Rozdział Szesnasty
Pierwszą rzeczą, jaką zrobiłam po wejściu do mojego mieszkania, było zadzwonienie do madame Fiony i poinformowanie jej o moim przyjeździe. Musiałam zrobić to szybko, żeby się nie rozmyślić. To była ta łatwiejsza część. Ta trudna dopiero przede mną.
— Jedziesz do NY? — pyta Linsey, wpadając do mojego pokoju. Podskakuję jak oparzona, zapominając, że przecież od niedawna ze mną mieszka.
Krzyżuje ręce na piersiach, a ja mimowolnie myślę, że jej brzuszek robił się coraz pełniejszy. Dziwnie było widzieć ją w takiej odsłonie. W moich myślach zawsze jawiła się jako roztrzepana, ulotna dziewczynka, która raz była a raz znikała. Była tą, która potrafiła wyjść w środku nocy i złapać stopa z koleżankami, żeby dojechać na drugi koniec kraju. Tak po prostu. Linsey była zbyt ulotna, zbyt dziwna dla tego świata. Jak miała zająć się dzieckiem? Nie potrafiłam sobie tego wyobrazić.
— Podsłuchiwałaś — mówię zirytowana.
Wzrusza ramionami.
— Głośno mówisz. Mniejsza o to... To prawda? — pyta. — Jedziesz do Nowego Jorku?
Wzdycham głośno, po czym zgarniam za ucho kosmyk włosów. Jakaś część mojej świadomości zarejestruje, że trzęsą mi się przy tym dłonie. Boże, jak ja mam o tym powiedzieć Robbiemu?
Zanim ogarnia mnie panika, drzwi do mieszkania zamykają się z trzaskiem, a do środka wchodzi Dorrit. Przez chwilę obie z Linsey stoimy bez słowa, słuchając jej donośnego przeklinania.
Dorrit pojawia się w drzwiach mojego pokoju i milknie raptownie, rzucając mi zdezorientowane spojrzenie.
— Co się dzieje? — pyta.
— A co ma się dziać?
— A bo ja wiem... potrąciłaś kogoś? — pyta, opierając się ramieniem o futrynę drzwi, obok Linsey. Wyglądają, jakby chciały odgrodzić mi drogę ucieczki.
— Dlaczego miałabym kogoś potrącić? — warczę oburzona.
— Bo kiepsko jeździsz.
— Spadaj! — rzucam jej zirytowane spojrzenie. — I nic się nie dzieje.
Dorrit unosi w górę brew, po czym rozplątuje z szyi szalik w szkarłatno-złote pasy. Rzuca go na moje łóżko i to samo robi z czarną kurtką.
— Spieprzaj, Lin — mówi do mojej siostry, ale spojrzenie ma utkwione we mnie.
— Słucham? — Lin patrzy na nią wilkiem. — Nie mam zamiaru wychodzić.
— To impreza alkoholowa, a ciężarne małolaty nie mogą pić. — Tłumaczy Dorrit jak pięciolatce. — Więc... spadaj.
— Suka — warczy na odchodne.
— Słyszałam cię, ty mała wywłoko! — krzyczy jeszcze Dorrit, zanim zatrzaskuje drzwi.
Patrzę na nią spod uniesionych powiek, nie do końca pewna, czy powinnam się wtrącać. Cóż, wolę jednak unikać odpowiedzialności, więc milczę.
Dorrit wychodzi na moment, a kiedy wraca, trzyma w jednej ręce pełną flaszkę tequili, a w drugiej sok pomarańczowy. Krzywię się na sam widok trunku, ale nic nie mówię, kiedy otwiera butelkę z alkoholem i mi ją podaje. Przez chwilę patrzy na mnie jak pies, czekający aż rzuci mu się piłkę.
— No dalej. — Zachęca sugestywnie unosząc głowę. Wywracam oczami, ale posłusznie przechylam butelkę. Alkohol pali mój przełyk i mam ochotę głośno zakaszleć. Muszę wziąć kilka łyków soku, żeby nie zwymiotować.
— Schodzisz na psy, Rousseau — mamrocze pod nosem, patrząc na mnie z politowaniem. Sama nie ma problemów z przełknięciem tequili.
— Więc? — Kontynuuje. — Jaki znowu dramat zawitał w twoim życiu? Czekaj niech zgadnę... Czy ten dramat ma na nazwisko Black?
Patrzę na jej koszulkę z napisem „Ćwiczę jogę, żeby pozbyć się stresu" i mniejszym „żartuję, piję wino w spodniach do jogi" i mam ochotę się roześmiać.
— Nie jestem w nastroju na babskie pogaduszki — mówię, unikając jej spojrzenie. Boże, po co się bronię, skoro i tak wszystko ze mnie wyciągnie?
— Kobieto... — rzuca. — Mamy tequile, to nie są babskie pogaduszki, więc dawaj. — Zachęcająco macha ręką.
— Jadę do Nowego Jorku, stając się tym samym najgorszą dziewczyną w historii najgorszych dziewczyn świata. Zostawiam Robbiego, kiedy jego ojciec jest w ostatnim stadium choroby. I całowałam się z jego bratem.
— Całowałaś się z bratem ojca Robbiego? — Uśmiecha się głupkowato.
— Przypomnij mi czemu się z tobą przyjaźnię? — Wzdycham ciężko.
— Bo jesteś irytująca i nikt inny cię nie lubi — odpowiada zaskakująco szybko.
— Myślisz, że popełniam błąd? — pytam.
Nastrój w pokoju się zmienia. Żartobliwy ton wylatuje przez szczelinę między drzwiami. Dorrit obrysowuje palcem otwór butelki, zanim pociąga łyk i mi ją podaje.
— Nie wiem. — Wzrusza ramionami. — Nie mogę ci odpowiedzieć. Może jesteś skończoną idiotką i przekreślasz swoją szansę na szczęście, zostawiając za sobą miłość twojego życia, a może właśnie je zyskasz w Nowym Jorku. — Kolejne wzruszenie ramion. — Cokolwiek zrobisz będę cię wspierać, tak jak ty wspierałaś mnie, kiedy wszyscy mi mówili, że popełniam największy błąd mojego życia.
Oczy zaczynają mnie niebezpiecznie szczypać, więc przechylam butelkę z tequilą. Szczypią jeszcze bardziej.
— Żałujesz?
Dorrit śmieje się gorzko.
— Że na niego wyszłam? — pyta z krzywym uśmiechem. — Ani przez chwilę.
Patrzę na nią zaszklonymi oczami, ale sama Dorrit nie wydaje się być wzruszona. Jedynie na moment odwraca spojrzenie i patrzy bezmyślnie gdzieś w okolice okna i zardzewiałych schodów przeciwpożarowych.
— Austin był częścią mnie samej i kiedy go straciłam, czułam się tak jakby wyrwano mi serce — mówi cicho, odnajdując mój wzrok. — Nie miałam się nad czym zastanawiać, kiedy zapytał. Ani przez moment. Po prostu nie było innej odpowiedzi, nie było innej opcji.
— Chciałabym mieć taką pewność jak ty.
— Isa... myślę, że już masz pewność. — Zagryza wargę i mnie w palcach skrawek koszulki. — Jedziesz do Nowego Jorku, żeby robić to co kochasz, nie ma w tym nic złego. Jeśli Robbie kocha ciebie, zrozumie. Nie może cię ograniczać. Coś wykombinujecie. Harvard i Nowy Jork są rzut beretem od siebie. Godzina w samolocie i już. A że macie bogatych starych, to nie musicie się martwić o ceny biletów!
— W twoich ustach wszystko brzmi zaskakująco łatwo.
Dorrit prycha.
— Porozmawiajmy lepiej o twoich ustach.
— Lepiej nie — mamroczę.
Dorrit wywraca oczami, ale w kącikach jej ust czai się uśmiech.
— Całowałaś się z Samem Blackiem?
— Tak.
— Z bratem swojego chłopaka?
Krzywię się ostentacyjnie.
— Tak.
— I podobało ci się?
Biorę głęboki oddech, chcąc skłamać. Chcę powiedzieć cokolwiek tylko nie prawdę. Bo jeśli powiem ją na głos, nie będę mogła udawać przed samą sobą. Nie będzie już tak surrealistyczna.
— Tak...
Dorrit cmoka głośno.
— No to przejebane, dziewczyno.
*
Samolot mam za dwa dni, więc wyciągam spod łóżka wielką walizkę i mozolnie zaczynam się pakować. Jakaś część mnie miała nadzieje, że Dorrit mi pomoże, ale chyba jestem byt naiwna, bo jak na razie, jedynie siedzi na moim łóżku i przegląda moją bieliznę.
— Nie rozumiem idei noszenia stringów — mówi, unosząc na jednym palcu moje czarne, koronkowe majtki. W odpowiedzi patrzę na nią krzywo.
— Umówiłam się z Robbiem na kolację. — Ignoruję jej wypowiedź. Powoli zaczynam się stresować, chociaż do wieczora jeszcze dużo czasu.
Wiem, że nie powinnam go stawiać w takiej sytuacji. Powinnam chociaż udawać, że uzgadniam to z nim. Co za dziewczyna rzuca facetowi w twarz wiadomością o wyjeździe?
— I co masz zamiar mu powiedzieć? — pyta, podbierając brodę rękami.
— Że wyjeżdżam? — Unoszę w górę brew.
Dorrit wywraca oczami.
— Powiesz mu o Samie? — Zaczyna. — Zerwiesz z nim? Będziecie kontynuować związek na odległość? Co masz zamiar zrobić, Isa?
Wzruszam ramionami, zagryzając mocno dolną wargę.
— Chciałabym wiedzieć.
— Nie wydaje ci się, że próbujesz zrzucić na niego odpowiedzialność? — pyta. — Wymagasz od niego, żeby to on podjął decyzję. Albo cię rzuci, albo zostanie.
Serce mi zamiera na samą myśl, że Robbie mnie rzuci. Cholera, to takie egoistyczne z mojej strony.
— Jezu, Dor, nie mam pojęcia, ok.? — warczę wściekle. — Możesz przestać się bawić w mojego terapeutę?
Dorrit prycha jak rasowa kotka.
— Jestem twoim terapeutą, Rousseau — buczy. — I nie mam zamiaru przestać. Próbuję ci pomóc. Nie masz pojęcia co robić, Is.
— Dokładnie.
— Kochasz go?
— Kocham.
— Którego? — pyta poważnie.
Zamykam na moment oczy. Sam czy Robbie? Czy można w ogóle podjąć jakaś decyzję? I jak? Jak przekreślić cztery lata wspaniałego związku w jedną minutę? Ale z drugiej strony jak przekreślić to palące, obezwładniające uczucie, które ogarnia mnie całą po koniuszki palców, kiedy jestem z Samem?
— Obu? — odpowiadam pytaniem.
Dorrit wzdycha.
— Dobra, zmiana tematu. — Kontynuuje. — Wyprowadzasz się, a co z Lin? Ma zostać za ciebie?
— Kurwa, przepraszam, Dor — mówię. — Zupełnie nie pomyślałam, w jakiej sytuacji cię zostawiam.
— Nie martw się tym. — Macha ręką. — Jeśli młoda Rousseau będzie płacić swoją połowę czynszu, nie mam nic przeciwko. Przynajmniej, jeśli ci nie wyjdzie w wielkim mieście, nie będę miała wyrzutów sumienia, żeby ją wywalić na bruk i przyjąć się z powrotem.
Marszczę brwi.
— Nie jestem pewna, czy mnie to cieszy czy martwi.
— Zamknij się, Rousseau, to był komplement.
Uśmiecham się krzywo.
— W takim razie dzięki.
Głośne pukanie do drzwi, sprawia że patrzymy po sobie razem z Dorrit. Odkładam na łóżko jedną z wymiętych bluzeczek i obie ruszamy w stronę drzwi. Pukanie zmienia się w jeszcze głośniejsze uderzanie.
— Boże, czemu mamy samych niecierpliwych znajomych? — pyta Dorrit, otwierając drzwi.
Lana stoi na naszym progu z rozwianymi, mokrymi od deszczu rudymi włosami i rozmazanym tuszem do rzęs. Dolna warga drży jej niebezpiecznie, kiedy odzywa się zdławionym tonem, unosząc w górę butelkę wódki.
— Ślub odwołany! — Wybucha głośnym płaczem. Dorrit cofa się o krok, zanim obie krzyczymy równocześnie:
— Co?!
— Zdradził cię?! — wyrokuje Dorrit, niemal wciągając Lanę do mieszkania. Ta pociąga głośno nosem i daje się zaprowadzić na kanapę.
— Nie... — mówi, wycierając nos rękawem skórzanej kurtki.
Linsey, podaje jej chusteczkę i krzywi się przy tym tak bardzo, że omal nie wybucham śmiechem. Zaraz potem łapie kurtkę i znika na klatce schodowej.
— Ty go zdradziłaś? — dopytuje dalej Dorrit.
— Nie! — Lana wybucha jeszcze głośniejszym płaczem.
— Jest gejem!
Patrzymy na siebie, na co wzruszam ramionami.
— Może po prostu nam powiesz? — pyta w końcu Dorrit, siadając na szarym fotelu.
Lana pociąga jeszcze dwa razy nosem, zanim się odzywa.
— Wszystko szlag trafił — mówi, unosząc butelkę. Dorrit nie trzeba powtarzać. Wstaje z fotela i przynosi po kieliszku. Bez słowa leje wódkę, a ja mimowolnie zerkam na zegarem. Dwunasta trzydzieści siedem. Pięknie.
Dorrit widząc moje spojrzenie, wzrusza ramionami.
— Wyjeżdża — kontynuuje Lana, po wypici wódki. — Wszyscy wyjeżdżają.
— Kto? — pytam, czując jak gardło mi się zaciska.
— Strangersi. — Pada krótka odpowiedź, a mnie na moment zamiera serce, jak zawsze kiedy ktoś mimochodem wspomni o Samie.
— Co masz na myśli? — Głos mam dziwnie słaby i nie mam pojęcia dlaczego. Przecież to i tak nie ma znaczenia. Przecież ja też wyjeżdżam.
— Ich menadżer Marcus załatwił im tracę koncertową, jako support jakiegoś zespołu. — Westchnęła ciężko. — Miał jechać inny zespół, ale coś się posypało i wzięli ich. To ich wielka szansa. Nie mogę ich powstrzymywać.
Łzy lśnią w jej zielonych oczach. Dorrit bez słowa napełnia jej kieliszek.
— Więc odwołujecie ślub? — pytam, żeby się upewnić.
Lana kręci głową, krzywiąc się, kiedy wódka drapie ją w gardle.
— Nie, przesuwamy. Trasa będzie trwała pięć miesięcy. W Sylwestra będą już z powrotem w Seattle, więc wtedy się pobierzemy. — Uśmiecha się lekko, a łzy nadal błyszczą na jej bladych, piegowatych policzkach.
Dorrit jęczy głośno.
— I o co to całe larmo?! — wykrzykuje. — Najwyżej zrobimy drugi panieński!
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro