Rozdział Trzydziesty czwarty
— Nie chcę żebyś tam szła! — mówi po raz kolejny tego poranka Sam, chodząc nerwowo po salonie.
— Na litość boską, Sam! — krzyczę znowu. — Przecież nie idę tam, żeby się z nim przespać, tylko żeby zabrać swoje rzeczy!
— A skąd mam to wiedzieć?! — wrzeszczy, jeszcze głośniej niż ja. — Byłaś z nim przez cztery lata i nadal ryczysz za każdym razem, kiedy go widzisz! Powie ci kilka rzewnych słów...
— Skończ! — Patrzy na mnie spod łba. — Zamknij się, zanim dokończysz to zdanie, Sam.
Biorę głęboki oddech. Kątem oka widzę Thomasa, krzątającego się w kuchni. Obserwuje nas z daleka, zerkając raz za czas, jakby sprawdzając czy ma uciekać z pola walki.
— Naprawdę sądzisz... Boże, naprawdę, Sam? Naprawdę uważasz, że mogłabym to zrobić?
— Nie, po prostu...
— ... Cię kocha — Kończy z kuchni Thomas, śmiejąc się pod nosem.
— Spierdalaj — odpowiada mu Sam, opadając ciężko na kanapę.
— Luz, zamknę się w pokoju i będę udawał, że was nie słyszę. — Informuje nas Thomas i biorąc do ręki talerz z kanapkami, znika z salonu.
Wzdycham ciężko, siadając obok Sama.
— Muszę to zrobić, Sam. — Wykręcam nerwowo palce.
— Nie prawda — Upiera się jak mały chłopiec. — Nie chcę, żebyś tam szła. Na samą myśl, skacze mi ciśnienie.
Uśmiecham się do niego krzywo.
— Ale ja chcę. — Zakładam na ucho kosmyk włosów. — Zrozum, byłam z nim przez cztery lata, a znamy się niemal całe życie. Zasługuje na lepsze zakończenie. Oboje zasługujemy. Mówiłeś, że to wszystko rozumiesz.
Sam ucieka spojrzeniem.
— Wiem, Śnieżynko, po prostu... — Przejeżdża dłonią po twarzy. — Po prostu mi się to nie podoba. Nie mogę sobie poradzić z myślą, że tak wiele was łączy.
Biorę jego twarz w dłonie, zmuszając go, żeby na mnie spojrzał. Jego policzki są szorstkie, a w spojrzeniu gniew miesza się z lękiem i czułością.
— Kocham cię — mówię.
— Jego też kochałaś — szepcze cicho. — I przestałaś.
Opuszczam ręce, czując jak nagle zaczynają drżeć. Kręcę powoli głową, nie spuszczając spojrzenie z jego twarzy.
— Nie rozumiesz, Sam? — Patrzy na mnie zdezorientowany. — Właśnie o to chodzi... Byłeś pierwszym chłopakiem, którego pokochałam. I jakaś część mnie, nigdy nie przestała cię kochać. I cholera, nigdy nie przestanie. Uwierz mi, że próbowałam. Robiłam wszystko, żeby wyrzucić cię z serca, a ty wracałeś za każdym razem, jak jakiś cholerny, uparty bumerang.
Wypuszczam głośno powietrze, kończąc moją wypowiedź. Powoli wstaję z kanapy.
— Idę do Robbiego. Nie wyląduje u niego w łóżku. — Zapewniam. — Zabiorę swoje rzeczy i przeproszę go za wszystko co zrobiłam. Co my zrobiliśmy.
Sam patrzy na mnie długo, jakby się nad czymś usilnie zastanawiał.
— Zawiozę cię tam i będę czekał w aucie.
— Sam...
— Idę na kompromis — rzuca, wstając z kanapy. — Wesprzyj mnie w tym, Śnieżynko.
I puszczając mi oczko, rusza w stronę wyjścia. Zgarnia z wieszaka skórzaną kurtkę i zatrzymuje się w drzwiach, patrząc na mnie wyczekująco.
Wywracam wymownie oczami, widząc jego rosnący uśmiech. Nie zostaje mi nic innego jak do niego dołączyć.
*
Ręka, w której trzymam klucze drży jak staruszki, kiedy próbuję otworzyć drzwi. Ulga miesza się we mnie z rozczarowaniem, gdy wchodzę po pustego mieszkania.
Rzucam na przedpokój puste kartonowe pudło i siadam przy kuchennej wyspie. Rozglądam się po pomieszczeniu, czując jak gorące łzy zaczynają zbierać się pod moimi powiekami. Spędziliśmy w tym mieszkaniu wiele wspaniałych chwil i nie mogłam wyjść z podziwu, jakim cudem nic się tutaj nie zmieniło, skoro cały nasz związek legł w gruzach. Jakim cudem na stoliku w salonie, nadal leży moja książka, którą czytałam wieczorami. Czemu w łazience nadal są moje kosmetyki... Boże, wszystko wyglądało tak zwyczajnie. Jakbyśmy wyszli z mieszkania i zaraz mieli wrócić. Wrócić tacy sami jak byliśmy – szczęśliwi i zakochani.
Ocieram łzy ramieniem i zaczynam pakować swoje rzeczy. Kiedy biorę książkę ze stolika, łzy płyną mi już strumieniami i nie robię nic, żeby je zetrzeć. To i tak bez sensu.
Nagle drzwi mieszkania otwierają się i przez pierwszą sekundę myślę, że to Samowi znudziło się czekanie w samochodzie. Niestety wiem, że po pierwsze nie wie, które to mieszkanie, a po drugie zamknęłam drzwi na klucz.
— Co ty tu robisz? — pyta Robbie, stając na środku salonu. Na twarzy wypisane ma zaskoczenie, zmieszane z wściekłością. Boże, tak bardzo go zraniłam.
Przełykam szloch, rosnący mi w gardle.
— Przyszłam po swoje rzeczy.
Robbie rzuca pęk kluczy do koszyka, stojącego na stoliku pod ścianą. Nie trafia i spadają z łoskotem na ciemną, dębową podłogę.
— I musisz to robić jak tchórz? — pyta, a w jego głosie nie ma cienia sympatii. Stoi ciągle w tym samym miejscu.
— Ja, nie...
— Mogłaś zadzwonić — mówi. — Chyba, że mój numer też już usunęłaś. Wymazanie mnie ze swojego życia, zajęło ci naprawdę niewiele czasu.
— Robbie, proszę, to wszystko nie tak. — Łapię się za czoło. — To wszystko nie tak...
Kiwa głową.
— Masz rację, to wszystko nie tak. — Prycha z niedowierzaniem. — Przez myśl mi nie przeszło, że możesz zrobić coś takiego. Każdy, ale nie ty... I z nim! Kurwa, akurat z nim!
— Nie chciałam. — Głos mam słaby i płaczliwy. — Naprawdę, uwierz mi...
— Nie chciałaś przespać się z moim bratem? Dobre sobie...
Przełykam ślinę.
— Nigdy cię nie zdradziłam. Nie spałam z nim. Musisz mi uwierzyć... — błagam.
Robbie śmieje się cicho. Nie ma w tym śmiechu ani cienia wesołości.
— Nie sądzę, żeby to miało znaczenie. Po prostu nie rozumiem jak, kiedy?
Podchodzi do krzesła stojącego przy kuchennej wyspie i siada na nim, krzyżując nogi w kostkach.
— To z nim byłaś w Sylwestra? — pyta, wybuchając śmiechem. — Wtedy, kiedy czekałem na ciebie jak ostatni kretyn na sali, pełnej całujących się ludzi. Byłaś z nim, prawda?
Patrzę na swoje stopy, nie chcąc widzieć jego spojrzenia.
— To on do ciebie dzwonił, kiedy wmawiałaś mi, że to pomyłka? — pyta dalej, a ja nadal uparcie patrzę w podłogę.
Ze strachem rosnącym w bolącym sercu, podnoszę spojrzenie.
— Przysięgam, że z nim nie spałam, kiedy byliśmy razem...
— To nawet gorsze... Zdradzałaś mnie przez... prawie rok? — Przechyla głowę. — I nawet z nim nie spałaś.
Wybucham płaczem, nie mogąc znieść tego spojrzenia. Cholera, wiem że na to zasłużyłam, ale nie sprawiało to, że ból znikał.
— Robbie, proszę cię...
— O co, Isa? — pyta śmiertelnie poważnym tonem. — O co mnie do cholery prosisz? O wybaczenie? O zgodę na pieprzenie?!
— Robbie...
Prycha głośno, wstając z krzesła. Robi w moją stronę jeden krok.
— Myślisz, że nie widziałem go w samochodzie przed mieszkaniem? — Wskazuje gwałtownym ruchem w stronę drzwi.
— Przepraszam, Robbie — mówię, wycierając łzy dłońmi. Lecą nadal uparcie. — Przepraszam za wszystko co ci zrobiłam. Nigdy... nigdy nie chciałam cię skrzywdzić. Chyba dlatego ciągnęłam to tak długo... Naprawdę, nie chciałam cię zranić.
Kiwa głową, patrząc gdzieś ponad moją głową.
— Zabierz swoje rzeczy, Meliso — mówi tylko, a słowa są jak policzek.
— Nie mów tak. — Tym razem to ja robię krok w jego stronę. — Nie bądź taki... Taki zimny i okrutny.
— A jaki mam być, Isa? — Przechyla głowę. — Bo ty byłaś kurewsko zimna i okrutna.
Wzdycha cicho, przejeżdżając językiem po dolnej wardze.
— Znamy się całe życie, czemu po prostu ze mną nie porozmawiałaś? — Wyrzut w jego głosie jest tak wyraźny, że uginają się pode mną kolana. — Kiedy do cholery to wszystko się zaczęło? Wtedy na komisariacie? Cholera, nie rozumiem... Nie rozumiem, kiedy wszystko zaczęło się pieprzyć.
— Spotkałam go w kawiarni... A potem w barze, zmusił mnie do zakładu. — Używam tej kiepskiej wymówki, nienawidząc się z całego serca. To takie głupie i oboje o tym wiemy.
— Nie wiem, czy chcę to słyszeć — mówi, unikając mojego spojrzenia. — Nie rozumiem w czym jest lepszy. Przecież to Sam...
Podnosi nagle na mnie wzrok. W jego szarych tęczówkach lśni zrozumienie.
— To nie zaczęło się wtedy, prawda?
Zagryzam wewnętrzną stronę policzka tak mocno, że jestem pewna że będzie boleć jeszcze przez długi czas.
Serce bije mi dziko w piersi i jestem pewna, że zaraz zwymiotuję.
— Wtedy na komisariacie spojrzał na ciebie tak, jakby...— Kręci głową. — Jakby was coś łączyło. Myślałem, że sobie to wyobraziłem... To twoje przerażenie. Wcale nie martwiłaś się o mnie, prawda? Bałaś się, że się wygada. Że o ciebie się pobiliśmy?
Wybucha głośnym, szalonym śmiechem.
— Boże, nawet nie zaprzeczasz. — Chwyta się za czoło. — Byłam takim naiwnym idiotą.
— To on był przede mną, tak? — Zasypuje mnie kolejnym pytaniem. — To dlatego nie chciałaś o tym rozmawiać.
Milczę, bo znowu ma rację, a ja boję się powiedzieć to na głos. Patrzę na niego, takiego mojego i nie potrafię odnaleźć tego co czułam. Myślę, że zgubiłam to tak dawno, że już nigdy tego nie znajdę. Czuję wdzięczność za wszystko co zrobił, a każde wspomnienie jakie mam z nim w roli głównej, sprawia że moje serce się uśmiecha. Nie ma jednak tego co było na początku, nie ma tej oszałamiającej miłości. Jasne, zdawałam sobie sprawę z tego, że wszystko ewoluuje i motylki w brzuchu z czasem znikają, ale patrząc na Robbiego wiedziałam jedno. Nie kocham go tak jak powinnam. I nigdy nie będę. Mam wrażenie, że on też to wie. Że gdzieś po drodze dotarło do niego, to co ja uświadomiłam sobie dopiero niedawno.
I myślę, że nie boli nas to, że nasz związek się kończy, tylko to jak się kończy. I wiem, że ja jestem temu winna.
*
— Mam wrażenie, że wszystko się kręci na tej tragedii — Wyznaje mi Sam, patrząc z niepokojem na drzwi, za którymi chwilę wcześniej zniknął Jake. — Wytwórnia ciśnie nas jeszcze bardziej, robiąc z tego pierdoloną reklamę. To oni dali cynk dziennikarzom o pogrzebie.
Wzdycha ciężko, opierają głowę o oparcie kanapy.
— Miało być całkiem inaczej.
Kładę rękę na jego kolanie.
— Wiem...
Kiwa głową.
— Chciałbym, żebyś tam ze mną była.
— Sam...
Podnosi na mnie spojrzenie, a moje serce znowu gubi jedno uderzenie.
— Co cię tu trzyma? Dlaczego nie chcesz jechać ze mną? — pyta, a głos mu lekko drży — Nie chcesz być ze mną?
— Oczywiście, że chcę — zapewniam.
Sama nie wiem co mam odpowiedzieć. Dlaczego tak bardzo się boję pojechać z nim? Jakaś część mnie jest cholernie przerażona, bo to Sam. I świat do którego ma dołączyć wydaje się być szalony, a ja nie wiem czy temu sprostam. Nie chcę być na świeczniku. Nie chcę być tylko dziewczyną gwiazdy rocka. Boję się błysku fleszy, boję się kręcących koło niego kobiet. Boję się, że nie dam rady. Że znowu mnie zrani. I nie mogę się pozbyć tego strachu.
— Zmieniłaś zdanie, prawda? — W jego głosie pojawia się złość. Zmiana jest tak nagła, że aż prostuję ramiona. Patrzy na mnie ze zmarszczonymi brwiami, a szczękę ma mocno zaciśniętą.
— O co ci chodzi?
— Jestem dla ciebie pieprzoną nagrodą pocieszenia — mówi, wstając z kanapy. Zaciska mocno pięści i widzę, że jest wściekły. Nienawidzę wściekłego Sama.
Marszczę brwi również wstając.
— Co? O co ci do cholery znowu chodzi, Sam?
— Robbie z tobą zerwał, prawda?! Nigdy nie podjęłaś decyzji! — krzyczy. — Nigdy nie wybrałaś mnie!
— BOŻE! — wrzeszczę, chwytając się za głowę. — Czy ja mówię do ściany?! Czy ty mnie w ogóle kiedykolwiek słuchasz?!
— Ryczałaś przez trzy godziny, kiedy od niego wyszłaś! TRZY GODZINY, ISA!
— A za tobą ryczałam przez trzy lata! — Również wrzeszczę.
Otwiera usta, żeby zapewne znowu na mnie krzyczeć, ale w ostatniej chwili rezygnuje. Obserwuję, jak się uspakaja. Opuszcza lekko ramiona i przestaje spinać mięśnie.
Biorę głęboki oddech, również starając się uspokoić.
— Tu nie chodzi o Robbiego, Sam.
Widzę, że nadal jest zły. Przejeżdża ręką po czarnych włosach i jak zmarszczki na jego czole się wygładzają. Patrzy na mnie uważnie, nie pośpieszając mnie. Po prostu patrzy, tak jak tylko on potrafi. I jak zwykle mięknę pod tym spojrzeniem.
Wiem, że Robbie zawsze będzie drażliwym tematem. Doskonale zdaję sobie z tego sprawę, ale to przecież my go skrzywdziliśmy. To on cierpiał przez nas, nie odwrotnie. Potrafię jednak zrozumieć, dlatego Sam tak reaguje. Przez całe życie wmawiali mu, że nie jest wystarczająco dobry. Że nie dorównuje swojemu bratu.
— Pojadę z tobą, a ty znowu mnie zostawisz — mówię cicho, patrząc na swoje stopy.
— Co? — Brzmi na zdumionego.
Znajduję w sobie odwagę, żeby na niego spojrzeć. Wzrok ma czuły i zdziwiony. Podchodzi do mnie szybko i kładzie dłonie, po obu stronach mojej twarzy, zmuszając mnie żebym na niego spojrzała.
— Nigdy, Isa, przenigdy cię nie zostawię.
Zagryzam mocno wargę, patrząc w jego granatowe oczy,
— Zasmakujesz tamtego życia. Piękne kobiety, koncerty... Będziesz na samym szczycie... Boję się, że nie będę... że będziesz chciał czegoś innego. Że znowu mnie zostawisz. A tym razem się nie pozbieram.
— Idiotka — mówi tylko, zanim całuje mnie mocno i krótko. — Ubieraj się — dodaje.
— Co?
— Ubieraj się, wychodzimy.
Sam ubiera skórzaną kurtkę i zgarnia ze stolika portfel i kluczyki od samochodu. Bez słowa podaje mi płaszcz i chwyta mnie za rękę.
Nie odzywa się do mnie, kiedy otwiera mi drzwi od samochodu. Uśmiecha się lekko, jakbym opowiedziała jakiś głupi żart i całuje mnie w czoło. Zaraz potem przykłada do niego rękę i wpycha mnie do auta...
— Powiesz mi, co ty do cholery kombinujesz?! — krzyczę, kiedy odpala auto. Kręci głową, patrząc na drogę. Wyjeżdżamy z parkingu i dołączamy do ruchu.
Serce uderza mi głucho w piersi, a łzy zaczynają się zbierać pod powiekami. Jestem na niego wściekła i zraniona jednocześnie.
Odwracam szybko głowę i niewidzącym wzrokiem, obserwuję widok za oknem. Ciężkie chmury w końcu opuściły Seattle, ustępując miejsce wiosennym promieniom słońca.
Sam nic nie mówi. Włącza radio i wnętrze samochodu wypełnia jakaś rockowa ballada. Złość wzbiera we mnie z każdą kolejną sekundą.
Chcę już wybuchnąć, kiedy zatrzymuje samochód. Patrzę przez szybę jak obchodzi samochód i otwiera mi drzwi.
— Wysiadaj — mówi.
— Nie chcę. — Jak pięciolatka, krzyżuję ręce na piersi.
Z ust Sama wydobywa się głośne westchnienie.
— Wysiadaj albo wyciągnę cię siłą. — Zerkam na niego. Wyraz twarzy ma poważny i nie mam najmniejszych wątpliwości, że nie żartuje. Wysiadam więc, nie zapominając o tym, żeby mieć jak najbardziej obrażoną minę. Sam śmieje się cicho, zatrzaskując drzwi. Łapie mnie za rękę, nic sobie nie robiąc z tego, że próbuję się wyrwać.
Podchodzimy do drzwi jednego ze sklepów. Jubiler.
Marszczę brwi, posyłając mu pytające, nadal gniewne spojrzenie.
Wchodzimy do środka, zwracając od razu na siebie uwagę sprzedawców. Za ladą stoi elegancka kobieta w czarnej garsonce, a mężczyzna w białej koszuli obsługuje parę w średnim wieku. Kiedy tylko nas zauważają, zaprzestają rozmowy i uśmiechają się firmowym, profesjonalnym uśmiechem.
— Dzień dobry — mówią niemal jednocześnie i gdyby nie to, że jestem tak wściekła, zapewne by mnie to rozśmieszyło. Sam odpowiada z uśmiechem, ciągnąć mnie w stronę przeszklonej lady.
— Co ty do cholery robisz, Black? — syczę cicho, wyrywając rękę z jego uścisku.
Uśmiecha się szeroko.
— Wybieraj — mówi, opierając się o ladę.
— Co? — pytam głupio. — Nie możesz mnie zabierać do jubilera i kupować mi błyskotek, tylko dlatego, że nie umiesz rozmawiać! — warczę. Czuję na sobie spojrzenie sprzedawców.
— Wybieraj, Isa — powtarza, wskazując ręką gablotkę. Wściekła podążam spojrzeniem we wskazanym kierunku i omal nie otwieram ust ze zdziwienia. Wewnątrz znajdują się pierścionki.
Zaręczynowe.
Mienią się lekko w ciepłym świetle wpadającym przez okna.
Przełykam głośno ślinę, patrząc na niego z przerażeniem zmieszanym ze zdumieniem. Mam wrażenie, że serce przestało mi bić.
— Co ty robisz? — pytam cicho.
Podchodzi do mnie bliżej i odgarnia mi za ucho kosmyk włosów. Wygląda na wyjątkowo z siebie zadowolonego.
— Oświadczam ci się — odpowiada. Patrzę na niego zdumiona, nie mogąc wykrztusić z siebie słowa. Jeszcze niedawno rozmawiałam o zaręczynach z Robbiem , czując przy tym uczucie paniki i przytłoczenia.
— Mogę w czymś pomóc? — pyta sprzedawca, stając naprzeciwko nas. Zerkam na niego szybko, zanim wracam spojrzeniem do Sama.
— To gówniane oświadczyny! — krzyczę, wymachując rękami. Sprzedawczyni wybucha krótkim śmiechem, który próbuje zamaskować kaszlem.
Sam też się śmieje, powodując że wściekam się jeszcze bardziej. Nie mogę uwierzyć, jakim cudem potrafi wzbudzić we mnie tak skrajne emocje. Kocham go i go nienawidzę.
— Nie możesz mi się oświadczać, kiedy jestem na ciebie wściekła, Sam!
— Czemu? — pyta. — Powiedziałem ci, jak to będzie wyglądać. Będziemy się wścieka i kłócić. I powiedziałem ci, że to z tobą chcę się kłócić do końca życia i właśnie to potwierdzam.
Bierze moją twarz w swoje dłonie i mówi do mnie, jakby tłumaczył coś małemu, wyjątkowo mało inteligentnemu dziecku.
— Boisz się, że cię zostawię... — Zaczyna. — Ale Isa, miałem osiemnaście lat i nieźle narąbane w głowie. Już raz cię straciłem i nie chcę tego znowu poczuć. Myślisz, że tylko ty przeżywałaś nasze rozstanie, ale uwierz mi, przez te pięć lat, kiedy cię nie widziałem, nie było dnia, w którym bym o tobie nie myślał. Pojawiałaś się zawsze w najmniej oczekiwanym momencie. Szukałem cię w muzyce, na dnie każdego kieliszka, w każdej nic nie znaczącej kobiecie... Szukałem cię, aż w końcu... Znowu cię zobaczyłem. Wtedy na komisariacie... Kurwa, jeszcze nigdy się tak nie czułem. Stałaś tam przede mną, taka blada, przerażona... Taka piękna, Boże, jeszcze piękniejsza niż zapamiętałem. I kurwa wiedziałem, że musisz być znowu moja. Nie obchodziło mnie czy jesteś z moim bratem czy kimkolwiek innym. To nie miało żadnego znaczenia, bo przecież wiedziałem, że jesteś moja. Zawsze byłaś... Od momentu, kiedy pierwszy raz cię zobaczyłem.
Czuję, że zaczynają mnie szczypać oczy, a gardło zaciska się od tłumionego wzruszenia.
— Byliśmy dziećmi, ale już wtedy wiedziałem, nie wiem skąd, nie wiem jak... Ale wiedziałem, że to ty... potem tej nocy, kiedy robiliście imprezę u nas w domu... — Przymyka na moment oczy, jakby chcąc zobaczyć te wspomnienia. — Zeszłaś w środku nocy do salonu w tej swojej kusej, niedorzecznej piżamie w różowe serduszka. — Śmieje się cicho. — I usiadłaś przy mnie przy pianinie. Zawsze mnie zaskakiwałaś, ale wtedy nie spodziewałem się, że to zrobisz, bo przecież za każdym razem, kiedy tylko na ciebie patrzyłem odwracałaś wzrok... Kurwa, byłaś najpiękniejszą dziewczyną, jaką kiedykolwiek widziałem. Byłaś taka idealna, taka zupełnie do mnie nie pasująca. A mimo to usiadłaś i zostałaś... Zostałaś już na zawsze. Zupełnie nie mam pojęcia dlaczego...
Bierze głęboki oddech, po czym chwyta mnie za moje trzęsące się dłonie. Kocham jego ręce, delikatne i szorstkie.
— I właśnie dlatego tak się wściekłem, kiedy rozmawialiśmy o Robbiem — Wyznaje ściszając głos. — Jest przecież idealny. Perfekcyjnie do ciebie pasuje, do całego twojego świata. Może zapewnić ci normalne, godne życie. Takie jakiego chciałaś i jakiego chcieli twoi rodzice. Dlatego... tak bardzo się bałem, że żałujesz. Że żałujesz, że wybrałaś mnie.
Wyrywam ręce z jego uścisku i wycieram mokre od łez policzki. Pociągam kilka razy nosem, musząc wyglądać przy tym okropnie. Sprzedawca chrząka cicho i podaje mi chusteczkę. Przyjmuję ją bez słowa i doprowadzam się do porządku. Całkowicie zapomniałam o tym, że mamy widownię. Ale mam to gdzieś... To przerażające, jak przy Samie się zapominam. Kiedy z nim jestem wszystko znika. Znika cały świat, wszyscy ludzie, wszystkie problemy... Jesteśmy tylko my. I przeraża mnie to, jak cholera, ale wiem... po prostu wiem, że tak powinno być.
— Nie chcę, perfekcyjnego życia z Robbiem — chlipię cicho. — Chcę ciebie.
Całuje mnie lekko i delikatnie. Nie odsuwa się jednak, przykłada czoło do mojego i zamyka oczy.
— Więc... wybieraj, bo nie zamierzam cię już nigdy zostawić. Wybierz ten pierścionek i leć ze mną do Los Angeles.
Pociągam nosem, kiwając głową.
— Dobrze — mówię i wiem, po prostu wiem, że wszystko będzie dobrze.
Koniec
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro