Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział Dziewiętnasty



Za oknem zrobiło się szaro już dobrą godzinę temu. Chłód powoli opanowywał cały Nowy Jork, wolno lecz skutecznie przepędzając jesień, aby zrobić miejsce zimie. Była już połowa października. Wszystko toczyło się swoim normalny, monotonnym rytmem. Chodziłam do pracy, w przerwie dzwoniłam do Dorrit i Robbiego. Czasami, zawsze wieczorami, dzwonił do mnie Sam. A ja zawsze wyczekiwałam tych rozmów z utęsknieniem, choć sama nie wiedziałam dlaczego. Nasze rozmowy były całkowicie niewinne, ale w dziwny sposób podnosiły mnie na duchu. Niemal za każdym razem dzwonił z innego miejsca. Opowiadał mi o koncertach, o radość i ekscytacji, jaką z tego czerpał. Ja mówiłam o mojej pracy, o samotności i satysfakcji.

Dochodzi godzina osiemnasta, kiedy mój leżący gdzieś pośród wyrzuconych z szafy ubrań, telefon zaczyna dzwonić. Odbieram po piątym sygnale, nie patrząc nawet na wyświetlacz, co zapewne jest błędem. Moja matka dzwoniła do mnie już pięć razy. Odebrałam tylko raz, bo jedna rozmowa z nią na dzień była limitem. Więcej nie byłam w stanie znieść. Dzwoniła zawsze, żeby mnie skrytykować albo żeby poinformować mnie o czymś według niej ważnym. Tym razem było tak samo. Poinformowała mnie, żebym nie wracała do domu na Boże Narodzenie, ponieważ wylatują na Hawaje. Nie było mi szczególnie przykro z tego powodu. I tak miałam w planach nie przylatywać i wymigać się nadmiarem obowiązków.

Tym razem to jednak nie głos matki odzywa się po drugiej strony linii. Na początku słyszę tylko stłumioną muzykę. Dźwięk gitary i uderzanie w metalowy talerz perkusji. Serce gubi jedno uderzenie, kiedy myślę, że to Sam.

— Hej, kochana — odzywa się Lana, a ja przełykam dziwne rozczarowanie. Od dwóch tygodni nie dawał znaku życia. Wiedziałam, że jest zajęty, ale mimo to liczyłam ja choćby jednego głupiego smsa.

— Dostałam nakaz sprowadzenia cię dzisiaj na koncert — mówi, zanim mam szansę się chociażby przywitać. — Chłopaki zaczynają za niedługo, więc Sam wysłał już po ciebie samochód.

— Co? — Nic innego nie przychodzi mi do głowy.

— To, że masz się ubierać. — Muzyka milknie. — Wchodzę właśnie do samochodu, więc prześlij mi szybko adres.

Otwieram usta, chcąc coś powiedzieć, choć właściwie sama nie wiem co, ale po drugiej stronie zalega cisza.

Patrzę na moją szafę, nadal trzymając przy uchu telefon. Odkładam do nieśpiesznie na łóżko i siadam obok niego, chowając twarz w dłoniach. Boże, co ja robiłam. Drżącymi rękami piszę Lanie smsa z adresem i zanim mam czas się rozmyślić, znikam w łazience z wybranymi ciuchami.

Ponad godzinę później stoimy z Laną za sceną, oślepione migającymi światłami. W dusznym powietrzu unosi się hipnotyzujący głos Sama i krzyk tłumu. Patrzę jak Sam porusza się po scenie, jakby był w swoim żywiole. Jakby właśnie do tego się urodził. Ludzie wyciągają do niego ręce, chcąc go dotknąć. Chcąc, aby choć przez chwile był ich. I tak się chyba dzieje. W czasie, kiedy jest na scenie należy do nich, a oni do niego. Serce bije mi szybciej, Lana skacze i piszczy obok mojego boku, a ja podziwiam to całe widowisko z niedowierzeniem.

— Dasz wiarę, Isa! — krzyczy Lana, zaciskając palce na moim przedramieniu. — To mój przyszły mąż!

Śmieje się głośno, widząc jej roziskrzone spojrzenie. Do ślubu zostały równe dwa tygodnie.

— Cieszę się, że tu jesteś! — Przytula mnie mocno, a ja w odpowiedzi kiwam głową, bo cholera... też się cieszę. Zwłaszcza wtedy, kiedy Sam przestaje na moment śpiewać, odrywa spojrzenie od tłumu i kieruje je w moją stronę. Dzieje się ze mną coś dziwnego... Coś dziwnego dzieje się w moim sercem. Uśmiecham się do niego szeroko i mam wrażenie, że jestem jak ci ludzie stojący w tłumie, którzy chcą go dotknąć. Bo cholera też tego chcę, chcę mieć go dla siebie. Choć na chwilę. I wiem, że nie mogę.

*

— Byliście niesamowici. — To pierwsze co mówię Samowi, kiedy w końcu Strangersi wchodzą do pokoju hotelowego, w którym czekamy razem z Laną. Kilka minut wcześniej zjawił się Marcus ich menadżer, kilku techników z nagłośnienia i perkusista, i gitarzysta Peyotle Load, przez co siedziałam oniemiała na kanapie, nie mogąc uwierzyć, że przebywam w pomieszczeniu z gwiazdami rocka.

— Cieszę się, że Ci się podobało — mówi Sam, cichym głosem. — Cieszę się, że przyszłaś.

— Nie pisałeś do mnie — rzucam, nie umiejąc ukryć wyrzutu. Sam patrzy na mnie uważnie. Zbyt uważnie.

— Nie sądziłem, że chcesz żebym pisał.

Wzruszam ramionami, nagle zainteresowana jakimś niewidzialnym pyłkiem na rękawie mojej bluzki.

— Co się teraz zmieniło? — pytam. — Czemu chciałeś, żebym tu była?

— Bo jestem samolubnym dupkiem — Uśmiecha się szeroko. — Zawsze chce, żebyś tu była. Żebyś była blisko. — Wzrusza ramionami. — Już kiedyś ci to chyba mówiłem.

Zagryzam wargę.

— Dużo rzeczy mówiłeś...

Znowu tak na mnie patrzy. Jakby chciał wejść do mojej głowy. Jakby wiedział coś, o czym ja nie miałam pojęcia.

— Ty też mówiłaś dużo rzeczy — odpowiada.

Kątem oka widzę jak Lana siada Jake'owi na kolanach i całują się namiętnie. Thomas wykłóca się o coś z Asherem, a każdy z nich ma w ręku szklankę z alkoholem. Stoimy na środku hotelowego pokoju i nikt z nich nie zwraca na nas uwagi. Zaczynam się zastanawiać o czym może myśleć Sam. O jakich rzeczach, jakich słowach wypowiedzianych przeze mnie rozmyśla. Czy coś szczególnie utknęło mu w pamięci. Może któraś z nocy, kiedy zakradał się do mojej sypialni, może serce namalowane na mojej piersi, a może sam początek, kiedy zaprosił mnie abym usiadła obok niego przy pianinie.

Nieświadomie robię krok w jego stronę, a on odpowiada mi tym samym. Jest tak blisko, a jednocześnie mam wrażenie, jakby dzielił nas cały wzburzony ocean.

— Co masz na myśli? — pytam. — Co takiego mówiłam?

Wyciąga rękę i zakłada mi za ucho zbłąkany kosmyk włosów. Opuszcza ją powoli, a w jego granatowych oczach widzę smutek.

— Że jesteś moja — szepcze tak cicho, że ledwo go słyszę. — Że jesteś cała moja.

A więc serce na piersi.

Potem bierze mnie za rękę i sadza obok siebie na kanapie. Przez niemal cały wieczór nie puszcza mojej dłoni.

*

Jest już grubo po północy, kiedy Lana siada obok mnie na kanapie. Patrzy na mnie przez chwilę w skupieniu, po czym chwyta mnie za rękę. Marszczę lekko brwi, bo minę ma nad wyraz poważną, a na moim sercu osiada jakiś dziwny niepokój.

Impreza rozszalała się na dobre w apartamencie Peyotle Load. Mam wrażenie, że każdą wolną przestrzeń zajmują ludzie. Sam już dawno zniknął w kolorowym tłumie i nie mogę pozbyć się uczucia samotności, które zagnieździło mi się w sercu. I nie mogę zapomnieć wyrazu jego oczu.

— Isa... — Zaczyna Lana. — Zbliża się ślub i chciałam z tobą porozmawiać o Margot. Wiem, że między wami nie układa się za dobrze...

— To ona zaczęła — mówię, jak pięciolatka, walcząc z ochotą żeby skrzyżować ręce na piersiach.

— Tak, pewnie, tak... — Zagryza lekko dolną wargę, po czym patrzy mi prosto w oczy. — Zakochała się w nim od pierwszego wejrzenia.

Mam wrażenie, jakby ktoś nagle kopnął mnie w brzuch. I nie mam pojęcia dlaczego. Przecież doskonale wiem, że Margot jest zakochana w Samie. Nigdy tego nie ukrywała.

— Nie wiem, jak to ma sprawić, że polubię ją bardziej — warczę niezbyt przyjemnie. Lana nie zasłużyła na moją złość. Puszcza moja rękę.

— Margot nie jest zbyt łatwą osobą. Ciężko zdobyć jej zaufanie. A Sam... Sam zrobił to w sekundzie. Nie jego wina, tak już działa na ludzi. Chodzi o to, że Margot zdaje sobie sprawę z tego, że nigdy jej nie pokocha tak jak ona jego. Znamy Sama już dobrych kilku lat i nigdy nie związał się z żadną dziewczyną. Margot na dobrą sprawę była wyjątkiem. Wiedziała, że to nie na poważnie, ale to jej wystarczało. Myślała, że jest wyjątkowa i koniec końców będą razem. Tak naprawdę. — Milknie na moment. — A potem pojawiłaś się ty i Margot zrozumiała, że Sam potrafi oddać się komuś całkowicie. Potrafi kochać... Tylko że nie ją.

Czuję serce dziko bijące mi w piersi. Mam wrażenie, że ktoś wyssał z pokoju całe powietrze. Niewidzącym wzrokiem przyglądam się ludziom.

Nie wiem co powiedzieć, więc przełykam głośno ślinę i zaciskam dłonie w pięści. Drżą jak u staruszki.

— Margot jest taka wściekła, bo chciałaby mieć go dla siebie. A ty... ty możesz go mieć, a nie chcesz.

— Lana, proszę — mamroczę.

Unosi w górę rękę, uciszając mnie.

— Nie wiem, co ci zrobił... Ale, Isa... cokolwiek to było, żałuje tego jak cholera. Nigdy, jeszcze nigdy nie widziałam go takiego. Jest skupiony na zespole, pisze nowe piosenki, jest trzeźwy... A to wszystko przez ciebie. Jak gdyby w końcu obudził się z jakiegoś koszmaru. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro