tła. Nigdy nie pojawia się na pierwszy planie, aż do teraz. Do tego momentu.

— Śmierdzi tu jak w jakimś zapyziałym barze — odzywam się niepewnie, robiąc krok w jego stronę. Nie mam pojęcia co mną kieruje. Dlaczego tej cholernej, upalnej nocy, Sam Black przyciąga mnie do siebie jak magnez.

Podnosi głowę znad klawiszy i zaciąga się mocno. Zaraz potem uśmiecha się łobuzersko.

— W ilu barach byłaś, Śnieżynko? — Przechyla głowę jak zaciekawiony ptaszek. Widzę w jego oczach kpinę i coś jeszcze. Coś czego nie umiem nazwać.

— Co tu w ogóle robisz? — Ignoruję jego pytanie. — Czemu nie włóczysz się po mieście z tymi swoimi kumplami?

— Zmęczyłem się — odpowiada cicho i przesuwa się lekko, robiąc mi miejsce obok siebie. — Chodź, nie gryzę.

— Nie wiedziałam, że grasz na fortepianie — szepczę, bo nagle jestem dziwnie onieśmielona, a mój głos wydaje się krzykiem w tej otaczającej nas ciszy.

Sam wzrusza ramieniem, po czym zaczyna naciskać klawisze fortepianu. Krótka melodia wypełnia przestronny salon, a moje ramiona nagle pokrywa gęsia skórka. Niepewnie siadam obok niego.

— Matka uważała, że będzie to dobrze wyglądać.

Często zastanawiałam się, co by było gdybym tej nocy nie zeszła do salonu albo gdybym go wtedy zignorowała. Czy mimo wszystko nadal mielibyśmy swoją historię? Czy spotkalibyśmy się jakoś inaczej?

Mrugam szybko, bo pod oczami zaczynają mi się zbierać łzy. Mam wrażenie, że moje serce znowu pęka. Raz po raz, za każdym razem kiedy w mojej głowie pojawia się Sam Black.

Wracam do Robbiego, mając w głowie delikatną melodię, jaką wtedy zagrał dla mnie starszy z braci.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro