Rozdział Dwudziesty drugi
Słodki zapach damskich perfum powoli ulatnia się z damskiej szatni, wraz z każdą kolejną tancerką opuszczającą pomieszczenie. Czekam, aż drzwi zamkną się za ostatnią z nich i dopiero wtedy, wyciągam z torebki buteleczkę z środkami przeciwbólowymi. Stara kontuzja kolana znowu daje o sobie znać, a ja nie mogę sobie pozwolić na słabość. Mimo to z każdym kolejnym krokiem baletowym, ból się wzmaga i wzmaga, aż wydaje się być nie do pokonania. Ból nie powinien mnie przerażać, bo przecież jestem do niego przyzwyczajona od samego początku mojej baletowej drogi. Ten ból jest jednak inny, bardziej permanentny i bardziej znaczący. Bo jeśli nie przejdzie, nie będę mogła tańczyć. Wyrzucam tę myśl z głowy tak szybko, jak się tam pojawiła. Pozostawia jednak po sobie mdlący, słodkawy odór.
Tydzień temu udało mi się umówić do lekarza, więc mam nadzieję, że wizyta rozwieje moje obawy i będę mogła pozbyć się tego przerażającego lęku, który pojawia się za każdym razem, wraz z bólem. Jeszcze tylko kilka dni i będę spokojna.
Szybko wciągam na tyłek szare legginsy, rozciągnięty biały sweter i brązową kurteczkę, w biegu łapię torbę i wychodzę z szatni.
Piszę szybkiego smsa do Linsey, chcąc sprawdzić jak się trzyma. Urodziła syna na kilka minut przed Nowym Rokiem, jednak usilnie nie chciała o tym rozmawiać. Wiedziałam tylko, że podpisała papiery adopcyjne z jakimś małżeństwem z Portland. Gdzieś w głębi duszy obie wiedziałyśmy, że to dobra decyzja. Linsey zapewniła swojemu dziecko wszystko co najlepsze. Dała mu kochającą rodzinę, która czekała na niego z miłością i niecierpliwością.
Styczeń w Nowym Jorku jest okropny, jak w każdym innym mieście. Śnieg już dawno zmienił się w mokrą papkę, nieprzyjemnie rozchlapującą się pod kołami samochodów, a lekki mróz szczypał w policzki. Miałam wrażenie, że czas uciekał mi między pacami. Od ślubu Lany i Jake'a minął prawie miesiąc. Miesiąc w czasie, którego wiele się zmieniło. Coś zimnego, jak zalegająca na jezdni plucha, pojawiło się między mną a Robbiem. On zatopił się w nauce do egzaminów, ja oddałam się mojemu życiu w Nowym Jorku. Dzwoniliśmy do siebie na szybko, rzucając przelotne „kocham cię", między jednym obowiązkiem a drugim. Nadal żadne z nas nie poruszało tego co się stało na weselu. Robbie nie przeprosił, że mnie zostawił i wyszedł zaraz po północy, a ja nie wspomniałam o pocałunku. Najgorsze było to, że to nie był jedyny pocałunek, który miałam do ukrycia. Zaczęłam się zastanawiać, tuż przed zaśnięciem, kiedy nachodziła mnie odwaga, czy owe „kocham cię", miało jeszcze jakieś znaczenie. Czy było tylko mdlistym wspomnieniem tego co było kiedyś. Może oboje czekaliśmy na przypływ odwagi. Wiedziałam co muszę zrobić, ale nigdy nie było tego dobrego momentu. Zakończyć czteroletni związek z moim najlepszym przyjacielem przez telefon? Wtedy, kiedy potrzebował wsparcia, bo jego ojciec umierał? Boże, zasługiwaliśmy na lepsze zakończenie. Było przecież tyle wspaniałych chwil. Było tyle rzeczy, za które byłam mu wdzięczna i tyle wspomnień, wartych zapamiętania.
Chłodny wiatr uderza mnie w twarz, kiedy wychodzę na ulicę. Białe kosmyki oplatają moją twarz, przesłaniając widok.
— Guzdrzesz się jak zawsze. — Lekko ochrypły głos dociera do moich uszu, powodując szybsze bicie serca.
Odgarniam za uszy włosy i zatrzymuję się gwałtownie, patrząc na Sama, stojącego przed schodami teatru. Czerwony, gruby szalik owinięty ciasno wokół jego szyi powiewa na wietrze, a przez plecy ma przerzucony futerał z gitarą.
— Nie guzdrzę się — mamrotam, kiedy oburzenie przedziera się powoli przez zaskoczenie. — I co ty tutaj robisz?
Sam wzrusza ramionami, a ja w tym czasie schodzę ze schodów i zatrzymuję się obok niego. Chłodny wiatr rozczochrał jego czarne włosy, które raz po raz stara się okiełznać. Wreszcie daje sobie spokój.
— Pomyślałem, że napiłabyś się ze mną kawy, albo poszła coś zjeść — odpowiada.
Wzruszam ramionami.
— W sumie czemu nie. — Marszczę brwi. — Ale co tu robisz? Gdzie reszta Strangersów?
— Mamy jeszcze trochę wolnego — mówi. — Jake jest z Laną, Thomas pojechał do Emmy, a Asher... cóż lepiej nie wiedzieć.
— To nie wyjaśnia co tu robisz, Sam. — Mój głos jest słaby. Nie mogę zapomnieć o tym co zdarzyło się w Sylwestra. Nie potrafię przestać myśleć o pocałunku, którego nie powinno być.
— Pozwól mi... — Przełyka głośno ślinę i na moment ucieka spojrzeniem. — Pozwól mi spędzić z tobą jeszcze trochę czasu.
Patrzę na niego bez słowa, chcąc go zrozumieć. Chcąc przebić się przez tę lodową taflę. Ale nie potrafię go odszyfrować. I nie potrafię mu odmówić. Myślę o weselu Lany i Jake'a, myślę o odliczaniu do północy i o naszym pocałunku... I nie potrafię pozwolić mu odejść. Jeszcze nie. Tak jak on, chcę ukraść dla nas trochę czasu. Chcę dać się ponieść, chcę płynąć razem z prądem.
— Jak w ogóle się poznaliście? — pytam więc, kiedy siadamy w Mallory's i zamawiamy danie dnia. — To znaczy wiem, że z Jakiem przyjaźnicie się od zawsze, ale co z resztą?
Jake i Sama od zawsze żyli w jakiejś dziwnej symbiozie. W szkole nie można było spotkać ich osobno. Gdzie był Sam, tam i Jake. I odwrotnie.
Sam przechyla lekko głowę, kiedy na mnie patrzy. W jego granatowych oczach pojawia się wesoły, chłopięcy blask.
— Thomas wrzucał filmiki na youtube i tak jakoś wyszło, że Jake do niego napisał i kilka dni później spotkaliśmy się z nim w Poison. Od tamtej pory gra z nami...
— A Asher? — Krzywię się mimowolnie. — Skąd go wzięliście?
Sam wybucha krótkim śmiechem, zwracając tym samym na nas uwagę dwóch dziewczyn, siedzących w kącie kawiarenki.
— Dołączył do nas najpóźniej. — Zaczyna. — Na początku grał z nami Benji. Świetny koleś, ale niestety miał jakieś problemy i musiał wyjechać z Seattle, a szkoda. Nie żeby Asher był beznadziejny, to po prostu Asher. — Uśmiecha się półgębkiem. — Graliśmy wtedy w Poison, Jake zaczynał dopiero związek z Laną, a pech chciał, że spodobała się ona Asherowi. Najpierw się wstawił, a wiesz jacy są wstawieni faceci...
— Beznadziejni — dopowiadam.
— Można tak powiedzieć. — Mruga do mnie, na co wywracam oczami. — W każdym razie zaczął się przystawiać do Lany. Jake się wkurzył, ale nie ma go o co winić, i wywalił Ashera z Poison, wcześniej dając mu w pysk.
— Chciałabym to zobaczyć!
Sam znowu się śmieje. Tym razem ciszej i subtelniej, ale kątem oka widzę, że dziewczyny siedzące w kącie, nadal na niego patrzą. Nie mogą mieć więcej niż siedemnaście lat.
— Asher zaczął coś mamrotać, że Benji jest słaby i że jak chcemy, to pokaże nam, jak powinno się grać. — Wzrusza ramionami. — Nie chcieliśmy.
— W takim razie jak to się stało, że jest z wami w zespole?
— Szczerze, nie mam pojęcia.
A ja szczerze nie mam pojęcia jak to się stało, że godzinę później Sam Black stoi na progu mojego mieszkania. W tych znoszonych dżinsach, najzwyklejszej na świecie czarnej koszulce i zarzuconej na ramionach skórzanej kurtce, wydawał się być sennym majakiem. Niema w nim nic, co mogłoby się komuś nie podobać. I cholera, mimo całej silnej woli, nie potrafię uodpornić się na jego urok. Nigdy nie potrafiłam. I tego wieczoru, chyba nawet nie chcę. Chcę mieć go blisko siebie. Widzieć jego zniewalający uśmiech i słyszeć ten ochrypły głos. Lubię jego głos, jest w nim coś dziwnie kojącego. Dlatego zapraszam go do mojego małego pokoiku i staram się przy tym nie myśleć o tym, jak kuriozalnie wygląda, siedząc na moim łóżku, przykrytym bladoróżową narzucą w białe serduszka. Ani o tym, jak bardzo tutaj nie pasuje.
Sam ściąga szalik i kurtkę i rzuca je na drewniane krzesło, stojące przy biurku. Tuż obok niego odkłada gitarę.
— Mówiłeś, że chłopaków nie ma?— pytam, wskazując podbródkiem w stronę instrumentu. Przypominają mi się chwile w moim pokoju, kiedy zaszywaliśmy się w moim pustym domu, zamiast siedzieć na lekcjach. To z Samem miałam moje pierwsze i ostatnie wagary. Sam zawsze miał przy sobie gitarę.
— Szwendałem się trochę po mieście i grałem. Musiałem pomyśleć, zanim jutro polecę do Seattle.
Marszczę leciutko brwi, bo wcale mi się to nie podoba. Nie chcę, żeby Sam wyjeżdżał z Nowego Jorku i nie chcę się tak czuć. Nie chcę czuć tęsknoty i żalu.
— Wyjeżdżasz — mówię tylko.
Sam zagryza lekko dolną wargę i wyciąga ku mnie rękę. Łapię ją automatycznie i daję mu się pociągnąć, lądując na łóżku obok niego. Zresztą i bez czynów fizycznych, ciągnie mnie do niego jak ćmę do światła.
— To raczej nieuniknione, Śnieżynko. — odpowiada. — Dobrze wiesz, że nie mogę zostać. Nie chcesz, żebym został...
W jego głosie brzmi jakaś dziwna nuta. Jakby chciał, żebym powiedziała, aby został. I cholera, chcę to zrobić. Chcę wykrzyczeć, żeby nie wyjeżdżał. I wiem, że nie mogę. Jesteśmy tylko dwojgiem obcych ludzi, siedzących w moim pokoju. Za kilka godzin nic z tego nie będzie istotne. Sam wyruszy w świat ze swoim zespołem, a ja zostanę tutaj robiąc to, co kocham. Dlaczego w takim razie wydawało mi się to takie niewłaściwe? Takie nie na miejscu i po prostu najzwyczajniej złe?
Sam ciągle mnie trzyma, więc przenoszę spojrzenie na nasze złączone dłonie. Lubię dłonie Sama, są duże, męskie i szorstkie, a przy tym zaskakująco smukłe i delikatne. Wiem, że na lewym kciuku prawej dłoni ma maleńką bliznę niewiadomego pochodzenia, a na kosteczce przy palcu wskazującym ma równie maleńki pieprzyk. Nie wiem tylko kim jest Michelle i co znaczy ten tatuaż. Nie jestem pewna czy chcę wiedzieć. I nie wiem, czy Sam mi odpowie. Postanawiam jednak zaryzykować, bo przecież za dwa dni i tak już go tutaj nie będzie. Ani Sama ani tatuażu.
— Kim jest Michelle? — pytam bez owijania w bawełnę.
Sam drga nieznacznie na dźwięk tego imienia i przez chwilę udaje, że nie usłyszał pytania. Zaciska lekko wargi, nie odrywając wzroku od naszych splecionych dłoni. Wreszcie wyrywa rękę z uścisku i nerwowo pociera czarny napis na grzbiecie dłoni. Wygląda przy tym jak skarcony pięciolatek.
— Przypomnieniem — odpowiada wreszcie, a jego głos zdaje się tonąć w pogrążonym w ciszy mieszkaniu. Nie patrzy na mnie, kiedy wyciągam rękę i delikatnie dotykam jego nadgarstka.
— Przypomnieniem o czym? — mówię równie cicho jak on. Nie jestem pewna gdzie jest granica i na ile mogę sobie pozwolić. Mam wrażenie, że Sam jest przerażonym, zapędzonym w pułapkę zwierzęciem. W każdej chwili może zaatakować. A przecież nie od dziś wiem, że Sam zawsze kąsa, kiedy nie czuje się komfortowo.
— Nie jestem pewien, czy powinnaś usłyszeć tę historię. — Jego głos jest odległy, a wyraz twarzy napięty, zawieszony gdzieś pomiędzy strachem, a złością. Serce momentalnie zaczyna mi bić szybciej, bo nagle sama nie wiem, czy chcę znać prawdę.
— To twoja historia — szepczę, ściskając jego dłoń. — Nie musisz się nią dzielić, jeśli nie chcesz.
Sam wzdycha głośno i przymyka na chwile oczy.
— Okłamałem cię, Śnieżynko — Wyznaje. — Kiedy pytałaś o to dlaczego cię zostawiłem... nie powiedziałem całej prawdy.
Czekam cierpliwie, aż zdobędzie się na odwagę. Jego twarz mieni się jak kalejdoskop uczuć, a moje serce bije tak szybko i tak blisko gardła, że rodzi się we mnie obawa, że zaraz ucieknie gdzieś daleko stąd, z dala od mojego ciała.
— Byłem idiotą, Isa. Boże, doskonale wiesz, jakim byłem wtedy idiotą. Chciałbym powiedzieć, że miałem tylko osiemnaście lat, ale szczerze, to nie ma żadnego znacznie, to żadne usprawiedliwienie. — Milknie na moment, patrząc mi prosto w oczy, jakby szukając w nich czegoś, co pozwoli mu mówić dalej.
— Jak co piątek poszliśmy z Jakiem na imprezę i jak zwykle się nawaliliśmy. Tym razem było jeszcze ostrzej, bo to ostatnia licealna impreza. Chcieliśmy uczcić koniec szkoły, koniec tego gówna... Jake prowadził, ale kiedy mieliśmy wracać był w jeszcze gorszym stanie niż ja. A uwierz, kurewsko daleko było mi do trzeźwości. Kurwa, nawet się nie zastanawiałem, czy powinienem prowadzić. Po prostu wsiadłem za kierownice, nie pierwszy raz w takim stanie. Nie wiem nawet kiedy i jak, a chwilę potem ona... — Głos mu się łamie i zaciska mocno wargi, kręcąc głową, jakby chcąc pozbyć się z głowy przykrych wspomnień. Ledwo oddycham, patrząc na niego w oczekiwaniu i napięciu.
— Nigdy nie zapomnę tego dźwięku z jakim jej ciało odbiło się od maski samochodu. Daję słowo, że wytrzeźwiałem w ciągu sekundy. Nie wiedziałem... nie wiedziałem co powinienem zrobić. Byłem schlany w trzy dupy, Jake tak samo... nie mogłem zadzwonić po policję, po karetkę... Byłem przerażony. Boże, jeszcze nigdy się tak nie bałem.
Odruchowo mocniej ściskam jego rękę. Nie mam pojęcia co powinnam czuć i myśleć. Z jednej strony czuję niemal obrzydzenie na myśl o nim w takim stanie za kierownicą samochodu. Z drugiej tak bardzo mi go żal, bo wygląda jak ktoś kogo to zdarzenie doszczętnie zniszczyło.
— Zadzwoniłem do ojca. — Kontynuuje. — Nie wiem czemu, po prostu... — Kręci głową i ukrywa twarz w dłoniach. — Zajął się wszystkim, nie wiem jak i nie chce wiedzieć.
— Ona... Michelle — mówię, a mój głos się łamie. — Ona... zginęła?
Sam gwałtownie podnosi głowę. Patrzy na mnie mokrymi oczami.
— Nie — szepce ledwo dosłyszalnie. — Miała wtedy dwadzieścia trzy lata, tyle co ja teraz... — Milknie na moment, biorąc głęboki oddech. — Posadziłem ją na wózku, Isa. Do końca życia. Przez jeden głupi wyskok pijanego gówniarza, nie postawi już ani jednego kroku.
— Dlaczego mi nic nie powiedziałeś, Sam?
— Naprawdę pytasz? Jezu, Isa... jak miałem ci powiedzieć coś takiego? Zwłaszcza wtedy, gdy wiedziałem, że to i tak koniec, że i tak mnie zostawisz?
Pociągam nosem. Sama nie wiem, kiedy łzy zaczęły spływać po moich policzkach.
— Tego nie wiesz...
Uśmiecha się smutno i ściera kciukami moje łzy. Siedzi tak blisko mnie, że czuję bijące od niego ciepło i jego męski, ale delikatny zapach.
— Jak to możliwe, że...
— Że nie poniosłem żadnych konsekwencji? — Kończy za mnie. — Ojciec pociągnął za odpowiednie sznurki. Znasz go...
— A Michelle i jej rodzina?
— Nie wiedziała, że byłem pod wpływem... Nie na początku. Ojciec pewnie też sypnął im niezłą sumkę, a kasa na pewno im się w tamtym okresie przydała.
Zagryzam wargę.
— Ojciec ci pomógł, dlaczego w takim razie tak bardzo go nienawidzisz?
— Nie pomógł... Możesz nazwać to jak chcesz, ale na pewno nie pomocą. Nie pozwoliłby mi o tym zapomnieć. Nigdy. Przypominał mi dzień po dniu i jeszcze bardziej mną gardził. Byłem na niego taki wściekły... Tylko trochę mniej niż na samego siebie. — Wzdycha ciężko, patrząc na bladą ścianę mojego pokoiku. Taki kruchy, rozbity i odsłonięty wydaje się być bardziej mój niż kiedykolwiek.
— Nie potrafiłem sobie z tym poradzić...
— Nikt nie umiałby sobie poradzić — mówię.
— A on robił wszystko, żeby to wszystko było jeszcze gorsze. Jeszcze trudniejsze. Miałem wrażenie, że nienawidzi mnie tak bardzo, że nie może na mnie nawet patrzeć. Szlag, jak mu się dziwić? Sam nie potrafiłem spojrzeć na siebie w lustrze.
— Popełniłeś błąd...
Sam prycha kpiąco.
— Błąd możesz popełnić, kiedy się z kimś wykłócasz a nie masz racji, albo na jakimś pieprzonym egzaminie. To... to, Isa, nie był i nie jest błąd, to coś znacznie więcej. Tego się nie da naprawić.
— Nie wszystkie błędy da się naprawić... Dlatego są błędami.
— Próbowałem — Zaczyna po chwili ciszy. Za oknem wieje porywisty wiatr, świszcząc głośno. Szum uliczny miesza się z ciężkim milczeniem w pokoju. — Odwiedziłem ją kilka razy. Na początku nie chciała mnie widzieć, ale potem... wybaczyła mi.
Łzy toczą się po jego policzkach, ale Sam jakby ich nie zauważa. Boże, nie sądziłam, że ktoś może wyglądać tak pięknie i męsko kiedy płacze. Sam nie wyglądał na słabego, wręcz przeciwnie. Wydawało się, że te łzy są oznaką siły.
— Wyobrażasz sobie, Śnieżynko? — pyta cicho. — Wybaczyła mi...
Połykam głośny szloch i wspinam się na jego kolana, siadając na nim okrakiem. Sam oplata ręce wokół mojej talii i chowa twarz w zagłębieniu mojej szyi. Chcę poskładać wszystkie rozbite kawałeczki Sama Blacka, nawet jeśli poprzecinam sobie przy tym ręce o ostre krawędzie. I chcę, żeby on pozbierał mnie.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro