Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział Czternasty



Robbie wygląda na wyjątkowo niezadowolonego, kiedy zatrzymuje samochód przed moim mieszkaniem. Zaciska nerwowo ręce na kierownicy i przygryza dolną wargę.

Nie mam pojęcia co powiedzieć. Mam wrażenie, że wtargnęła między nas jakaś dziwna niezręczność i żadne z nas nie miało siły i ochoty z nią walczyć.

— Kocham cię, Robbie — mówię cicho, zastanawiając się jednocześnie co to tak naprawdę znaczy. Czy to kocham, mówiące: „Chcę za ciebie wyjść. Chcę wprowadzić się z tobą do tego cholernego domu Harrisonów. Chcę być twoją żoną i urodzić ci dzieci. Chcę widzieć cię codziennie rano do końca moich dni. Chcę tęsknić i wybierać z tobą kolor ścian do naszej sypialni", a może to „kocham cię, bo znam cię jak siebie samą. Kocham cię, bo zawsze kochałam, bo kochanie ciebie jest takie proste. Bo nie wiem co bez ciebie zrobię. Bo jesteś częścią mnie, ale nie wiem czy częścią niezbędną do życia." ?

— Ja ciebie też, Melly. — Chce mi się płakać, bo nie nazywał mnie tak od bardzo, bardzo dawna. I to w jakiś chory sposób pokazuje jak bardzo się zmieniliśmy, jak bardzo byliśmy ślepi. Kiedy przestaliśmy śmieć się w swoim towarzystwie? Kiedy przestaliśmy rozmawiać i grać w durne gry w sobotnie wieczory? Przez cały ten czas wmawiałam sobie, że to część dorastania. Że o to chodzi w dojrzałym związku. A co jeśli nie? Co jeśli zamiast do początku nowego rozdziału zbliżamy się do końca?

Patrzę na Robbiego, kiedy marszczy brwi i uchyla kilka razy usta, chcąc coś powiedzieć. Nie chcę do pośpieszać. Boję się tego co może mi powiedzieć i boję się tego co ja chcę mu powiedzieć. Boję się powiedzieć mu o Nowym Jorku, o moich obawach. Kiedyś, dawno temu się nie bałam.

Mój dzwoniący telefon, ratuje nas od milczenia i niezdecydowania. Wyciągam komórkę z torebki i rzucam Robbiemu przepraszające spojrzenie.

Mam nadzieję, że moja twarz nie wyraża takiego przerażenia, jakie czuję, widząc na wyświetlaczu napis „Sam".

— Nie mogę teraz rozmawiać — warczę do telefonu i już chcę się rozłączyć, kiedy słyszę męski głos. Głos, który na pewno nie należy do Sama.

— Przyjedź po swojego chłopaka — mówi nieznajomy. Zdezorientowana marszczę brwi i zerkam na Robbiego. Patrzy na mnie uważnie.

— To pomyłka — mówię szybko. Krew szumi mi w uszach tak głośno, że ledwo słyszę odpowiedź.

— Jesteś Isa? — pyta zirytowany.

— Tak, ale...

— Więc przyjedź po niego na Barnes Street 129. Powiedział, że nie wyjdzie bez ciebie. Koleś wygląda tak żałośnie, że nie masz serca wyrzucać go na ulicę.

Mężczyzna się rozłącza, a ja staram się uspokoić oddech. Robbie obserwuje mnie, kiedy chowam telefon do torebki.

— Wszystko w porządku? — pyta.

— Tak, to zwykła pomyłka. — Wymuszam uśmiech. Coś mi mówi, że wie, że kłamię. Jak mógłby nie wiedzieć, skoro zna mnie lepiej niż ktokolwiek?

Otwieram drzwi samochodu i wychodzę, wcześniej rzucając:

— Zadzwoń, kiedy dojedziesz, dobrze? — Kiwa w odpowiedzi głową, zanim odjeżdża. A ja jeszcze długo mam przed oczami jego bladą zranioną twarz.

Uliczne światła odbijają się od szyby mieszkania z naprzeciwka. Patrzę na nie jak zahipnotyzowana, ledwo odczuwając skutki chłodnego już czerwcowego powietrza. Dopiero, kiedy zaczynają drętwieć mi palce, a policzki szczypią od chłodu, decyduję się na najgłupszą rzecz w całym moim życiu. A zrobiłam ich już zaskakująco dużo. Nie rozumiem samej siebie. Przecież jestem odpowiedzialną, młodą kobietą. Mam plan, którego powinnam się trzymać. Bezpieczny, stabilny plan. Bo właśnie tego chcę. Stabilnego bezpiecznego życia z Robbiem. Chcę tego chcieć! Nie wiem, może to jakaś reakcja obronna, bo ludzie zawsze trzymają się tego co znane. W tej chwili jednak, chcę się rzucić na głęboką wodę bez koła ratunkowego. Z własnej nieprzymuszonej woli postanawiam się utopić.

Dźwięk silnika samochodu Robbiego już dawno zniknął w odgłosach zasypiającego miasta, kiedy wychodzę na główną drogę i podchodzę do stojących na parkingu taksówek. Ręce drżą mi jak u staruszki, kiedy otwieram drzwi.

— Barnes Street 129 — rzucam cichym głosem do kierowcy. Ten zerka na moje odbicie w lusterku i bez słowa odpala silnik.

O dziwo nie jestem zdenerwowana. Nie stresuję się. Jestem najzwyczajniej w świecie zła. Nawet nie tylko na Sama. Jestem wściekła na siebie. Za to, że się przejmuję. Że chcę go zobaczyć, nawet jeśli sobie pogrywa. Nie wiem na co liczę i chyba nawet nie chcę wiedzieć. Chcę mu jedynie wygarnąć jak bardzo mnie zranił i że robi to nadal, za każdym razem kiedy go widzę. Za każdym razem, kiedy przeszłość miesza się z teraźniejszością. Chcę zamknięcia. Podsumowania...

Pożegnania.

I nie mogę go zostawić zalanego w trupa w jakimś zapyziałym barze w Seattle. Chociaż powinnam móc, bo przecież kompletnie nic mnie z nim nie łączy.

Taksówka zatrzymuje się przez ciemną alejką, a ja przełykam głośno ślinę. Sam jest zwyczajnym dupkiem, zmuszając mnie do tego, żebym chodziła sama w nocy po jakichś podejrzanych barach. Jest egoistycznym dupkiem, który nie potrafi poradzić sobie sam ze sobą! A ja jestem chorą masochistką, która się na to godzi.

Proszę taksówkarza, żeby na mnie zaczekał i wyskakuję z samochodu. Chłodne powietrze pozwala mi się uspokoić i zebrać myśli. I nagle mam wątpliwości. To takie ludzkie ulegać impulsom i podejmować głupie decyzję. Stojąc w tej alejce, pod migającym czerwienią neonem Jeff's, zdaję sobie sprawę, jak bardzo Sam Black na mnie wpływa. I jak bardzo jest to niezdrowe. Nie chcę być niezdrowa. Ludzie z zaburzeniami psychicznymi powtarzają zdania, rytmy, czy ruchy. Moja perseweracja polegała na niemożności wyjścia z emocji, które były żywe pięć lat temu. Powtarzałam moje uzależnienie od Sama. Aż do znudzenia...

Wnętrze baru pogrążone jest w półświetle i gęstym tytoniowym dymie. Chwile zajmuje mi zlokalizowanie Sama. Siedzi przy ladzie baru, pochylając się nad pustą szklanką. Naprawdę wygląda żałośnie. I krucho...

Mam ochotę się rozpłakać na jego widok i go objąć. A jednocześnie chcę do uderzyć. Chcę żeby cierpiał jak ja, te kilka lat temu. I wiem, że to okropne i niedojrzałe z mojej strony. Ale czy nie tak zachowują się ludzie? Czy nie jesteśmy mściwi i zawistni? Czy nie kąsamy wtedy, gdy jesteśmy zranieni?

Barman podchwytuje moje spojrzenie i unosi w górę rękę. Jest wielki i barczysty, i jestem przekonana, że nie miałby problemów, żeby wyrzucić z lokalu Sama, który mimo swojej umięśnionej sylwetki, wygląda przy nim jak przedszkolak. Tym razem zamienił swoją czarną ramoneskę na skórzaną, brązową kurtkę. Wygląda w niej jakoś nieswojo. Nie pasuje do niego.

— Nie chciał mi podać adresu — mówi barman, kiedy podchodzę do kontuaru. — A wygląda na tak nawalonego, że nie chciałem go puszczać samopas.

Sam podnosi głowę i patrzy na mnie przekrwionymi oczami. Uśmiecha się nieco kpiąco i leniwie.

— Śnieżynka — mamrocze.

Przygryzam wargę, kręcą z politowaniem głową. Pod jego lewym okiem widnieje wielkie zaczerwienienie.

— Poprztykał się z kilkoma klientami. — Wyjaśnia mi barman.

— Dziękuję za telefon — mówię cicho, nie odwracając spojrzenia od Blacka. — Chodź, zawiozę cię do domu.

Sam wstaje niezdarnie z wysokiego krzesła i zatacza się lekko. Chcę złapać go pod ramię, ale mnie odpycha.

— Dam sobie radę.

— Wiem, doskonale sobie przecież radzisz, prawda? — Nie mogę się powstrzymać od zgryźliwości.

Sam rusza w stronę wyjścia, a ja jeszcze raz dziękuję barmanowi. Odprowadza nas wzrokiem, dopóki nie wychodzimy na zewnątrz. Prowadzę Sama do taksówki. Wsiada niezdarnie, jęcząc głośno i psiocząc coś pod nosem. Nie chcę nawet na niego patrzeć. Podaję taksówkarzowi adres mieszkania starszego Blacka.

Głowa Sama kołysze się na jego karku, aż wreszcie opada na moje ramię. Jego ciepły oddech łaskocze moją szyję i moim ciałem znowu wstrząsają te przyjemne dreszcze. Jego usta są zbyt blisko mojego ciała, jego oddech jest zbyt ciepły, zbyt znajomy. Nienawidzę się za to, że pozwalam sobie czuć to wszystko.

— Nienawidziłem go — mamrocze niewyraźnie. — Miał wszystko. Pieprzony idealny Robbie. Idealny syn, idealny kurwa uczeń — mówi dalej, a w przez wściekłość w jego głosie przebija się coś jeszcze. Coś na kształt rozpaczy. Czuję, jak jego ręka wślizguje się za moje plecy, druga obejmuje mnie od przodu. Tuli się do mnie jak do poduszki, a ja nie mogę się ruszyć. Nie mogę oddychać. Mam wrażenie, że jedyne co utrzymuje mnie na tym świecie to właśnie jego ręce, oplatające mnie jak pajęczyna. Nie istnieje nic oprócz tej żółtej taksówki, jego ramion i cichego oddechu. Nie ma Robbiego, nie ma moich rodziców, nie ma wymagań i presji. Cały świat kurczy się do rozmiarów tego samochodu. Nagle jest dobrze.

Moje serce płonie boleśnie. Płomienie zaczynają trawić całe moje ciało, ale o dziwo nic nie boli.

— A potem przyprowadził ciebie. Boże, jak on na ciebie patrzył, Iss. Jakby był w stanie podpalić świat, gdybyś go tylko poprosiła. — Sam śmieje się cicho, ale nie jest to wesoły śmiech.

Jakaś część mnie rejestruje, że taksówkarz rzucam nam przez ramię uważne spojrzenie. Opanowuję łzy cisnące mi się do oczu.

— I wiedziałem, że nie mogę go pokonać w niczym, oprócz tego... Mogłem mieć jego dziewczynę. Idealną dziewczynę Robbiego. Więc ją sobie wziąłem.

Śmiech narasta mu w gardle. Czuję go, kiedy jego usta dotykają mojej odsłoniętej szyi. Już nie powstrzymuję łez. Płyną po moich policzkach swobodnie. Nawet nie staram się ich zetrzeć. Nie mogę. Po prostu siedzę nieruchomo, jak porcelanowa lalka. Serce zaczyna mnie boleć.

Spojrzenie taksówkarza śledzi każdy nasz ruch w lusterku. Taksówka stoi na światłach i mam ochotę uciec skąd jak najdalej, a jednocześnie sama myśl o tym, że mogłabym zostawić tutaj Sama, przysparza niemal fizycznego bólu. Jestem boleśnie świadoma jego rąk, jego ust, które właśnie składają pocałunek na mojej szyi. Jego całego.

— Ale nigdy nie byłaś moja, Is — mamrota dalej. Boję się spojrzeć na jego twarz. Boję się, bo wiem że przepadnę. Jego słowa ranią, ale mimo to chcę go jeszcze bardziej. W jego uścisku jest jakaś dziwna desperacja. Niema prośba, której nie mogę spełnić. — Prawda? Po prostu mi powiedź, Iso. Po prostu mi to powiedz. Powiedz, że nigdy nie byłaś moja, że należysz do niego i muszę odejść. Karz mi wypierdalać z twojego życia. Musisz mi to powiedzieć, bo sam nie dam rady odejść. Proszę, Isa. Proszę...

Z mojego gardła wyrywa się głośny szloch. Nie potrafię go powstrzymać. Nic już nie wiem.

— Przepraszam. Przepraszam — szepta do mojego ucha. Jego usta zaczynają delikatnie całować moją szyję, moje ramię, policzki. Nagle jest wszędzie. Pomimo tego, że siedzi obok mnie, jest wszędzie. Na mojej szyi, w moim sercu, łaskocze mnie w brzuchu, wypełnia moje piersi, moje żyły, każdy oddech, każde bicie serca. Jest wszystkim. I to mnie przeraża. — Przepraszam. Tak bardzo przepraszam. Nie płacz, Śnieżynko. Tylko nie płacz, proszę. Nie zniosę tego, że znowu płaczesz przeze mnie.

Oddycham szybko, starając się opanować łzy. Stłumić jęk, który rozrywa mi gardło. Zaciskam mocno dłonie na jego ręce, która oplata mnie od przodu. Wbijam w nią mocno paznokcie, ale Sam nawet się nie krzywi. Nawet tego nie zauważa.

— Złamałeś mi serce — szepcę wreszcie ledwo dosłyszalnie. Sam jęczy jak zranione zwierze, chowając twarz w zagłębieniu mojej szyi. Czuję na niej coś mokrego. Płacze. Płaczemy oboje. — Złamałeś mnie całą, Sam.

Taksówka zatrzymuje się przed mieszkaniem Sama. Płacę mężczyźnie należną sumę i razem z Samem wchodzimy do budynku. Jest tak pijany, że muszę mu pomagać iść prosto. Chcę się na niego gniewać, ale nawet nie potrafię. Wygląda tak krucho i bezradnie.

Chwilę siłuję się z zamkiem, a kiedy jesteśmy już w jego mieszkaniu, pomagam mu dojść do sypialni i zdjąć ubrania. Zostaje w samych bokserkach, a moje serce nie może zignorować tego widoku. Sam wygląda niesamowicie. Jest jak żywe płótno, pokryte kolorowymi tuszami. Jest piękny. Najzwyczajniej w świecie piękny. A piękne rzeczy nie powinny być smutne i złamane. Moje serce nie potrafi zignorować wytatuowanej na piersi śnieżynki.

Przykrywam go kołdrą i delikatnie odgarniam kilka czarnych kosmyków, które opadły mu na czoło.

— Isa... — mówi, kiedy zbieram się do wyjścia. — Zostaniesz ze mną?

Patrzy na mnie tymi granatowymi oczami, którymi nie potrafię się oprzeć. Lśni w nich nieme błaganie i lęk. Wiem, że nie mogę zostać. Nie mogę go kochać. To nie ma sensu... Ja i on nigdy nie znajdziemy się na tej samej stronie. Nawet gdybym nie wyjeżdżała do Nowego Jorku. Nawet gdyby nie było Robbiego. Za bardzo się różnimy. Za dużo już się wydarzyło.

— Proszę...

Nie wiem czemu, kiwam twierdząco głową. Sam rozluźnia mięśnie, zupełnie jakby poczuł niewyobrażalną ulgę. Może właśnie to, że za niedługo mnie nie będzie w Seattle, dodaje mi odwagi.

— Będę w salonie — mówię cicho.

— Nie — szepcze, podnosząc się na łokciach. — Śpij dziś ze mną, Isa. Proszę.

Najwyraźniej widzi moje wahanie, bo dodaje:

— Nie będę niczego próbował, przysięgam. Po prostu chciałbym mieć cię blisko tej jednej nocy. Proszę...

Nigdy nie słyszałam, żeby tyle raz pod rząd powiedział proszę. Coś drga w moim sercu i walczę ze sobą, żeby się nie rozpłakać. Czując na sobie jego spojrzenie, ściągam spodnie.

— Tam — mówi, wskazując na komodę. — W pierwszej szufladzie. Możesz pożyczyć moją koszulkę. — Uśmiecha się ciepło. — Kocham cię w moich koszulkach.

Serce podchodzi mi do gardła, kiedy wypowiada dwa pierwsze słowa. Fala ulgi miesza się z rozczarowaniem. Kiwam głową, nie ufając mojemu głosowi i wyciągam jedną z koszulek. Jest duża i czarna.

— Odwróć się — proszę.

— Nie.

Sam śmieje się głośno i kręci głową jak pięciolatek. Wygląda przy tym zabawnie i uroczo, więc nawet nie mogę się na niego gniewać.

— Odwróć się, albo sobie pójdę.

Sam wywraca oczami, ale posłusznie odwraca się w drugą stronę. Szybko ubieram koszulkę i ściągam biustonosz. Trochę niepewnie podchodzę w stronę łóżka, a Sam przesuwa się, żeby zrobić mi miejsce. Cała pościel pachnie oszałamiająco znajomo i nieznajomo jednocześnie. Pachnie Samem. Zapach jest tak intensywny, że omal nie zwala mnie z nóg.

Kiedy tylko znajduję się na łóżku, Sam przytula się do mnie, jak mały przestraszony chłopiec. I ta głupia, naiwna część mnie znowu chce spróbować uratować tego chłopca. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro