Rozdział Dwudziesty ósmy
Tępy ból nogi znowu się odzywa, kiedy poprawiam przed lustrem, czarny płaszcz. Dorrit siedzi na łóżku w swoim pokoju, zeskrobując przy tym fioletowy lakier z paznokci.
— Jesteś absolutnie pewna, że to dobry pomysł? — pyta ostrożnie. — Nie rozmawiałaś z Robbiem od trzech tygodni. Może nie powinnaś...
Kiedy tylko wypowiada jego imię, moje serce drga, jak ukłute szpilką. I nic nie mogę na to poradzić. Robbie kompletnie ignorował moje telefony, i ta tchórzliwa część mnie nawet się z tego cieszyła. Nie miałam pojęcia co mogłabym mu powiedzieć. Nadal nie mam. Nie jestem nawet pewna, czy jest coś do dodania. Kocham go i zawsze będę go kochać, nic tego nie zmieni. I nie mogę znieść myśli, że mnie nienawidzi. Nie potrafię przeżyć dnia, nie zamieniwszy z nim słowa. Nie umiem pozwolić mu odejść. Chcę żeby mi wybaczył. Egoistycznie i samolubnie, potrzebuję wybaczenia. Ale nie mam do tego prawa. Nie padły ostateczne słowa zerwania, ale oboje wiedzieliśmy, że to koniec. Wiedzieliśmy, że nie da się tego naprawić. I nawet nie chcieliśmy. Ja nie chciałam.
Z Samem utrzymywałam kontakt telefoniczny. Rozmawialiśmy wieczorami, kiedy zmęczona przychodziłam w prób. Dzwonił z różnych klubów i pubów, zawsze z innego miejsca. Zawsze mówił, że mnie kocha, a moje serce zawsze drgało jak u zakochanej szesnastolatki.
— Nie idę tam dla Robbiego — mamrotam ledwo dosłyszalnie, czując rosnącą w gardle gulę.
— Dla Sama? — pyta. — Będzie tam w ogóle?
Odwracam się powoli, posyłając jej zdenerwowane spojrzenie.
— Nie, Dorrit. Nie idę tam dla żadnego z nich — mówię powoli. — Znałam Ottisa przez pół mojego życia. Idę tam dla niego.
Jeśli miałabym być całkiem szczera sama ze sobą, to musiałabym przyznać, że nie mam pojęcia dlaczego idę na pogrzeb. Ottisowi wszystko jedno, czy tam będę czy nie. Nawet się o tym nie dowie. Powinnam odpuścić i dać spokój Blackom. Powinni się pożegnać z Ottisem bez mojego udziału. Robbie mnie nienawidzi, Valerie pewnie też. Nie mogę mieć pewności, bo przecież nie zamieniłam słowa z żadnym z nich od trzech tygodni.
Dorrit wzdycha głośno, wstając z łóżka.
— Daj mi pięć minut — rzuca, wychodząc z pokoju. Kiedy wraca ma na sobie czarne spodnie i bluzkę w tym samym kolorze. Wygląda przez to dziwnie blado i od razu przypomina mi się pogrzeb sprzed czterech lat. Ten na którym Austin Maddow został zasypany rozmiękłą ziemią. Wiem, że Dorrit też o tym myśli.
— Nie musisz.
Wzrusza ramionami.
— Nie puszczę cię tam samej. Pogódź się z tym, Rousseau.
Kiedy dojeżdżamy na pogrzeb, stajemy z samego tyłu, żeby nie rzucać się w oczy. Widzę w pierwszym rzędzie Robbiego i Valerie, która kurczowo trzyma się ramienia swojego młodszego syna. Zwalczam w sobie pokusę, aby podejść do Robbiego i mocno go przytulić. Dorrit, jakby znając moje myśli, chwyta mnie za rękę i ściska ją pocieszająco. Jest zaskakująco spokojnie i cicho. Nawet deszcz przestał padać.
W pewnym momencie Dorrit szturcha mnie lekko w ramię łokciem i skazuje na coś głową. Odwracam się powoli, żeby zobaczyć Sama, stojącego kilka metrów dalej, opartego niedbale o drzewo i trzymającego ręce w kieszeni czarnych, podartych dżinsów. Robię kilka kroków w jego stronę i poprawiam nerwowym ruchem włosy, kiedy wreszcie mnie dostrzega.
Wygląda na bardzo zmęczonego. Ciemnofioletowe cienie odznaczają się wyraźnie na bladej twarzy. Podchodzę bliżej i z obawą kładę dłonie na jego policzkach. Patrzę głęboko w te smutne granatowe oczy.
— Wszystko w porządku? — To idiotyczne pytanie i oboje o tym wiemy. Bo cholera, nic nie jest w porządku. Bo Ottis leży w trumnie, a rodzina Sama nawet go tu nie chce. Mnie również. Stoimy z daleka, jak widzowie bez biletów. Schowani za drzewem, z obawą że nas zauważą.
Kręci głową, przyciągając mnie do siebie. Tak bardzo tęskniłam za tymi ramionami.
— Czemu nie powiedziałeś, że będziesz w Seattle? — pytam. Nie widziałam go od dwóch tygodni i nie tak sobie wyobrażałam nasze ponowne spotkanie.
Sam zamyka na moment oczy.
— Nie wiedziałem, czy dam radę — mówi cicho, opierając brodę na mojej głowie. Odsuwam się od niego lekko, żeby móc spojrzeć mu w oczy. Są przerażająco smutne. — Gdybym ci powiedział, musiałbym przylecieć, a naprawdę nie chciałem wyjść na tchórza.
Uśmiecham się lekko, gładząc go po policzku.
— Nigdy bym tak nie pomyślała.
Nagle patrzy gdzieś ponad moją głową.
— Powinniśmy stąd iść — mówi cicho, a głos mu lekko drży. — Zanim mnie zobaczą.
Oboje zerkamy w stronę ludzi zebranych na cmentarzu. Wydaje się, że nikt nie zwraca na nas uwagi. Oczywiście oprócz Dorrit. Ale tym razem nie ma osądzającej miny i nie kręci głową z dezaprobatą. Kiwam lekko głową, czując na sobie jej uważne spojrzenie. Kiedy wie, że wszystko w porządku, oddala się z cmentarza.
— Sam? — pyta ktoś nagle i oboje podskakujemy nerwowo. Odwracam się w stronę dźwięku i patrzę zdezorientowana na starszą, przygarbioną kobietę w czarnym płaszczu. Siwe włosy na związane w elegancki koczek, a granatowe oczy przypominają mi oczy Sama. Tej elegancki nie da się pomylić. Musi być krewną rodziny Black.
Czuję jak Sam cały się spina, chwytając mnie mocno za rękę.
— Ciocia Violet — mówi zamiast powitania.
Kobieta mierzy go uważnym, oceniającym spojrzeniem. Sam nie wygląda jak ubrany na pogrzeb, chociaż cały pogrążony jest w czerni. Podarte, czarne dżinsy zdecydowanie nie wpasowują się w elegancki klimat.
Zanim któreś z nas ma szansę się odezwać, podchodzi do nas Valerie, żegna oschle ciotkę Violet, zanim przenosi na nas swoje spojrzenie. Jej mina nie pozostawia złudzeń. Nie wygląda jak żona rozpaczająca po stracie ukochanego męża. Wygląda jak chmura burzowa, gotowa w każdej chwili ciskać pioruny. Patrząc na nią w takiej odsłonie, nie mogę wyjść z podziwu jak bardzo Sam jest do nie podobny. Zawsze myślałam, że odziedziczył wszystko po ojcu. Teraz patrząc na tą wściekłą minę, w końcu potrafię dostrzec, jak wiele Sam ma z matki. Ta gwałtowność, te zmarszczone gniewnie brwi. Oboje wyglądają w chwilach wciekłości, jakby mogli położyć na kolana cały świat.
Mimowolnie zaciskam mocniej palce na dłoni Sama i nie do końca świadomie, przysuwam się bliżej. Moje serce zamiera, kiedy widzę, że tuż za Valerie idzie jej młodszy syn.
— Robbie — mamrotam, choć jestem pewna, że nikt mnie nie słyszy. Patrzę na niego, takiego smutnego i zranionego, i łzy same cisną mi się do oczu.
— Co ty tu robisz? — warczy Valerie, jak rozjuszona wilczyca. Jest niższa od Sama o co najmniej piętnaście centymetrów, ale wydaje się nad nim górować. Jakby Sam znowu był małym chłopcem. — Nie masz prawa tu przychodzić.
— To mój ojciec, jakbyś zapomniała — odpowiada Sam.
— I jak ty wyglądasz? — Lustruje go krytycznym spojrzeniem, a potem przenosi spojrzenie na mnie. Patrzy na mnie krótko, ale wzrok ma taki, jakby patrzyła na coś co wyjątkowo ją obrzydza. Kurczę się w sobie, przełykając głośno ślinę.
Valerie wraca spojrzeniem do swojego syna.
— Zero szacunku.
Widzę, jak Samowi zaczyna drżeć warga, jakby z całej siły powstrzymywał się przed odezwaniem. Znam to uczucie. Boże, znam je aż za dobrze. Tyle razy gryzłam język aż do krwi, byle nie dać się sprowokować. Byle nie dopuścić do siebie słów matki. Bo wtedy raniłyby mocniej niż zęby.
— Chodźmy stąd, Sam — mówię cicho, patrząc mu prosto w oczy. Przytakuje mi lekkim skinieniem głowy.
Odrywam stopy od rozmiękłej ziemi, ale wtedy Sam się odzywa.
— Jak mogłaś? — wyrzuca z siebie. — Jak sobie to wyobrażałaś, co? Że dowiem się za kilka lat, że umarł? Jak mogłaś być taką bezduszną suką? — Głos mu się lekko łamie i wiem, że nie mówi o zatajeniu choroby ojca. Cała nasza trójka wie, co się kryje za tymi słowami. Jak mogłaś mnie zostawić, kiedy cię potrzebowałem? Jak mogłaś mnie tak bardzo nienawidzić? Jak mogłaś mnie pogrążać po tym co zrobiłem? Czemu mnie nie kochałaś?– zdawały się mówić jego oczy.
Głos ma zaskakująco spokojny. Nie krzyczy, ale brzmi w nim cała gama przeróżnych emocji. Smutek, żal, rozczarowanie. Nie wiem, czy w Valerie też to tak uderza, ale kiedy na nią patrzę, kącik jej ust drży ledwo dostrzegalnie.
— Spieprzaj do nory, z której wylazłeś, Sam. — Robbie przesuwa się na przód, jakby chciał zasłonić swoją matkę. — Jak śmiesz przychodzić tutaj dzisiaj. Spójrz na mamę, spójrz co jej robisz!
Ale Sam na nią nie patrzy. Patrzy na swojego brata z czystą wściekłością.
— Zapytaj jej co ona zrobiła — mówi cicho, po czym dodaje: — Nie potrzebuję zaproszenia na pogrzeb własnego ojca.
— Żeby pieprzyć moją dziewczynę też nie potrzebowałeś zaproszenia, nie?! — Podnosi głos. — Przecież Sam Black zawsze bierze sobie to na co ma ochotę.
— Robbie, przestań, to nie tak — szepczę, robiąc niepewny krok w jego stronę.
— Zamknij się!
Jeszcze nigdy tak na mnie nie patrzył. Z taką wściekłością i nienawiścią. Gdzie mój Robbie? Ten, który przytulał mnie w środku nocy. Mam wrażenie, że kompletnie go nie znam. Nie znam tego spojrzenia i nie chcę znać.
— Nie mów tak do niej — warczy Sam, chwytając mnie za rękę. Robi krok do przodu, jakby próbował mnie osłonić.
Wszystko dzieje się tak szybko. Robbie bierze zamach i z całej siły uderza Sama w twarz. Ten automatycznie puszcza moją dłoń i oddania ciosu.
— Przestańcie! — krzyczy Valerie, w tym samym czasie, kiedy z moich ust wyrywa się bliżej nieokreślony pisk.
Kilka osób, które nadal kręcą się na cmentarzu odwracają się w naszą stronę.
— Opanuj się, Robbie. — Patrzy na niego z naganą. Sam chwyta się za nos, a ja nadal stoję jak idiotka, z ręką przytkniętą do twarzy. Chcę tylko stąd uciec. Od tego osądzającego spojrzenia i tego okropnego uczucia, które przysiada na dnie mojego serca.
— Nie będziecie robi sceny na pogrzebie ojca. Okażcie trochę szacunku. — Patrzy to na jednego syna, to na drugiego. — I nie będziemy rozmawiać o tej dziewczynie. — Mówiąc to, nawet na mnie nie patrzy.
— Ma na imię Isa — mówią jednocześnie Sam i Robbie, i chyba nawet ich do dziwi, bo patrzą po sobie spłoszeni.
— Chodźmy, Robercie — mówi Valerie i odwraca się na pięcie. Nawet nie sprawdzając, czy syn za nią idzie.
Robbie ociąga się przez chwilę, nadal patrząc na Sama z chęcią mordu. Ten w odpowiedzi spluwa, a jego ślina jest czerwona.
Zanim Robbie odchodzi, rzuca mi szybkie spojrzenie. A mnie po raz kolejny pęka serce. Sam chyba o tym wie, bo podchodzi do mnie blisko. Tak blisko, że pomimo chłodu panującego w powietrzu, czuję jego ciepło.
— Jestem tu, jeśli mnie potrzebujesz, Śnieżynko — szepcze cicho, a ja zagryzam mocno wargę, dopóki nie czuję smaku krwi. Odciąga to trochę uwagę od bolącego serca. Mrugam szybko, bo nie chcę się rozklejać. Nie chcę płakać za Robbiem, kiedy stoję obok Sama. Ale Sam, znowu, jakby słysząc moje myśli, mówi:
— Masz prawo za nim płakać, Śnieżynko — mówi miękko. Patrzę uparcie w bliżej nieokreślony punkt na horyzoncie. Naprawdę mam prawo? — Nie mówię, że mi się to podoba, ale to rozumiem.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro