Rozdział Dwudziesty
Robbie nie wygląda na zadowolonego. Właściwie przypomina mi chmurę burzową, gotową w każdej chwili ciskać pioruny. Ten ponury wyraz twarzy dziwnie mi do niego nie pasuje. Zwłaszcza w zestawieniu z eleganckim, czarnym smokingiem. Jestem wściekła na samą siebie, bo mimowolnie zerkam na jego brata, stojącego przy ołtarzu. Dziwnie się na niego patrzy, kiedy nie ma na sobie podartych dżinsów i skórzanej kurtki.
Ostatni raz widziałam go w hotelowym pokoju dwa miesiące temu. I nie mogłam zapomnieć o tym spotkaniu. Nie mogłam zapomnieć jego słów, ani jego ciepłych, szorstkich rąk, zaciśniętych na moich dłoniach. Miałam wrażenie, że samo patrzenie na niego, samo myślenie o nim było zdradą w stosunku do Robbiego. I wiem, że muszę coś z tym zrobić. W końcu muszę podjąć decyzję.
— Robbie, proszę cię — jęczę cicho po raz tysięczny tego popołudnia. Jakaś starsza pani syczy na mnie, jak rozjuszony kot.
Wywracam oczami, zerkając w stronę wysokiego gotyckiego okna. Na zewnątrz mokra plucha ustępuje miejsca białej pierzynie. Od samego rana sypał śnieg, ku ogromnej uciesze Lany. Marzyła o białym ślubie.
— Staram się — odpowiada, nawet na mnie nie patrząc. — Nie znaczy to jednak, że cała ta sytuacja choć odrobinę mi się podoba.
Naprawdę nie chcę się z nim kłócić. Nic nie mogę jednak poradzić na to, że z każdym kolejnym słowem wypowiedzianym z jego ust, w moje serce wbija się malutka szpilka. Milczę, bo wiem, że gdyby moje usta w końcu przemówiły, wbiłabym w jego serce wielki, zardzewiały topór.
— Lana to moja przyjaciółka — zaczynam znowu. Wałkowaliśmy ten temat od ponad tygodnia, w czasie którego Robbie sprzeczał się ze mną, że lepiej byłoby spędzić Sylwestra w towarzystwie Morgana i innych znajomych.
— I akurat musi wychodzić za Parrisha, nie twoja wina — warczy cicho, poprawiając muszkę.
Krzywię się ostentacyjnie.
— Dokładnie, Robercie, nie moja cholera wina. Nie zachowuj się jak pięciolatek.
— Nie przyszło ci do głowy, że po prostu nie chcę tu być? — pyta. — Że nie chcę na niego patrzeć.
Moje spojrzenie automatycznie kieruje się w stronę ołtarza. Serce uderza mi dziko w piersi. Też nie chcę, żeby się spotkali. Nie wiem nawet czy ja chcę go spotkać. Bo jak mam udawać, że nic dla mnie nie znaczy. Jak mam udawać, że nie znam jego rąk, sunących po moim ciele. Jego ust na moich ustach... Jak mam zapomnieć o wszystkim o czym mówił.
— Co według ciebie miałam zrobić? — Mówię, obserwując Lanę. Wygląda pięknie w białej sukni. Jest w niej tyle delikatności, że wcale się nie dziwię, że Jake tak bardzo oszalał na jej punkcie.
— Miałam zaprosić kogoś innego czy iść bez osoby towarzyszącej?
Poprawiam szybko czerwony materiał sukni. Jest nadzwyczaj prosta, z dużym dekoltem w szpic i rozcięciem na lewym udzie. Prezentuję się nad wyraz dobrze i może nawet moja matka skinęłaby z aprobatą głową.
— Nie puściłbym cię tu samej — rzuca, nie patrząc na mnie. Moje ciało reaguje bez udziału mojej woli. Drżę niespokojnie, zastanawiając się co znaczą jego słowa. Obserwuję jego profil, ale uparcie nie odrywa spojrzenia od ołtarza. Patrzę bez słowa, jak przeczesuje palcami włosy i marszczy brwi. Jego ramiona są spięte i mam wrażenie, że chce powiedzieć coś jeszcze. Boję się zapytać, więc milczę. Kieruję spojrzenie w stronę ołtarza i nie odrywam go nawet na moment. Nie chcę widzieć wyrazu twarzy Robbiego, kiedy państwo młodzi składają sobie słowa przysięgi. A mimo to zerkam pośpiesznie na jego brata.
Patrzy prosto na mnie i nic nie mogę poradzić na to, że serce bije mi szybciej.
*
Patrzę zauroczona na Lanę i Jake'a, kiedy tańczą przytuleni przy jednej z wielu wolnych piosenek, które tego wieczoru wypełniają wystawną salę balową. Wszędzie mienią się jasne światełka, nadając pomieszczeniu romantyzmu i magii.
Jake mówi jej coś na ucho, a Lana wybucha głośnym śmiechem, odchylając do tyłu głowę. Wygląda jak uosobienie szczęścia i miłości. Tak to wszystko powinno wyglądać. Właśnie tak powinnam patrzeć na Robbiego. Ale Robbie siedzi przy stoliku ze szklanką burbonu w ręku i pochmurnym wzrokiem obserwuje swojego brata, stojącego w kącie razem z Thomasem i dwoma nastolatkami. Jedna z nich wygląda łudząco podobnie do Jake'a, więc zapewne to jego młodsza siostra. Obok niej stoi drobna brunetka, rozglądając się dookoła niepewnym wzrokiem. Podchwytuje moje spojrzenie, więc uśmiecham się do niej lekko. Odpowiada tym samym i szybko ucieka wzrokiem. Wygląda jak małe, przestraszone zwierzątko.
— Zaraz się porzygam od nadmiaru słodyczy i miłości. — Dorrit wiesza się na moim ramieniu, siadając na wolnym krześle przy naszym stoliku.
— A nie od nadmiaru alkoholu? — Unoszę brew, na co macha lekceważąco ręką.
— Wbrew pozorom jestem trzeźwa jak świnia.
— A nie wyglądasz — mówię.
Dorrit mnie ignoruje. Zerka kątem oka na Robbiego.
— Co z nim? — pyta.
Wzruszam ramionami.
— Kłopoty w raju? — Unosi w górę brew, ale kiedy ją ignoruję, wywraca oczami. — Idę tańczyć. Robbie! — Zwraca się do niego. Robbie podnosi na nią znudzone spojrzenie. — Ruszaj dupę i zaproś swoją narzeczoną do tańca!
Zanim którekolwiek z nas ma szansę się odezwać, ta już jest na parkiecie. Szybko dołącza do niej Asher, próbując usilnie złapać ją za tyłek. Odgania się, po czym uderza go mocno zaciśniętą pięścią w ramię, ale Asher wybucha tylko śmiechem i wyciąga ręce w obronnym geście. Kiedy zaczynają tańczyć do skocznej piosenki, zerkam na Robbiego.
— Chodź — mówi, wyciągając do mnie rękę. Chcę się na niego gniewać. Chcę być zła o ten jego wisielczy humor i pretensję. Chcę być zła, ale nie potrafię. Podaję mu rękę i bez słowa ruszamy w kierunku parkietu. Znajdujemy trochę wolnego miejsca do tańca. Robbie nic nie mówi, obracając mnie i przyciągając do siebie. Chyba oboje unikamy swojego spojrzenia, jakby przeczuwając że coś złego, coś bardzo bardzo złego, czai się za rogiem. I żadne z nas nie ma odwagi temu sprostać.
Piosenka się kończy i z głośników znowu zaczyna lecieć powolna, romantyczna ballada. Robbie w końcu odnajduje moje spojrzenie. I znowu widzę w nim coś ciepłego. Odgarnia za ucho jeden z moich zbłąkanych kosmyków i uśmiecha się do mnie. Widzę jednak w tym uśmiechu coś smutnego.
Nie mam szans, jednak zapytać o cokolwiek, bo czyjeś mocne ręce łapią mnie za talie i obracają gwałtownie w swoim kierunku. Z mojego gardła wydobywa się cichy okrzyk zaskoczenia.
— Puść ją — warczy Robbie, łapiąc mnie za nadgarstek.
— Daj spokój, braciszku. — Sam przechyla głowę, patrząc na niego z kpiącym uśmiechem. Jego ręce nadal znajdują się na moich biodra, a moje głupie serce bije zdecydowanie zbyt szybko. — Boisz się czegoś?
Mierzą się spojrzeniami, a ja wstrzymuję oddech, bojąc się powiedzieć cokolwiek. Bo cokolwiek mogłoby mnie zdradzić. Nie chcę, żeby Robbie się domyśli, że ja i Sam... że coś miedzy nami się dzieje. Coś niebezpiecznego, nie do końca uczciwego. I nie chcę... Nie potrafię odmówić sobie tego jednego, głupiego tańca z Samem. Wiem, że powinnam się odezwać. Powiedzieć, że nie jestem zabawką, którą mogą sobie przerzucać z rąk do rąk, że mogę sama decydować. Zamiast tego nadal milczę. To głupie z mojej strony. Może sama jestem zwyczajnie głupia.
— Uwielbiasz to, prawda? — pyta Robbie, puszczając moją rękę. — Siać zamęt i robić wszystkim na złość.
Uśmiech Sama nie powiększa.
— Może. A może chodzi tylko o ciebie.
— Sam — szepczę cicho, tak że tylko on mnie słyszy. To wystarcza. Zerka na mnie szybko.
— No dalej, Robbie — kontynuuje Sam. — Pozwól mi zatańczyć z twoją dziewczyną. Przecież jest twoja, nie ucieknie ci.
Widzę, jak szczęki Robbiego zaciskają się nerwowo.
— Isa — mówi.
— To tylko jeden taniec, Robbie. — Uśmiecham się do niego lekko, uspokajająco. I sama sobie nie wierzę. Robbie kiwa głową i widzę, że go tym zraniłam. Patrzę jak odchodzi, ale zanim siada przy stoliku, pojawia się obok niego Lana i z uśmiechem ciągnie go do tańca. Wiem, że jej nie odmówi. Nie wypada, a poza tym Lana jest tak urocza, że nikt by jej nie odmówił. Podejrzewam, że właśnie dlatego to robi. Zaprasza go do tańca, żeby nie czuł się odtrącony, dając mi możliwość rozmowy z Samem. Lana uśmiecha się do mnie lekko, kiedy podchwytuje moje spojrzenie.
— Dobrze się bawisz? — pyta Sam, przyciągając mnie do siebie mocno. Zarzucam mu ręce na szyję, czując jak pocą mi się palce.
— Nie jestem pewna — odpowiadam zgodnie z prawdą. Nagle jest mi niewyobrażalnie gorąco, a całe moje ciało płonie od dotyku jego rąk na mojej skórze.
— Wyglądasz na rozkojarzoną — Śmieje się, odgarniając kosmyk moich włosów.
Patrzę gdzieś w okolice jego szyi, na biały lekko wywinięty kołnierzyk i na czarną muchę. Ma trzydniowy zarost, który tak uwielbiam. Pachnie alkoholem i cytrusami. Boję się podnieść spojrzenie, bo wiem, że utonę w jego granatowych oczach. Obserwuję więc Robbiego i Lanę. Rozmawiają o czymś, wymieniając się uśmiechami. Wiem, że Robbie nie powie nic niemiłego, nawet jeśli nie podoba mu się to, że musi tutaj być.
— Dlaczego za wszelką cenę starasz się go zdenerwować? — pytam. Zerkam na niego szybko, ale zaraz uciekam spojrzeniem.
— Jest moim młodszym bratem, to chyba mój obowiązek, co nie? — Czuję jak wzrusza ramionami. Głos ma protekcjonalny.
— Ja nie wkurzam Linsey.
— Bo jesteś perfekcyjna — mówi z przekąsem. — Zresztą to Linsey jest od wkurzania.
Przez chwilę milczy, poddając się spokojnej muzyce. Mam ochotę przytulić go mocniej i położyć mu głowę na ramieniu. Wciągnąć w nozdrza ten męski, cytrusowy zapach. Ale czuję na sobie spojrzenie Robbiego, więc zagryzam mocno wargi i znowu wlepiam wzrok w wymięty kołnierzyk.
— Czemu nawet na mnie nie patrzysz? — pyta. Zagryzam wargę jeszcze mocniej, a kiedy nie odpowiadam, łapie delikatnie mój podbródek, zmuszając mnie żebym na niego spojrzała. Boże, jest taki piękny. Tak przystojny, że aż zapiera mi dech w piersiach. Ale to to coś w jego oczach, sprawia, że nie mogę oddychać. Nie mam pojęcia co to takiego, ale w oczach Robbiego, tak podobnych, nigdy nie potrafiłam tego odnaleźć.
— Mam mętlik w głowie — mówię tak cicho, że nie jestem pewna czy mnie usłyszy.
— Nie wydaje mi się — odpowiada równie cicho, z ustami przy moim uchu. — Myślę, że już dawno jest wszystko jasne, Śnieżynko.
Piosenka dobiega końca i Sam odsuwa się ode mnie, nie odrywając ode mnie wzroku. Uśmiecha się smutno i nie czekając na moją reakcję, odwraca się na pięcie i znika w kolorowym tłumie. Nie mija sekunda, a Robbie zjawia się u mojego boku.
— Nie podoba mi się, jak na ciebie patrzy — mówi, prowadząc nas do stolika.
Marszczę brwi, a serce podchodzi mi do gardła.
— Chce zrobić mi na złość — kontynuuje. — Cholerny dupek. Wiedziałem, że będzie próbować mnie wkurzyć. —Nagle na mnie patrzy. — Musiałaś z nim tańczyć?
— To tylko taniec, Robbie.
— Z Samem to nigdy nie jest tylko...
Łapię go za rękę.
— Daj spokój, Robbie. — Przełykam wielką gulę paniki i wyrzutów sumienia, która nagle rośnie mi w gardle. — Możemy po prostu dobrze się bawić? Do północy została godzina, potem jeśli chcesz możemy wracać do domu, dobrze?
Zaciska mocniej palce na mojej dłoni i przykłada ją do ust, aby złożyć na kostkach moich palców delikatny pocałunek.
— Obiecujesz?
— Obiecuję.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro