Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział Trzeci

         Zegarek na beżowym pasku, który dostałam od matki na ostatnią Gwiazdkę, wskazuje godzinę siedemnastą dwanaście, kiedy zatrzymuję samochód przed barem Poison. Jaskrawo zielony neon migota desperacko, jakby w każdej chwili miał wydać z siebie ostatnie tchnienie.

Sam lokal nie wygląda na wyjątkowo luksusowy, ale nie sprawia też odpychającego wrażenia. Ot zwykły bar jakich w Seattle nie mało.

Zanim zatrzaskuję drzwi samochodu, zgarniam z siedzenia zapakowaną w pokrowiec zieloną sukienkę, którą tydzień wcześniej obiecałam pożyczyć Lanie. Wzdycham ciężko marząc jedynie o tym, żeby znaleźć się w domu i zanurzyć stopy w gorącej wodzie. Właściwie taki miałam plan, zanim po próbie w teatrze nie dostałam desperackiego smsa od Lany z błaganiem, żebym dostarczyła jej sukienkę do baru, w którym pracuje. Jako dobra przyjaciółka nie mogłam odmówić.

Parking zastawiony jest wszelakiej maści samochodami począwszy od starych modeli co najmniej dwa razy starszy od swoich właścicieli, na nowiuśkich lśniących autach prosto z salonu skończywszy.

Kiedy wchodzę do środka uderza mnie zapach alkoholu, papierosów i tanich damskich perfum, tworząc istne pandemonium. W pierwszej chwili nie jestem w stanie rozejrzeć się po lokalu. Tłum ludzi zajmuje niemal każdą pustą przestrzeń. Ściany lokalu pomalowane są na ciemno szary kolor, nadając lokalowi dziwnej intymności. Wysokie, okrągłe stoliki ustawione są na niemal każdej wolnej powierzchni, zostawiając jedynie trochę miejsca pod sceną, na której krząta się kilku mężczyzn. Po mojej lewej zauważam metalowe, czarne schody prowadzące na półpiętro, gdzie widzę kawałek stołu bilardowego. Natomiast po mojej prawej znajduje się czerwona lśniąca lada, za którą mignęła mi ruda czupryna Lany. Omal nie wzdycham z ulgi i powoli, ale skutecznie zaczynam przedzierać się w jej stronę.

Kiedy tylko Lana mnie dostrzega, macha w moją stronę szczerząc się jakby wygrała na loterii. Ma na sobie szarą bluzkę polo z nazwą baru, która sprawia że jej zielone oczy stają się nieco wyblakłe. Nachyla się nad barem i cmoka mnie głośno w policzek.

— Zawsze tu tyle ludzi?! — krzyczę starając się przebić przez hałas. Lana kręci w odpowiedzi głową i leje do kufa piwo.

— Dzisiaj grają The Strangers! — odpowiada, wskazując głową w stronę sceny. Faktycznie na bębnie perkusji znajduje się pokaźnych rozmiarów, poszarpany napis z nazwą zespołu.

— Są naprawdę dobrzy... I przystojni, przez co piątkowe wieczory mamy wypełnione damską klientelą.

Kiwam głową, nadal patrząc w stronę sceny. Nagle wychodzi na nią kolejny mężczyzna, a ja omal nie upuszczam sukienki. Mężczyzna zdecydowanie jest znajomy. Jego rozczochrane brązowe, sterczą we wszystkie strony, a światło odbija się w jego grubych okularach. I te tatuaże pokrywające jego ręce. Nagle dociera do mnie straszna prawda. To jego widziałam na komisariacie trzy tygodnie temu. Już wtedy wydawał się znajomy, ale dopiero teraz skojarzyłam fakty.

Patrzę na Lanę z przerażeniem, ale właśnie obsługuje klienta. Zaraz potem zwraca się do mnie, nie dostrzegając mojego nastroju.

— Zaniesiesz kieckę na zaplecze? — pyta z błaganiem w głosie, wskazując jednocześnie ręką w stronę czarny drzwi. — Naprawdę ratujesz mi życie, Iss!

Znika w tłumie razem z tacą pełną piwa i burzą rudych włosów. Przez chwilę nie mogę się ruszyć, rozdarta między chęcią ucieczki, a zrobieniem tego o co prosiła mnie Lana.

Na scenie ten sam mężczyzna zaczyna stroić gitarę, a pod sceną robi się coraz większe zamieszanie. Znam go. Jacob Parrish najlepszy przyjaciel Sama Blacka. Jego cień, jego przyszywany brat za którego dałby się pokroić. Boże, jak mogłam go nie rozpoznać? Jak mogłam nie wiedzieć. Jake Parrish. Jake Lany...

A skoro on tutaj jest, to jego cień musi być razem z nim.

Niewiele myśląc daję susa w stronę drzwi na zaplecze, czując jak serce zaczyna mi bić niewiarygodnie szybko. To tylko złość, powtarzam sobie. Jestem zła na samą siebie, za moje głupie reakcje. Jestem zła na moje cholerne ciało. Ciało, które po tylu latach morderczego treningu powinno mnie słuchać. Każdy ruch, każdy krok, każde odczucie powinno być po kontrolą. Ale cholera, jeśli chodziło o Sama Blacka, nic nie było pod kontrolą. Jak to możliwe, że po pięciu cholernych latach i dwóch krótkich, przypadkowych spotkaniach zmieniam się w kłębek nerwów?

I dlaczego tam bardzo się go boję. Bo jestem przekonana, że Sam Black najzwyczajniej w świecie mnie przeraża. Co w nim jest takiego, że czuję się taka mała i bezbronna. Nie chcę się na czuć. Nie chcę tonąć w tych pustych, przerażających oczach. Nie chcę tracić kontroli. Nie mogę stracić kontroli. Po prostu, kiedy na mnie patrzy mam wrażenie, że stoję przed nim całkowicie naga, jakbym została obdarta ze wszystkich sekretów i tajemnic. Dlaczego boję się chłopca z przeszłości, który znał mnie tak krótko i... tak dobrze? I czy na pewno boję się tego chłopca, czy mężczyzny jakim się stał? A może obu.

Jestem pewna tylko jednej rzecz. Nie chcę go spotkać. Nie dzisiaj, kiedy mam wsiąść z Robbiem do samochodu i jechać na obrzeża Seattle, żeby spędzić weekend z jego rodzicami. Nie mogę być wrakiem, a jestem pewna, że kolejna rozmowa z Samem na pewno nie zostawi mnie w perfekcyjnej kondycji. Muszę po prostu przestać o nim myśleć, ignorować i wszystko będzie w porządku.

Wchodzę na zaplecze i hałas z głównej sali nieco zamiera, przez co wyraźnie słyszę damski, lekko zachrypnięty głos. Brzmi w nim cała gama niepokoju i złości.

— Wyglądasz jak gówno — mówi kobieta, a ja zatrzymuję się w połowie drogi. Stoję w wąskim korytarzu, zastanawiając się gdzie powinnam iść. Po mojej lewej stronie znajdują się drzwi z napisem „toaleta dla personelu". Dalej korytarz skręca, więc zapewne gdzieś dalej znajduje się nieznajoma i jakoś niespecjalnie mam ochotę przeszkadzać. Przygryzam wagę, niepewna co zrobić.

— Nie możesz tak wyjść na scenę! — Głos staje się głośniejszy. Odpowiada mu głośne prychnięcie, a mi coś podpowiada, żeby zostać w miejscu.

Kobieta wzdycha nagle wyraźnie zrezygnowana.

— Co ty do cholery sobie robisz, hm? Boże, nie widziałam cię trzeźwego od dobrych kilku tygodni! Ogarnij się wreszcie. Czasami mam wrażenie, że robisz wszystko żeby się zniszczyć. I to z cholerną premedytacją.

— Zamknij się, Margot. — Odpowiada męski głos i włoski na karku stają mi dęba. — To nie twój zasrany interes.

— Nie mój interes?! — krzyczy Margot. — Oczywiście, że to mój interes. Zależy mi na tobie, Black i dobrze o tym wiesz!

Przez chwilę żadne z nich się nie odzywa, a ja jestem niemal pewna, że szpilki przykleiły mi się do posadzki, albo zwyczajnie zostałam zamrożona. W każdym razie nie mogę się ruszyć. Nawet jeśli wszystko krzyczy, żeby rzuciła kieckę i uciekała.

Zanim jednak mam szanse podjąć jakąś decyzję zza zakrętu wychodzi olśniewająco piękna młoda kobieta. Ma idealną kakaową cerę, burze czarny loczków i pełne usta, pomalowane krwistoczerwoną szminką. Wygląda jak jakaś egzotyczna bogini w szarej koszulce z nazwą baru.

Mija mnie bez słowa, nawet na mnie nie patrząc i wychodzi z korytarza, trzaskając głośno drzwiami. Dźwięk nadal wisi w powietrzu, kiedy zza rogu wychodzi Sam.

W pierwszej chwili mnie nie dostrzega. Idzie ze spuszczoną głową, mamrocząc coś pod nosem. Ma na sobie tę samą znoszoną ramoneskę, przez ramię przerzucony ten sam pokreślony futerał na gitarę i to samo puste spojrzenie. I kiedy jego czarne oczy spotykają moje czekoladowe tęczówki robię to co zawsze. Uciekam, udaję że nie widzę.

Sam zatrzymuje się gwałtownie przede mną. Przez chwilę patrzy na mnie bez słowa, a potem wybucha śmiechem. I to wcale nie wesołym. Jest odrobinę zbyt histeryczny.

Czuję jak jego spojrzenie omiata całą moją sylwetkę i nie mogę nic poradzić, żeby opanować dreszcz, który przebiega mi po plecach.

I zastanawiam się czy są bolące stopy i ból mięśni, kiedy patrzy się na samo uosobienie upadku? Bo Sam Black wygląda jakby pędził dwieście dwadzieścia na godzinę prostą drogą do samo destrukcji. Jego cera jest szara, ciemnofioletowe sińce pod oczami, jedynie potęgują ich przerażającą pustkę, a trzydniowy zarost i przekrwione oczy wyraźnie zdradzają oznaki sponiewierania. Nie może być całkiem trzeźwy, a mimo to wygląda jakby był w stanie położyć na kolana cały świat.

Zaciska mocno idealnie zarysowana szczękę i krzyżuje ręce na torsie. Nie przestaje na mnie patrzeć i wiem, że muszę przestać obserwować podłogę i podnieść wzrok. Czuję jak serce trzepocze mi w piersi jak uwięziony w klatce ptaszek.

Nie jestem słaba.

Patrzę na niego odważnie, zadzierając do góry podbródek. Sam najwyraźniej nie ma zamiaru zaczynać rozmowy, więc ja również. Patrzymy na siebie w milczeniu, tocząc niemą walkę.

Boże, z bliska wygląda jeszcze przystojniej. Skubie białymi zębami dolną wargę, a jego wzrok błądzi od moich oczu do ust i z powrotem. Czuję się jakby utknęła w jakiejś kosmicznej pętli czasu, nie mogąc się ruszyć. Jakbym była uwięziona w pułapce.

Wreszcie kręcę bez słowa głową i chcę ruszyć przed siebie, przełykając jednocześnie dziwne, gorzkie rozczarowanie. Nie wiem czego się spodziewałam. Że mnie przeprosi? Powie, że mu przykro? Przyszpili do ściany i pocałuje tak, jakby nic się nie liczyło?

Kręcę głową, dając sobie w myślach mentalnego kopniaka.

Chcę wyminąć Sama, jednak ten chwyta mnie za przedramię. O dziwo robi to wyjątkowo delikatnie, prawie niepewnie. Zwlekam sekundę, zanim znajduję w sobie odwagę, żeby na niego spojrzeć.

Kiedy spotykam jego czarne tęczówki, nie mogę nic wyczytać z jego twarzy. Zupełnie jakby patrzyła na maskę. Żadnych rys, żadnych szczelin, przez które przebijałyby się prawdziwe uczucia.

Chcę wierzyć, że gdzieś tam głęboko jest ten osiemnastoletni, niepoprawny chłopiec, który rysował na mojej piersi serce i sprawiał, że życie nabierało sensu, ale mam przed sobą obcego mężczyznę. Mężczyznę, które nie chcę poznać. A mimo to kiedy tylko się odzywa, wszystkie moje mury padają jak przy trzęsieniu ziemi. Bo kiedy na mnie patrzy jestem słaba. Jestem tylko głupią, naiwną szesnastolatką. I nienawidzę tej dziewczyny.

— Zachowałem się jak rasowy dupek — mówi jedynie i przez chwilę w jego oczach znowu lśni coś znajomego. Trwa to jednak tak krótko, że jestem niemal pewna, że to sobie wyobraziłam. — Wtedy w kawiarni...

Unoszę w górę brew, patrząc na niego z niedowierzaniem. Jego palce nadal zaciskają się na moim przedramieniu, jak odnóża wielkiego, bladego pająka. I chociaż mam na sobie kardigan i jesienny płaszczyk to nadal czuję jego dotyka na skórze, pomimo całej warstwy materiału. I ten dotyk sprawia, że moje ramie płonie. Płonie z żalu, ze złości, smutku i czegoś jeszcze, czegoś niebezpiecznego, czego nie chcę nawet nazwać.

— Nie tylko w kawiarni się tak zachowałeś.

— Co chcesz, żebym powiedział? — pyta, a jego głos wydaje się być zmęczony. Palce zaciskają się odrobinę mocniej, a ja głośno wciągam powietrze.

Wzruszam ramieniem.

— Jest takie magiczne słowo, Black które działa cuda — mówię ze złością, nieświadomie przysuwając się bliżej niego. Uśmiecha się lekko, kącikiem ust.

— Abrakadabra?

Prycham głośno i wściekła wyrywam rękę z jego uścisku. Nie oponuje. Patrzy na mnie z góry, a cała ta fasada jaką widziałam wtedy na komisariacie i w kawiarni wraca. W jego oczach lśni znajoma kpina. Jakby miał wszystko i wszystkich gdzieś.

— Przepraszam — odpowiadam, starając się opanować. — Wystarczy jedno głupie przepraszam. Nic od ciebie nie chcę, Black. Absolutnie nic.

Sam wzdycha głośno i kiwa głową.

— Masz rację, Iso — mówi. — Przepraszam.

Niemal otwieram usta ze zdziwienia. Sam Black przepraszający, to zupełnie coś nowego. Patrzy na mnie tymi czarnymi oczami, a ja nie mogę się ruszyć. I wtedy czuję złość. Nie jestem słaba, już nie jestem jego. I nigdy nie będę. Więc pora zakończyć to tu i teraz.

— Świetnie — wyrzucam z siebie. — Ustalmy więc jedną rzecz...

— Nie powiem mu — przerywa na pozór obojętnym tonem, ale w jego oczach lśni gniew. Gniew, którego źródła nie potrafię zrozumieć.

Patrzę na niego zastanawiając się czy znowu się zgrywa, czy mówi prawdę. Jego twarz wydaje się być całkowicie poważna i nie dostrzegam w niej ani grama kłamstwa. Ale przecież nigdy nie dostrzegałam.

— Dziękuję — mówię wreszcie, nieświadomie oplatając się ramieniem.

— Pod jednym warunkiem. — Dodaje, a ja od razu się spinam. Prostuję ramiona i patrzę na niego z wyzwaniem. Gdyby spojrzenie mogło zabić Sam zapewne leżałby martwy na podłodze. Nie wiem czy chcę znać ten warunek. Znając Sama pewnie nie.

— Warunkiem? — prycham. — Co to ma być do cholery? — Sam uśmiecha się szeroko i robi krok w moją stronę. Od razu się cofam.

— Zagraj ze mną w bilard.

Z moich ust wyrywa się coś miedzy parsknięciem a wybuchem śmiechu.

— Bilard? — mrużę oczy, pochylając się w jego stronę. — Dobrze wiesz, że za cholerę nie umiem w to grać!

Oczywiście, że wie bo sam próbował mnie uczyć.

— Dam ci fory — mówi szeptem i nagle uświadamiam sobie, że oboje pochylamy się w swoją stronę, tak że nasze twarze dzieli zaledwie kilka centymetrów. Odskakuję jak oparzona.

— Nie grasz przypadkiem dzisiaj koncertu? — pytam, patrząc na niego spod łba.

Przechyla głowę jak zaciekawiony ptaszek i poprawia na ramieniu pasek od futerału. Stoi z całkowitą pewnością siebie i tą cholerną niedbałą gracją. Sam Black wyraźnie mówi całemu światu, że ma go głęboko gdzieś, a ten i tak będzie go kochał.

Przełykam głośno ślinę.

— Owszem — odpowiada jedynie. Kręcę głową, śmiejąc się cicho sama nie wiedząc czemu. Cała ta sytuacja zwyczajnie zaczyna robić się niedorzeczna.

— Isa, czekaj — mówi cicho, kiedy chcę odejść. Nie rusza się z miejsca i przez chwilę błądzi wzrokiem po poszarzałej ścianie. Kiedy wreszcie na mnie patrzy, coś ściska mnie za serce.

Przygryzam wargę tak mocno, że czuję na języku rdzawy posmak krwi.

— Lana mówiła mi, że się przyjaźnicie — zaczyna cicho, a ja kiwam głową, nie wiedząc do czego zmierza. — To chyba znaczy, że możemy na siebie czasem wpadać.

Serce bije mi szybciej i nie mogę się zdecydować czy to przerażenie czy ekscytacja.

— Możliwe...

— Powinniśmy się chyba dogadać. — Wzrusza ramieniem, a na jego przystojnej twarzy znowu pojawia się ten seksowny półuśmiech. Czuję, że palą mnie policzki.

Przez długą chwilę stoimy w ciszy. Sam patrzy na mnie uważnie, czekając na odpowiedź, a ja nie mam pojęcia co powiedzieć. Wiem, że ma rację. Nie powinnam mieć do niego żalu i już na pewno nie powinnam czuć złości. Bo jakie to miało znaczenie? A mimo to, gdzieś w głębi serca czuję coś czego nie potrafię nazwać. Coś co ciągnie mnie do niego, jakby był cholernym magnesem. I wtedy czuję panikę.

— Muszę zanieść Lanie sukienkę — mówię mu, patrząc prosto w oczy. Sam nie odpowiada. Patrzy na mnie tak jakby desperacko chciał znaleźć coś w moich oczach. I znowu to czuję. To obezwładniające uczucie, rodzące się gdzieś wewnątrz mnie. Uczucie, które nigdy już nie chcę czuć.

Mijam go bez słowa i tym razem mi na to pozwala, za co jestem mu dozgonnie wdzięczna.

I kiedy znajduję zaplecze z szafkami dla pracowników uświadamiam sobie, jak słabe i drżące mam kolana. I jak niebezpiecznie szybki jest mój oddech. A potem zaczynają mnie palić wyrzuty sumienia. Nawet nie pomyślałam o Robbiem. Jakby nie istniał i to mnie przeraziło. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro