Rozdział Dwudziesty szósty
Sam kładzie rękę na okrągłej klamce, biorąc głęboki oddech. Zupełnie jakby miał zanurzyć się w lodowatej, głębokiej wodzie. Patrzę na malutką zmarszczkę między jego brwiami i delikatnie łapię go za nadgarstek. Przenosi na mnie ciemne spojrzenie.
— Może wejdę pierwsza? — Sugeruję.
Sam kiwa głową, robiąc krok w tył. Uśmiecham się do niego lekko, chcąc dodać mu otuchy. Nie przychodzi mi to łatwo, bo przed oczami ciągle mam Robbiego i jego szare, zranione oczy. Wiem, że zrobiłam coś niewybaczalnego, ale czułabym się tak samo, gdybym została na dole, pozwalając Samowi wykonać to zadanie w pojedynkę. A może i jeszcze gorzej. Ta myśl dziwnie we mnie uderza, powodując jeszcze dziwniejsze drganie w sercu. Coś na kształt pewności.
— Cześć, Ottis — mówię, wchodząc do środka. Pan Black siedzi na łóżku oparty o stos poduszek, a na kolanach ma rozłożonego laptopa. Wygląda na zmęczonego, ale dzisiaj zdecydowanie ma jeden z dobrych dni.
— Cześć, skarbie. Już myślałem, że nie przyjdziesz. Robbie mówił, że pojechałaś się zobaczyć z tą twoją koleżanką, jak jej było na imię?
— Dorrit — odpowiadam szybko, robiąc krok w stronę łóżka. Czy da się go w ogóle przygotować na to co zaraz ma się wydarzyć? Co jeśli Ottis wyrzuci Sama z pokoju? Wścieknie się i złamie synowi serce? Tak bardzo nie chcę, żeby Sam cierpiał.
— Ottis... — Zaczynam ostrożnie, wbijając paznokcia w kciuk. — Ktoś chciałby się z tobą zobaczyć. Może wejść?
Ottis marszczy brwi, chcąc zadać pytanie, ale drzwi już się otwierają. Oczy Ottisa rozszerzają się ze zdziwienia, kiedy jego syn wchodzi do pokoju. Sam zamyka za sobą powoli drzwi i staje niepewnie na środku pomieszczenia. Przez chwile ledwo dostrzegalnie kołysze się na piętach, a dłonie zaciska w pięści.
— Sam? — Cichy, zdumiony głos Ottisa wypełnia ciężkie powietrze. — To naprawdę ty? — Przenosi spojrzenie na mnie. — Jak? Skąd ty...
— Cześć, tato... — Sam przerywa jego jąkanie. Głos ma przerażająco obojętny.
Są do siebie bardzo podobni. Mają te same czarne włosy, te same granatowe, uważne oczy. Tak łatwo wyobrazić sobie Sama za te kilkanaście lat, gdy patrzy się na jego ojca. Ojca, który nigdy nie będzie już starszy.
— Co ty tu robisz?
Sam kiwa w moją stronę.
— Ona mnie namówiła.
Robię niepewny krok w stronę wyjścia, ale Sam łapie mnie za rękę i przyciąga w swoją stronę. Dosłownie i w przenośni.
— Zostawię was, powinniście porozmawiać — mówię cicho, zerkając co na jednego, to na drugiego. Sam kręci w odpowiedzi głową i nachyla się bliżej mnie, tak żebym tylko ja mogła go usłyszeć. Ottis wygląda na jeszcze bardziej zaskoczonego.
— Bez ciebie nie dam rady.
Patrzę mu w oczy, takie przestraszone i proszące, i nawet gdybym chciała, nie mogłabym go teraz zostawić. Nie chcę go nigdy zostawiać.
— Ona wie? — pyta Ottis, przełykając głośno ślinę.
— Tak, wie. O wszystkim. — Sam rzuca mi uważne spojrzenie i powtarza. — Wie o wszystkim.
Przez chwilę żadne z nich nic nie mówi, a ja sama mam ochotę wybiec za drzwi. Jestem rozdarta. Nie chcę przy tym być. Nie chcę słyszeć tej rozmowy. To zbyt prywatne, zbyt ważne, abym tego słuchała. Czuję się jak szpieg, ale ręka Sama zaciska się na mojej, więc zostaje. Nie obchodzi mnie co sobie pomyśli Ottis.
Kiedy Ottis się odzywa, od razu przechodzi do konkretów. Nie ma zbędnego gadania. A mimo to, gdy zadaje to pytanie, czuję się jakby spadł na nas głaz.
— Dlaczego uciekłeś, Sam? — pyta, poprawiając się na łóżku. Wygląda jakby czuł się wyjątkowo źle, na wpół siedząc, kiedy Sam góruje nad nim, jak chmura gradowa. — Zamartwialiśmy się razem z matką.
— Dlaczego mnie nie zatrzymałeś? — odpowiada pytaniem. — Miałem osiemnaście lat, tato. Byłem popapranym, zagubionym dzieckiem, a po tym wszystkim co się stało, było ze mną jeszcze gorzej... Czego się spodziewałeś? Że dam radę poradzić sobie z moimi wyrzutami sumienia i tym, jak mi ich dokładałeś? — Kręci głową. Jego głos jest zaskakująco spokojny. Tylko ściska moją dłoń odrobinę mocniej. — Byłem na ciebie kurewsko wściekły za to, że nigdy nie okazałeś mi wsparcia, że zawsze byłeś tylko po to, żeby mnie krytykować, pouczać, prawić morały... A im bardziej byłem na ciebie wściekły, tym bardziej wściekałem się na siebie.
Ottis zamyka na chwilę oczy i odchyla głowę w tył. Kiedy unosi powieki, jego tęczówki są błyszczące.
— Mogłeś powiedzieć. Mogliśmy porozmawiać, zrobić coś...
— Zrobić coś? — Prycha Sam. — Co byś zrobił, tato? Powiedział mi jakim jestem gównianym synem? Że mam się ogarnąć? Wziąć w garść i nigdy o tym nie rozmawiać, żeby nikt się nigdy nie dowiedział?
— Sam... — Ottis próbuje coś powiedzieć, ale Sam jedynie kręci głową i kontynuuje.
— Nigdy nie chodziło o mnie. Ani o to jak się czuję i jak sobie z tym wszystkim radzę. Chodziło o ciebie, o matkę i Robbiego. Chodziło jedynie o to, żeby nie popsuć nieskazitelnej reputacji Blacków!
Krzyk unosi się jeszcze w powietrzu, kiedy drzwi do sypialni otwierają się gwałtownie. Podskakuję, wyrywając automatycznie rękę z uścisku Sama. Valerie staje w progu, a jej twarz jest trupioblada. Usta zacisnęła w wąziutką linię, a jej szare oczy ciskają pioruny. Wargi jej drżą, kiedy się odzywa, a głos ocieka jadem jak u węża.
— Wyjdź — mówi — WYNOŚ SIĘ STĄD!
Sam patrzy na nią bez wyrazu. Ale kiedy przyglądam mu się dokładniej, widzę jego zranione oczy i napięte mięśnie twarzy. Jest jak skała.
— Valerie — zaczynam, ale ucisza mnie machnięciem ręki.
— Nie wtrącaj się, Meliso — mówi, po czym ponownie zwraca się do Sama. — Jak śmiesz pojawiać się tu po takim czasie i dręczyć swojego ojca?! Nie masz żadnego sumienia?!
Sam rzuca szybkie spojrzenie w stronę ojca, jakby oczekiwał wstawiennictwa, ale zanim Ottis ma sposobność się odezwać, Sam wychodzi szybko z pokoju. Czuję się rozdarta i nie wiem czy powinnam za nim biec. I jestem taka wściekła na Valerie.
— To twój syn — warczę, kiedy mijam ją w drzwiach. — Ogarnij się, Val.
— Sam! — krzyczę za nim, zbiegając po schodach. — Sam, poczekaj!
Odpowiada mi jedynie trzask drzwi wejściowych. Bez niego czuję się nagle cholernie samotna. Dom Blacków jeszcze nigdy nie wydawał mi się być tak straszny.
Kątem oka dostrzegam siedzącego w salonie Robbiego. Opiera łokcie na kolanach i patrzy tępo w biały dywan. Serce, które jeszcze nie zwolniło biegu, ponownie zaczyna bić jak szalone.
— Robbie, przepraszam, naprawdę. — Zaczynam, wchodząc po pomieszczenia. Nawet na mnie nie patrzy. Kręci jedynie głową i uśmiecha się lekko, z ironią.
— Musisz mnie zrozumieć. Nie mogłam po prostu się temu przyglądać. To też jego ojciec, na miłość boską. Miał prawo wiedzieć.
— I musiał przyjść tu z tobą? — pyta kpiąco. — Trzymając cię za rękę?
— On nie...
— Od kiedy jesteście tacy zaprzyjaźnieni, co? — pyta. — Od kiedy w ogóle ze sobą rozmawiacie?
Boże, nie wiem co powiedzieć. Nie wiem jak to rozegrać, jak z tego wybrnąć. Oczy zaczynają mi łzawić, a serce tłucze się dziko w piersi.
— Spotkaliśmy się w Nowym Jorku — mówię niemal szeptem, stojąc przed nim jak karcone dziecko. — Rozmawialiśmy. Nie mogłam mu nie powiedzieć. Robbie zrozum... Jak wy sobie to wyobrażaliście, że dowie się kilka lat po pogrzebie? Że przyjedzie i okaże się, że jego ojciec od dawna nie żyje? To nie fair.
— Od kiedy się tak o niego troszczysz, Isa?
— A co z twoim ojcem? — Ignoruję go. — Ottis też ma prawo się z nim pożegnać. Skąd wiesz, że nie próbował go znaleźć?
Robbie w odpowiedzi wybucha pustym śmiechem.
— Wiedziałem, że coś było na rzeczy. Widziałem jak na ciebie patrzył. Ale cholera, myślałem, że to jakieś głupie, naiwne zauroczenie zły chłopcem, które samo minie. A potem zniknął i wszystko było dobrze. Ale teraz? Kurwa, Isa, Najgorsze jest to, że teraz ty patrzysz na niego tak samo.
Otwieram usta, jak wyłowiona z wody rybka, ale żadne słowa się z nich nie wydobywają. Obraz zaczyna mi się rozmazywać przed oczami i wiem, że jeśli tylko mrugnę, łzy popłyną po policzkach. Wiem to, bo Robbie ma racje. Patrzę na Sama jak na cały świat. Patrzę na Sama tak, jak powinnam patrzeć na niego. Bronię go, biorę jego stronę... Stronę Sama, a przecież powinnam zawsze wspierać Robbiego. Stawiać go na pierwszym miejscu.
I na miłość boską, kiedy Robbie przestał być całym moim światem?
— Robbie to nie tak — szepczę, a on wreszcie na mnie parzy. Patrzy tak jak jeszcze nigdy w życiu. Jego oczy nigdy nie były tak lodowate. Tak przerażająco chłodne i puste, że aż cofam się o pół kroku. — Do niczego między nami nie doszło, Robbie. Przysięgam, musisz mi uwierzyć.
— Nie wiem... I nie wiem czy to ma jakiekolwiek znaczenie.
— Co... Co chcesz przez to powiedzieć? — Głos mi drży, tak samo jak kolana. Boję się, że jeśli nie usiądę, zwyczajnie się przewrócę. Nie jestem jednak w stanie się ruszyć, nogi odmawiają mi posłuszeństwa.
Patrzy na mnie z taką nienawiścią. I to tak cholernie boli. Nigdy nie chciałam, aby tak na mnie patrzył. Każdy, ale nie on. Nie Robbie.
— Biegnij za nim. Oboje wiemy, że tego chcesz. — Kpi. — NO BIEGNIJ ZA NIM!
Podskakuję lekko w miejscu, przerażona jego wybuchem. Nawet nie staram się ścierać łez. Patrzę na Robbiego, jakby był kimś całkiem obcym. Kimś kogo spotkałam pierwszy raz w życiu. I wiem, że ma prawo mnie nienawidzić. Mimo wszystko boli jak cholera. Wiem, że nie mogę ciągnąć dalej tej farsy. Nie mogę go przepraszać i namawiać, aby dał mi kolejną szansę. Nie mogę go dłużej okłamywać i zwodzić. Nie mogę go zatrzymywać.
Więc wychodzę.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro