Rozdział Dwudziesty czwarty
Spokojny oddech Robbiego łaskocze moją odsłoniętą szyję, a gorąca ręka na mojej talii, powoduje, że na czole zbierają mi się kropelki potu. Niebo za oknem ma upiornie czarną barwę. Na szybie zaczynają zbierać się krople deszczu. W mieszkaniu jest przerażająco cicho. Tykanie zegara doprowadza mnie do szału.
Mój wyciszony telefon zaczyna brzęczeć na szafce nocnej, a Robbie mamrocze cicho przez sen, kiedy odrzucam jego rękę i wyplątuję się z pościeli. Robi mi się jeszcze goręcej, kiedy widzę na wyświetlaczu telefonu imię starszego Blacka. Zerkam na Robbiego, zanim naciskam na zieloną słuchawkę.
— Jestem w Seattle. — Głos Sama brzmi w telefonie, zanim mam szansę się odezwać.
— Sam, jest środek nocy — szepcę cicho, wychodząc z sypialni. Robbie odwraca się na drugi bok, kiedy zasuwam drzwi.
— Wiem, przepraszam. Po prostu musiałem zadzwonić, zanim się rozmyślę. — Po drugiej stronie linii zalega cisza. — Myślałem o tym co mówiłaś. O tym, że powinienem z nim porozmawiać.
— Och — mówię jedynie, bo nic innego nie przychodzi mi do głowy.
— Tylko o czym, Isa? O czym mam z nim rozmawiać? Co mam mu powiedzieć?
W głosie Sama brzmi tłumiona rozpacz i nadzieja, że odpowiem na jego pytania. Chciałabym znać odpowiedzi.
— Nie wiem, Sam — odpowiadam cicho, opierając się o ścianę w salonie. Deszcz spływa po oknach. — Może on powie coś tobie?
Nie odpowiada przez długą chwilę.
— Chyba właśnie tego się boję.
Przez chwilę oboje milczymy.
— Pójdziesz tam ze mną, Isa? — pyta. — Wiem, że nie mam prawa cię o to prosić...
Zagryzam mocno wargi, żeby nie krzyczeć z rozpaczy i bezsilności.
— Będę pod szpitalem o piętnastej — mówię. — Dobranoc, Sam.
Przez całą resztę nocy śnią mi się koszmary o bezdennej trumnie i twarzy Robbiego zmieniającej się w Sama. I tak w kółku. A rano wstaję z wielkimi cieniami pod oczami i wyrzutami sumienia, które palą jak rozgrzane do czerwoności pręty, zaciskające się ciasno wokół mojej szyi.
Zegar w kuchni wskazuje godzinę siódmą dwanaście, kiedy wchodzę do pomieszczenia. Robbie siedzi przy kuchennej wyspie, ubrany w szare spodnie i koszulę w niebieską kratę. Uśmiecha się do mnie lekko, kiedy całuję go w policzek. W powietrzu unosi się przyjemny zapach kawy.
— Wyglądasz koszmarnie — mówi.
— Och, dziękuję ci, kochanie — rzucam sarkastycznie. W odpowiedzi posyła mi lekki, zmęczony uśmiech. — Jakie plany na dziś?
Robbie blednie nieco, a uśmiech na dobre znika z jego przystojnej twarzy. Mam ochotę złapać go za rękę i zaciągnąć gdzieś, gdzie będzie bezpieczny. Gdzieś, gdzie będę mogła go ukryć przez całym światem.
— Zgarnę mamę i pewnie pojedziemy do szpitala. Lekarze mówili, że możemy zabrać tatę do domu.
Przełykam głośno ślinę.
— Dzisiaj?
Robbie patrzy na mnie dziwnie.
— A kiedy, Isa?
Garbię się nieznacznie i pocieram ramiona. Muszę powiedzieć Samowi. A może to nie ja powinnam to zrobić?
— Nie powinieneś spróbować skontaktować się z Samem? — pytam cicho, bojąc się reakcji Robbiego. Sztywnieje momentalnie i zaciska mocno wargi. Wydaje się tak strasznie zmęczony, a ja jedynie dorzucam mu zmartwień. Wydaje mi się jednak cholernie niesprawiedliwe, że chcą pozbawić Sama pożegnania. I przebaczenia. A on tak bardzo tego potrzebuje.
Wiem, że nie powinnam znowu poruszać tego tematu, ale podświadomie chcę walczyć o Sama. I o jego pożegnanie.
— Naprawdę sądzisz, że powinniśmy zrzucać na mamę jeszcze sprawę z Samem? — mówi ze złością. — Ten sukinsyn całe życie dostarczał rodzicom problemów, a na koniec zniknął, łamiąc im serce.
Zaciskam mocno dłonie w pięść, starając się stłumić słowa, które cisnęły mi się na usta.
— To też jego ojciec, Robbie. Nie wiem, co się stało. — Kłamię. — Ale to ostatnia okazja, żeby wszystko wyjaśnić.
— Nie — rzuca twardo. — Jeśli ojciec albo matka chcieliby się z nim skontaktować, to by to zrobili.
Zagryzam mocno wargę, nie odpowiadając. Robbie zmienia temat. Jest taki uparty.
— Spotykasz się dzisiaj z Dorrit? — pyta. — Wiem, że za nią tęsknisz, jesteście jak jakieś pokręcone siostry, żyjące w dziwnej symbiozie.
Mimowolnie moje usta wykrzywiają się w lekkim uśmiechu.
— Przyjechałam tu dla ciebie.
— Wiem, Isa, ale jeśli chcesz to się z nią spotkaj. Potem przyjedziesz do moich rodziców.
— Jesteś pewien? — pytam, podchodząc do niego. Przejeżdża ciepłą dłonią po moim policzku i odgarnia mi kosmyki włosów za ucho. Potem składa na moim czole czuły pocałunek.
— Jestem pewien.
Też chciałabym być pewna. Wiedzieć na sto procent, że to on jest tym jedynym.
Lub, że nim nie jest.
*
— Wiesz, że możesz wywołać niezła burzę?— Głos Dorrit wydobywa się z głośnika mojego telefonu. — A właściwie pieprzone tornado? Takie porywające domy, ścigające dachy i sprawiające, że krowy latają? Wiesz, prawda?
Krzywię się.
— Tak, Dor, wiem. Dziękuję ci bardzo za wizualizację.
— I serio z nim nie spałaś? — dopytuje.
— Oczywiście, że nie!
— Po tym, co masz zamiar zrobić, nie sądzę, żeby kiedykolwiek chciał się z tobą przespać. Nie żebym namawiała. Nie bądź suką, nie zdradzaj Robbiego.
Znowu się krzywię. Jeszcze trochę i mi tak zostanie. Od kilku minut siedzę w samochodzie Robbiego, pod szpitalem. Valerie pojawiła się w mieszkaniu swojego syna kilka godzin temu i razem z Robbiem pojechali po Ottisa, zostawiając mi lexusa, żebym mogła się spotkać z Dorrit. Przegadałyśmy godzinę, w czasie której próbowała wybić mi z głowy mój genialny plan. I z każdą chwilą widziałam w nim coraz mniej geniuszu.
— Jeszcze go nie ma? — Głos Dorrit wyrywa mnie z zamyślenia. Czuję jak moje serce dudni głośno w piersi, a dłonie zaciśnięte na kierownicy robią się lepkie od potu.
— Nie...
— Może się rozmyślił... Nie byłoby to chyba takie dziwne, biorąc pod uwagę, że to Sam.
— Nie. — Zapewniam. — Nie jest tchórzem.
— Skoro tak mówisz.
Mogę sobie wyobrazić, jak wzrusza ramionami, siedząc po turecku na łóżku w tej ohydnej koszulce z napisem: "Mam cycki, mam rację".
Koło szpitala kręci się paru ludzi. Jest dziwnie spokojnie i ponuro. Niebo przybiera coraz to ciemniejszą barwę i jestem pewna, że jeszcze chwila i spadnie deszcz lub śnieg. Opieram głowę o zagłówek fotela i wtedy dostrzegam Sama.
Idzie nieco przygarbiony w swojej odwiecznej skórzanej kurtce i ciemnogranatowym szaliku, ciasno oplecionym wokół jego szyi. Przystaje przy schodach, prowadzących do wejścia i wyciąga z kieszeni paczkę papierosów. Zapala jednego i wkłada między wargi. Obserwuję go jak zaciąga się mocno i odchyla w tył głowę. W tej chwili jest tak niepodobny do brata, jak nigdy wcześniej.
Otwieram szybę, wpuszczając do wnętrza auta lodowate powietrze i naciskam klakson. Kilka głów odwraca się w moją stronę, a ja wychylam się przez okno i podchwytuję spojrzenie Sama. Macham mu, a moja ręką drży nieznacznie. Zamykam okno, kiedy rusza w moją stronę. Jest coraz bliżej, a ja czuję jakby był całe mile świetlne stąd.
— Cześć — mówię, kiedy otwiera drzwi od strony pasażera i patrzy na mnie niepewnie. — Wsiadaj, musimy pogadać.
Bez słowa wykonuje moje polecenie.
— Wyrzuć fajkę, tu się nie pali.
Parska cicho śmiechem, choć nie wesołym. Mimo to wyrzuca papierosa przez okno.
— Faktycznie fajki nie pasują do twojego lexusa.
— Nie jest mój — odpowiadam, nie patrząc na niego.
Kiwa głową ze zrozumieniem.
— Nieźle mu się powodzi.
Przenoszę na niego spojrzenie, ale nic nie mogę wyczytać z jego twarzy. Przełykam głośno ślinę.
— Ufasz mi, Sam?
Marszczy lekko brwi, a niepewność odbija się w jego granatowych oczach, jak w ciemnym jeziorze. Przez chwilę nic nie mówi, a potem lekko kiwa głową.
Nabieram powietrza.
— Więc mnie nie nienawidź, proszę — szepczę i blokuję zamki. Zanim Sam ma szansę zareagować, odpalam silnik i wyjeżdżam z parkingu.
— Co do cholery, Isa?!
Rzucam mu szybkie spojrzenie.
— Powiedziałeś, że mi ufasz.
Kątem oka widzę, jak mocno zaciska szczęki i pięści, jednak nic nie mówi. Z każdym pokonanym kilometrem Sam spina się jeszcze bardziej. A jego twarz blednie, kiedy zaczyna się domyślać, gdzie jedziemy. Wygląda jak przestraszony chłopie, jadący na wizytę do dentysty. Bez nagrody. Przez chwilę chcę zawrócić, jednak Sam nic nie mówi, nie nalega, jakby pogodził się z tym co zamierzamy zrobić i to dodaje mi odwagi.
— Czemu nie powiedziałaś mi wcześniej?
— Czego?
— Że nie ma go w szpitalu. — W jego głosie brzmi tłumiony gniew.
— Nie wiedziałam. — Z napięcia zaczyna boleć mnie szyja. — Dowiedziałam się dzisiaj rano. Robbie i twoja mama zabrali go kilka godzin temu.
— Mogłaś zadzwonić.
— I co by to dało? — Zerkam na niego, ale zaraz powracam spojrzeniem na drogę. — Co by to zmieniło, Sam? Powiedziałeś, że tego chcesz, więc robię to o co prosiłeś. Jadę tam z tobą. Będę tam z tobą. — Dodaję twardo.
Sam przygryza lekko dolną wargę.
— Będziesz? — pyta. — Gówno prawda, Isa. Będziesz tam z Robbiem. Czy on w ogóle wie, że tam jedziemy? A matka?
Nie odpowiadam od razu. Chcę być tam dla niego. Chcę być dla niego tak bardzo, że zapominam, że powinnam być tam dla Robbiego.
— Nie wiedzą — mówią szeptem.
Sam wzdycha ciężko i uderza mocno głową o zagłówek fotela. Zamyka oczy i siedzi tak bez ruchu, dopóki nie zatrzymuję auta na parkingu przed domem Blacków.
Patrzę na jego pozbawioną wyrazu twarz i mogę sobie jedynie wyobrażać, jak bardzo jest mu ciężko. Chcę zabrać od niego trochę tego cierpienia, więc chwytam go za zaciśniętą na kolanie dłoń. Drga nieznacznie i powoli zaczyna rozprostowywać palce. Ucieka z niego trochę napięcia i otwiera oczy. Patrzy na mnie bez słowa, a ja jak zwykle mam wrażenie, że prześwietla mnie na wylot.
— Będzie dobrze, Sam. Cokolwiek się zdarzy, będzie dobrze. Powinieneś zamknąć ten rozdział i teraz masz szansę to zrobić.
— Jestem na niego wściekły, Isa. Jestem... kurwa, jak mogę być na niego wściekły skoro, on...
Mocniej ściskam jego dłoń.
— W porządku, Sam. Masz prawo czuć, cokolwiek chcesz. Możesz być wściekły.
Sam jeszcze przez chwilę na mnie patrzy, a potem wychodzi z samochodu. Zaciskam mocno w pięści kluczyki i ruszam za nim. Wygląda na udręczonego i starszego niż w rzeczywistości, kiedy staje przed drzwiami. Staję obok niego, a jego ręka zaciska się na mojej. Oddaję uścisk i wtedy mnie puszcza. Wchodzimy do środka.
Hol, tak samo jak salon, jest pusty. W powietrzu unosi się nieznośna, ciężka cisza, kiedy odwieszam swój płaszcz i kurtkę Sama w garderobie. Obserwuję go, kiedy rozgląda się dookoła i zastanawiam się co się dzieje w jego głowie. Zagryzam mocno dolną wargę, kiedy jego wzrok zatrzymuje się na pianinie, stojącym w salonie. Zastanawiam się, czy myśli o tym samym. Czy myśli o tym, jak siedzieliśmy przy nim razem? Czy pamięta, jak rozmawialiśmy nocami w ciemnej, pogrążonej we śnie kuchni. Czy pamięta cokolwiek. A kiedy przenosi na mnie granatowe spojrzenie, wiem że tak. I tak bardzo chcę go dotknąć, objąć, pocieszyć. Jak mogę tego chcieć skoro wiem, że na piętrze jest jego brat, z którym powinnam teraz być i ich umierający ojciec?
Robbie pojawia się na schodach, zupełnie jakby słyszał moje myśli. Zatrzymuje się w połowie ich wysokości i nieruchomieje, wlepiając spojrzenie w Sama. Patrzy na niego z kamienną twarzą, a potem przenosi spojrzenie na mnie. I czuję się tak jakby mnie spoliczkował. Żołądek zamienia mi się w ciężką bryłę lodu, a serce łomocze tak głośno, że dziwię się, że inni go nie słyszą.
— Robbie — zaczynam, ale jego ciężko spojrzenie, zamyka mi buzie.
— Co on tu robi? — pyta, kiedy znajduje się przy mnie. Jego głos jest tak lodowaty, że jeżą mi się włosy na karku.
— Zostaw ją w spokoju, to nie jej wina — warczy Sam, stając obok mnie. Jest tak blisko, że czuję jego ciepło. Nie powinien stać tak blisko.
— Nawet się nie odzywaj, sukinsynu — odpowiada podobnym głosem Robbie. Taki przeklinający i wściekły wydaje mi się być całkiem obcy.
— Bo? — Sam robi krok w jego stronę. — Jesteś wciekły, bo zrobiła coś do czego ty nie miałeś jaj? Nie sądzisz, że gdybyś nie był takim pierdolonym tchórzem, to ty byś się ze mną skontaktował, a nie ona?
— Nie masz prawa tu być.
Patrzą na siebie wściekle, jak drapieżniki gotowe zaraz skoczyć sobie do gardeł. I jestem pewna, że wcześniej czy później to zrobią. Nie jestem pewna, czy powinnam się do tego mieszać.
— Robbie, proszę cię... — zaczynam, ale wiem, że mnie nie słucha. Nawet nie patrzy w moją stronę.
— To mój ojciec. I z nim porozmawiam czy ci się to podoba czy nie.
Robbie zaciska mocno szczęki, a Sam rzuca mi pośpieszne spojrzenie i wyciąga w moją stronę rękę. Czuję jak pęka mi serce. Robbie patrzy na mnie zraniony i wściekły. Spojrzenie Sama jest proszące i cholernie, ale to cholernie smutne.
— Obiecałam mu, że z nim pójdę. Przepraszam, Robbie.
Robbie wygląda, jakbym go właśnie uderzyła. Nie chwytam ręki Sama, ale ruszam powoli po schodach, czując że jeszcze chwila i się rozpłaczę, jak żałosna pięciolatka.
Sam zrównuje się ze mną na schodach i szepcze tylko:
— Dziękuję.
Nie ufam własnemu głosowi, więc jedynie kiwam lekko głową. W gardle stoi mi wielka kula, której nie potrafię przełknąć.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro