Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział Dziesiąty



— Co twoja siostra robi na naszej kanapie?

Mruczę kilka przekleństw pod nosem i naciągam kołdrę na głowę, za wszelką cenę chcąc powrócić do krainy snów. Dorrit jest jednak wredna i ściąga ją ze mnie bezlitośnie. Chłodne powietrze owiewa całe moje ciało. Krzywiąc się i psiocząc, siadam na łóżku.

— Śpi? — odpowiadam głupio, przecierając oczy.

Dorrit prycha głośno. Ma na sobie jedną ze swoich okropnych koszulek. Dzisiejszego ranka głosi mądrość „Na co komu duże cycki". Czekoladowe włosy związała w niezgrabny koczek na czubku głowy. Kilka prostych kosmyków postanowiło się jednak zbuntować i teraz przesłaniało jej szare oczy.

W ręku trzyma kubek parującej kawy. Przyjemny zapach kofeiny powoli przywraca mnie do krainy żywych.

— Myślałam, że jest w Nowym Jorku.

— A kto tak nie myślał? — pytam zaspana. — To Lin.

— A gdzie młoda Rousseau tam kłopoty — rzuca z przekąsem.

— Nie przesadzaj, Dor — mówię. — Zresztą... zjawiła się tu w środku nocy, co miałam zrobić?

Dorrit wzrusza ramionami.

— Przecież nic nie mówię. Może zostać ile chce. Po prostu byłam ciekawa.

Zerkam na nią niepewnie.

— Będziesz dla niej miła? Przynajmniej się postaraj, co?

Dorrit wywraca oczami.

— Jeśli ona będzie miła... to się postaram. — Wstaje z łóżka, jakby specjalnie machając mi przed nosem kawą. — Z tobą ledwo wytrzymuję, a ty jesteś tą znośniejszą Rousseau.

Rzucam w nią poduszką, kiedy ze śmiechem zamyka za sobą drzwi. Cóż, przyjaciół to ja umiem sobie dobierać. Nie ma co.

Zegar w moim telefonie wskazuje kilka minut po dziewiątej i mimowolnie zastanawiam się, kiedy ostatnio wstałam o takiej późnej porze. Bycie bezrobotnym ma jednak swoje plusy. Kiedy jednak zaczynam myśleć o rachunkach i innych wydatkach, mam ochotę się rozpłakać. Potrzebuję nowego angażu i to już. I tak całe szczęście, że rodzice dokładają się do mojego utrzymania.

Patrząc na telefon, przypominam sobie wczorajszy wieczór i to okropne pragnienie żeby zadzwonić do Sama. Zastanawiam się co powinnam zrobić. Gdyby chodziło o mojego ojca, chciałabym wiedzieć. Może nie był idealny i nie dogadywaliśmy się za bardzo, ale koniec końców był moim ojcem. Chciałabym wiedzieć, że umiera. Chciałabym mieć szansę się pożegnać.

Niewiele myśląc i analizując wysyłam do Sama smsa. Nie mija kilka sekund a dostaję odpowiedź.

Bar. 16".

Nie ma to jak wylewność.

*

— Ona tańczy w naszej kuchni w samych majtkach i wyjada moje płatki śniadaniowe.

Odwracam się od szafy, żeby spojrzeć na Dorrit stojącą z założonymi na piersiach rękami, w progu moich drzwi. Nie jestem pewna czy jest wściekła.

— Nie mów, że ty nigdy nie tańczyłaś w bieliźnie w naszej kuchni — mówię, wyrzucając jednocześnie z szafy obcisłą małą czarną. Za cholerę nie wiem czemu się tak denerwuję i od dobrej godziny wybieram ubranie.

— Kluczowym słowem jest tutaj „nasza" — odpowiada Dorrit, siadając na moim łóżku. Patrzy krytycznym wzrokiem na bałagan. Ubrania zajmują niemal każdą wolną powierzchnię.

— Masz dzisiaj casting? — pyta, powodując że na chwilę zamieram z dżinsami w ręku,

— Tak jakby.

— Tak jakby? — powtarza jak papuga.

Prostuję się i odwracam w jej stronę z dość niemrawą miną. Wiem co zaraz mnie czeka.

— Muszę porozmawiać z Samem — wyrzucam z siebie z prędkością rakiety. Widząc jej minę, dochodzę do wniosku, że lepszym wyjściem było kłamstwo. Ale to była Dorrit, a ja nie umiałam kłamać w jej obecności.

— Musisz porozmawiać z Samem? — Znowu powtarza.

Wywracam oczami.

— Jego ojciec umiera, Dor — mówię. — Co według ciebie powinnam zrobić?

— A bo ja wiem. — Wzrusza ramionami. — Pozwolić, żeby zajęli się tym jego rodzice albo Robbie?

Wzdycham ciężko.

— Jego rodzice nie wiedzą nawet, że jest w Seattle. A Robbie nie ma zamiaru z nim rozmawiać. Może to i zresztą dobrze, nie wiem.

— Chcesz znać moje zdanie?

Nie, nie chcę.

— Nie powinnaś się w to mieszać. Nie powinnaś mieszać się w sprawę ze starszym Blackiem.

Prycham jak rozwścieczona kotka, bo Dorrit wygaduje takie głupoty, że ledwo mogę ją znieść. Czasami mam dość jej mądrzenia się.

— Dla twojej wiadomości, Dor, jestem w to zamieszana bardziej niż bym chciała. Właściwie siedzę w gównie po same uszy.

Dorrit uśmiecha się krzywo.

— Podoba mi się porównanie Blacka do gówna — Szczerzy się jak pięciolatka. W odpowiedzi rzucam w nią znoszonymi dżinsami.

Wreszcie decyduję się na beżowe spodnie i wełniany seledynowy sweterek. Włosy wiąże w niedbałą kitkę i maluję na powiekach idealnie równe kreski. A przynajmniej się staram, bo przez niezbyt czyste śpiewanie Lin i ciągłe dogadywanie Dorrit nie mogę się skupić. Wychodząc z mieszkania, czuję się bardziej zagubiona niż przez całe moje dotychczasowe życie. Sam Black zawsze będzie dla mnie kimś ważnym. Przecież każdy z nas pamięta swoją pierwszą miłość i nie ma na świcie siły, która sprawiłaby, że nagle uleci z pamięci. Tak to już jest. Pierwsze miłości trwają wiecznie, nawet jeśli się kończą. Wiedziałam o tym wszystkim, a mimo to czułam się jak najgorsza suka na świecie. W Samie było coś magnetycznego, coś diabolicznego, co sprawiało, że ciągnęło mnie do niego jak ćmę do światła. A każdy wie, jak kończą ćmy.

Do Poison weszłam jednak pewna siebie i zdeterminowana do tego co zamierzałam zrobić. Po prostu powiem Samowi to co powinnam i wyjdę. Zero zbędnych rozmów, zero spoufalania. Zero emocji. Tylko jak miałam mu powiedzieć o tym, że jego ojciec umiera, bez emocji?

— Isa!!! — Słyszę krzyk Lany, gdy tylko wchodzę do baru. Stawia na stoliku dwa kufle z piwem i macha wesoło z moją stronę.

Tłum w Poison nie jest tak duży jak ostatnim razem. Co prawda większość stolików jest zajęta, jednak poza nimi nie pałętali się goście.

Lana rusza w moją stronę, nie przestając się uśmiechać. Ma na sobie firmową, szarą koszulkę, a tacę schowała pod pachę.

— Hej, Is. — Cmoka mnie na powitanie w policzek. — Szukasz Sama?

Przez sekundę czuję ukłucie paniki, jednak szybko się reflektuję. To nic złego, że go szukam, prawda? Nie robię nic złego.

— Cześć — mówię. — Tak, muszę z nim porozmawiać.

Milknę na moment.

— Jak przygotowania do ślubu? — pytam wreszcie, powodując tym samym, że Lana się rozpromienia.

— Stresująco, ale i ekscytująco — odpowiada, zakładając za uszy kasztanowe włosy. — Swoją drogą, jak już tu jesteś... To chciałam cię zaprosić na mój wieczór panieński. Właściwie to miała być dla mnie niespodzianka — Wywróciła oczami. — Margot go miała zorganizować i w sumie to robi, ale to Margot.

Marszczę lekko brwi, bo to ostatnie zdanie przypomina mi, że Sam wyrażał się o niej to samo.

— W każdym razie zapraszam.

— Dzięki, Lana. — mówię. — Nie mogę się już doczekać, aż zobaczę cię w sukni ślubnej... no i kiedy upiję się na twoim panieńskim.

— Kiepski dzień? — pyta, patrząc na mnie podejrzanie, ale też opiekuńczo. W Lanie zawsze było jakieś ciepło i dobro.

— Raczej kiepski miesiąc — rzucam, wywracając oczami. — Ale nie ważne.

— Musimy się wreszcie zgadać na jakąś małą popijawę — Proponuje. — Dawno wszystkie gdzieś nie wyszłyśmy. No i chciałabym żebyście oficjalnie poznały Margot. Wiem, że natknęłaś się na nią u Sama, a i Dorrit zna ją tylko przelotnie...

Z całych sił staram się ukryć grymas, jaki ciśnie mi się na usta. Margot jest ostatnią osobą z jaką chciałabym się zaprzyjaźnić. Po tym co się stało w mieszkaniu Sama i po naszej krótkiej rozmowie, wiem, że nie chcę mieć z nią nic do czynienia.

Może jak się upiję będę mogła ją znieść? Wątpliwa przyjemność.

— Koniecznie — mówię jedynie.

— Sam jest na scenie — Lana wskazuje kciukiem za siebie. — Ostatnio jest dość wkurzony i pijany, więc uważaj.

Uśmiecha się na odchodne, a ja mimowolnie zaczynam się zastanawiać co wiedziała o mnie i starszym Blacku. Jake na pewno był wtajemniczony w całą sprawę, więc możliwe było, że powiedział co nieco swojej przyszłej żonie.

Zwlekam chwilę, chcąc się przygotować na widok Sama, zanim podnoszę spojrzenie na scenę. Ale mimo tego moje serce i tak drga niespokojnie. Na scenie nie ma zespołu, tylko sam Black. Siedzi na stołku z gitarą na kolanach. Oczy ma zamknięte, a jego palce zaczynają poruszać delikatnie srebrne struny.

Melodia jest spokojna, ale nie nudna. Głos Sama jest lekko zachrypnięty i przypomina mi whisky i papierosy.

Nieruchomieję w miejscu, będąc jedynie zdolną do patrzenia na niego. Nie wiem dlaczego nie mogę oderwać od niego wzroku. Zdaje się być słońcem w mojej galaktyce. Bo kiedy śpiewa, jest moim Samem. Samem z mojej przeszłości. Jest po prostu Samem, a nie kimś kto ode mnie odszedł.

Śpiewa o mężczyźnie, który pragnie znowu zobaczyć swoją miłość. O mężczyźnie, który zostawił wszystko za sobą, który przeklina swoją cygańską duszę.

I nagle jestem w rodzinnym miasteczko, nagle znowu mam szesnaście lat. Jestem tą dziewczyną, która dostaje smsa o drugiej w nocy i zbiega po schodach, żeby zaraz potem znaleźć się w samochodzie z chłopakiem, za którego oddałaby życie. I nie obchodzi ją, że łamie wszystkie przepisy i zasady. Ma gdzieś, że jest środek nocy, a na następy dzień musi być w szkole. I ma gdzieś to, że chłopak którego kocha, nie jest do końca trzeźwy. Ma to wszystko gdzieś, bo jest przecież tak szaleńczo zakochana.

I znowu raz po raz pęka mi serca na milion małych kawałków. Bo ta dziewczyna zostanie złamana... Bo ja zostałam złamana, kiedy Sam odszedł.

Głos Sama nadal dźwięczy w dusznym, barowym powietrzu, a mnie zaczynają szczypać oczy. Wszystkie postanowienia jakie złożyłam, jadąc do Poison o tym, że nie dam się ponieść emocją, trafia szlag.

Nagle wzrok Sama odnajduje moje spojrzenie. Mimo iż jest daleko ode mnie, doskonale widzę smutek w jego oczach. Widzę żal i milion innych uczuć, jakie często odbijają się w moich własnych. Tęsknię za nim. Tęsknie za tym co było. Tęsknię za chłopcem z przeszłości.

I wraz z ostatnim słowem piosenki, po moim policzku toczy się jedna samotna łza, którą szybko wycieram.

Pomimo tego, że to nie był koncert, po sali rozbrzmiewają gorące oklaski. Sam jednak nie odrywa ode mnie spojrzenia. Odstawia gitarę i sprawnie zeskakuje ze sceny. Idąc w moją stronę, chowa ręce do kieszeni ciemnych dżinsów i garbi się nieznacznie, zagryzając lekko dolną wargę. Wygląda inaczej. Niepewność jaka od niego bije jest dziwna, nie pasuje do niego.

— Czego chcesz? — pyta bezceremonialnie.

— Muszę z tobą porozmawiać.

Prycha tak nieprzyjemnie, że w momencie mam ochotę uciec.

— Naprawdę muszę z tobą porozmawiać — powtarzam z uporem. W gardle staje mi ciężka gula, którą staram się przełknąć, na darmo. — To ważne.

— Myślałem, że ostatnio jasno się wyraziłaś — mówi, patrząc na mnie z góry. Za wszelką cenę stara się wyglądać nieprzyjemnie, ale gdzieś pod tymi emocjami, odnajduję inne. Te które widziałam kilka sekund temu na scenie. — Mam tego dość, Rousseau... Tej zabawy w kotka i myszkę.

Zagryzam mocno wargę, mając przy tym wrażenie, że serce zaraz wyskoczy mi z piersi z przerażenia. Bo myśl, że Sam ze mnie rezygnuje była okropna. I okropnie egoistyczna. Ale w tym momencie miałam to głęboko gdzieś.

— Proszę — mamroczę, a Sam przymyka na chwilę oczy i wzdycha ciężko. Kiedy je otwiera, macha ręką w zapraszającym geście i zaczyna iść w stronę zaplecza. Po drodze kilka osób się z nim wita i zagaduje, ale Sam jedynie grzecznie rzuca „cześć" i zbywa wszystkie zaczepki, dając do zrozumienia, że nie ma na to czasu. Idę za nim jak na ścięcie, starając się ułożyć w głowie co powinnam powiedzieć. Albo raczej jak powinnam mu to powiedzieć.

Kiedy jednak zatrzymujemy się na zapleczu, mam pustkę w głowie. Kompletną, czarną pustkę.

— Słucham — mówi, unikając mojego spojrzenia.

— Przestań się zachowywać jak obrażony pięciolatek, Sam.

Śmieje się kpiąco.

— Obrażony pięciolatek?

— Tak — mówię pewnie, ale zdradzają mnie drżące dłonie. — Zachowujesz się jakbym cię nie wiadomo jak zraniła.

Sam opiera się o ścianę i patrzy na mnie spod półprzymkniętych powiek. Nie mogę nic odczytać z jego twarzy. Znowu widnieje na niej trzydniowy zarost i ciemne cienie. Lana jednak się myliła. Sam wydaje się być zadziwiająco trzeźwy. Mimo to pędzący dwieście na godzinę samochód do samo destrukcji, którym Sam kierował z uciechą, najwyraźniej się nie zatrzymał.

— Zraniłaś — powiedział cicho, nie zdradzając żadnych emocji. — Ranisz mnie za każdym razem, kiedy cię widzę, a ty nie jesteś moja.

Mieszają się we mnie sprzeczne emocje. Chcę być wściekła, ale to co mówi, topi mi serce. Głupie, głupie serce.

Kręcę głową z rezygnacją.

— To się robi męczące, Sam — mówię półgłosem, patrząc gdzieś w okolice jego mostka. Chwyta mnie delikatnie za podbródek i zmusza, żebym na niego spojrzała.

— Pozwól mi wytłumaczyć, Śnieżynko — szepcze cicho. — Pozwól mi cię odzyskać.

— Nie chcę słuchać twoich tłumaczeń, Sam. Po prostu nie chcę. Boże, nic nie rozumiesz.

— Rozumie, ja ciebie też zraniłem...

Przymykam na chwilę oczy. Ciepłe ręce Sama zamyka w swoich ramach moją twarz.

— Rozbiłeś mnie na kawałeczki, Sam... A on, Robbie... Robbie mnie poskładał. Trzymał i nadal trzyma w całości. Więc proszę cię, daj nam spokój.

Sam zamyka oczy i bierze głęboki oddech.

— Po co przyszłaś? — pyta, kiedy unosi powieki.

Patrzę na niego nie mogą wykrztusić z siebie słowa. Miałam być silną i całkowicie pozbawioną emocji. Jak widać moje plany nigdy nie działały.

— Powinieneś wrócić do domu — mówię wreszcie.

Sam marszczy brwi całkowicie zdezorientowany.

— Co do kurwy, Isa? — warczy ze złością.

— Twój ojciec ...

— Jest bezdusznym sukinsynem. — Kończy za mnie. — I tego się trzymajmy.

— Mimo to jest twoim ojcem — mówię ostrożnie. — I myślę, że powinieneś z nim porozmawiać.

— Nie mamy o czym rozmawiać. Dał mi to jasno do zrozumienia, kiedy... Zresztą nie ważne.

Zamierza odejść, ale w ostatniej chwili łapię go za nadgarstek. Wszystko we mnie drży od tego dotyku.

Sam patrzy na mnie intensywnie.

— On umiera, Sam...   

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro